Bóg mój codzienny
Pan Jezus tuż po Zmartwychwstaniu złożył swoją „pościel”, porozmawiał w ogrodzie z przyjaciółką i poszedł na długi spacer po to, żeby przekonać nas, że w tej szarej rzeczywistości, której często tak szczerze nie znosimy, On jest obecny. Nie ma Go na rogu świątyni, tak, jak nie ma Go w naszych wielkich, spektakularnych oczekiwaniach. On jest w codzienności, w naszym zwykłym dzisiaj.
„Chrystus Pan nie ukazuje się uczniom w postaci Zmartwychwstałego Zwycięzcy. Nie podkreśla swej niezwykłej wielkości (…). Nic z tego w Nim nie ma! Jest zwykły i codzienny, wchodzi w ludzkie sprawy na ludzką modłę. (…) Chrystus umie cieszyć się małymi radościami ludzkimi, wszystkim, co ludzi cieszy i sprawia im radość. Wchodzi w ich małe sprawy, zainteresowania i upodobania. Dostrzega nawet „słabostki”, które ludziom wzniosłym i wspaniałym wydają się niegodne ich wielkości – jakieś „sprawki”, „drobnostki”, „fatałaszki” (…). Jest przedziwnie wrażliwy na wszystko, co ludzkie, co zdawałoby się „ostatniorzędne”. W ten sposób pokazuje, jaką pozycję chce zajmować od dnia Zmartwychwstania w ziemskim, doczesnym, codziennym, zwykłym życiu”.
Sługa Boży Kard. Stefan Wyszyński,
Miłość na co dzień, Warszawa 2001, s.228.
Zwykły Bóg
Ale jak to? To Bóg jest zwykły? I wcale nie siedzi na tronie ze złota i nie cwałuje w wolnych chwilach na świetlistych rumakach po nieboskłonie? I nie przebywa na co dzień w odległej nieprzystępnej krainie doskonałości, do której nie dochodzą ani nasze westchnienia, ani gorące modły? Że niby jest codzienny?
Zdefiniujmy bliżej tę codzienność. Czy Bóg wie, jak wygląda poranny sajgon w moim domu, cicha kłótnia z mężem o jakiś drobiazg i moja rozpacz na widok bałaganu w dopiero co posprzątanym pokoju maluchów? Do jakiego stopnia ten nasz Bóg jest codzienny? Tak bardzo, że wie, jak nie lubię składać prania, że jak się zapomnę, to zjem wszystkie ciastka z szafki nad piekarnikiem, i że za nic w świecie nie przepuszczę kanapki z hummusem?
Kanapka z hummusem
Skoro już jesteśmy przy hummusie. Kiedyś brałam udział w grupce rozwojowej żon. Super sprawa. Spotykałyśmy się raz w miesiącu, robiłyśmy najprawdziwsze studium biblijne i odkrywałyśmy piękno zaklęte w słowie żona. Pamiętam, że w dniu jednego ze spotkań, tuż przed moim wyjściem z domu, wydarzyło się komuś poważne „ku-ku” i zamiast zjeść kanapkę z ukochanym hummusem, siedziałam na schodach z lodem w ręku, przykładając go do obolałej łapki.
Przeczytaj również
Po kilku minutach westchnęłam tylko do kanapeczki i wybiegłam na spotkanie. Zwykle każda z nas przynosiła na nie coś małego, jakieś ciastka albo orzeszki, ale tamtego dnia gospodyni – nieoceniona Natalka – postanowiła zrobić nam śniadanie z bułeczkami i … hummusem w roli głównej. I niby to mały szczegół, większość powie – zwykły zbieg okoliczności, ale ja będę upierać się przy swoim – to był On, który, jak pisze Prymas „wchodzi w nasze małe sprawy, zainteresowania i upodobania”.
Tak po ludzku, jak to tylko możliwe
Cytat, który dzisiaj komentuję, pochodzi z mojej ukochanej książki z myślami Prymasa Wyszyńskiego „Miłość na co dzień”. Wyboru tekstów dokonała Maria Okońska – założycielka „Ósemki” i wieloletnia bliska współpracowniczka Prymasa oraz Anna Rastawicka i Mirosława Plaskacz – członkinie Instytutu Prymasa Wyszyńskiego i naoczni świadkowie jego niezwykłego życia.
Mam wrażenie, że chciały nam w tej książce przedstawić swojego Ojca od tej najbardziej wyjątkowej, ale i najtrudniejszej do uchwycenia strony – jako człowieka głęboko zanurzonego w Bogu, który rozmawiał z Nim twarzą w twarz.
Najbardziej poruszające są dla mnie rozważania Prymasa o zachowaniu Pana Jezusa tuż po Zmartwychwstaniu. Ilekroć je czytam, mam wrażenie, że obcuję z bardzo wyjątkowym, całkowicie unikatowym komentarzem do Ewangelii. Komentarzem, który mógł napisać tylko ten, kto naprawdę spotykał się z Chrystusem – i w ogrodzie przy odsuniętym głazie, i w drodze do Emaus. Kto wielokrotnie widział Go przechodzącego przez ściany z darem pokoju i kto znał doskonale smak tamtej ryby z porannego pikniku na plaży, który Zmartwychwstały przygotował swoim uczniom.
To pamiętne śniadanie doczekało się kapitalnego komentarza Prymasa: „Nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego zadbał o to, aby na prawdziwą Wielkanoc przygotować posiłek dla uczniów zajętych połowem ryb. Wiemy, że przed Męką rozmnażał chleby, ale nigdy przedtem nie słyszeliśmy, aby sam ««kucharzył»»…”. Ogromnie urzekło mnie to „kucharzenie”. Mam wrażenie, że Ksiądz Kardynał spędził niejedną chwilę na podglądaniu Pana Jezusa przy tej czynności. Zmartwychwstały Król, Zwycięzca Śmierci, Władca Czasu zachowuje się tak zwyczajnie, tak po ludzku jak to tylko możliwe. Więcej nawet – Prymas pisze, że po Zmartwychwstaniu jest w Nim zdecydowanie więcej radości, takiej, która popycha Go do spacerów i gotowania!
Pompa, spektakl i „wielkie bum”
A jednak jakaś część naszego serca chciałaby, żeby Zmartwychwstanie wyglądało inaczej, prawda? Żeby Pan Jezus urządził choć małe widowisko w Pałacu Piłata albo ubrany w świetlistą pelerynę przeleciał tuż przed domem Kajfasza, a potem stanął na rogu świątyni i upewniwszy się, że widzi Go cały Sanhedryn i co najmniej kohorta legionistów, powiedział triumfalne „Ha!”. Jakaś część w nas tęskni za pompą, za spektaklem, za „wielkim bum”.
Jeśli ta część dominuje w naszym życiu, zwykle oznacza to, że tkwimy jeszcze w Starym Testamencie – raz po raz przebłyskuje nam już nadzieja Poranka, ale co do zasady nasze życie to nieustanne wojny, pożogi, potopy i wielkie czekanie. Wojną jest często każdy dzień. Od rana do nocy walczymy, żeby wstać, żeby znaleźć sens, żeby nie zwariować, żeby jakoś ogarnąć rzeczywistość. Raz po raz coś podpala nasz świat i wtedy płoniemy gniewem, złością, podnieceniem. A potem zwykle przychodzi potop – i zalewa nas fala rozpaczy, zniechęcenia, smutku. I tak w kółko.
Stawić czoła życiu
Z tego nieznośnego stanu wyrywają nas na moment wielkie sny, projekty, marzenia i nieustanne czekanie na lepsze czasy. Gdybym tylko studiowała w innym mieście, gdybym miała inną pracę, gdybym tylko mogła gdzieś wyjechać, gdyby tylko mój mąż się zmienił, gdyby tylko skończyła się pandemia… Tkwimy w takim nieznośnym kołowrotku zdarzeń, bo brakuje nam fundamentalnej decyzji, żeby wreszcie zacząć po prostu żyć. W tych warunkach, które są nam dane, w tym, a nie innym ciele, z takim, a nie innym współmałżonkiem obok.
Ale skąd wziąć siły, żeby odgarnąć wreszcie z siebie tę kołdrę lęku, wstać z łóżka i stawić czoła… życiu? Pan Jezus tuż po Zmartwychwstaniu złożył swoją „pościel”, porozmawiał w ogrodzie z przyjaciółką i poszedł na długi spacer po to, żeby przekonać nas, że w tej szarej rzeczywistości, której często tak szczerze nie znosimy, On jest obecny. Nie ma Go na rogu świątyni, tak, jak nie ma Go w naszych wielkich, spektakularnych oczekiwaniach. On jest w codzienności, w naszym zwykłym dzisiaj. I to od samego rana!
Pamiętam jak wielkie wrażenie zrobiło kiedyś na mnie to, że najwięcej spotkań ze Zmartwychwstałym, o których wspominają Ewangelie wydarzyło się…. rano! O świcie! Jakby Pan Jezus chciał przesycić poranek swoją zwycięską obecnością. Tak, jakby chciał każdego z nas budzić codziennie cichym zapewnieniem – „Ja już jestem w Twoim dniu, już przygotowuję dla Ciebie śniadanie. Wstań! Nie bój się! Każdą sekundę Twojego dnia przesyciłem już moją łaską”.
On żyje!
Od dwóch tysięcy lat czytamy o pościelonym łóżku i wieczornym spacerze Zmartwychwstałego właśnie po to, żebyśmy zdali sobie wreszcie sprawę, że od tamtego niezwykłego dnia nasza codzienność wibruje Jego obecnością! On żyje, a to znaczy, że jest blisko, najbliżej i to zawsze! Nie tylko podczas matury i w dniu naszego ślubu. Jest przy nas i wtedy, kiedy dzieje się bardzo dużo, ale i wtedy, kiedy „ciągle pada”. Jak bardzo św. Paweł musiał doświadczać tej obecności Pana Jezusa w swoim codziennym życiu, skoro stworzył bodaj najpiękniejszą definicję Jego towarzyszenia człowiekowi: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28)!
Scena znad Jeziora Tyberiadzkiego jest moją ukochaną perykopą Ewangelii. Lubię sobie wyobrażać, jak siedzę obok Apostołów, jak trzymam stopy na ciepłym piasku, jak wiatr rozwiewa moje włosy, a ja patrzę w radosne oczy Boga, który podaje mi rybę i cieszy się do granic możliwości z mojego ocalenia. Smak tej ryby daje mi nadzieję, że zwykła pomidorówka, czwarta pralka tego samego dnia, czyjeś zadrapane kolano i mój nieznośny ból pleców mają sens. Bo On jest przy mnie. Właśnie tu, gdzie jestem teraz, w tej chwili i w każdej kolejnej.
Chodzić w obecności Boga
Kilka dni temu słuchałam w radiowej Jedynce pięknej audycji z Panią Stanisławą Nowicką – od prawie 70 lat członkinią Instytutu Prymasa Wyszyńskiego. W przedziwny sposób Pan Bóg splótł jej życie z życiem Księdza Kardynała. Dane jej było wielokrotnie słuchać jego kazań, jadać z nim przy stole, patrzeć jak pracuje, modli się, odpoczywa. To niezwykła sprawa móc słuchać o życiu przyszłego Błogosławionego Kościoła od naocznych świadków – jego przyjaciół, osób, które były przy nim na co dzień.
W tej audycji zadano Pani Stanisławie pytanie, czego mogła nauczyć się od tak wyjątkowego Nauczyciela. Jej odpowiedź jest przepiękna: „Spotkanie z Księdzem Prymasem wprowadziło mnie w życie, w zrozumienie, że naprawdę chodzimy w obecności Boga”.
Mogła powiedzieć tak wiele innych rzeczy! Mogła wymienić jakąś ważną homilię, wspomnieć o latach więzienia Prymasa i jego niezłomnej walce o Kościół, ale ona odpowiedziała – mam wrażenie – najpiękniej i najpełniej, jak tylko mogła – „nauczył mnie chodzić w obecności Boga”.
Czy to nie byłoby wspaniałe, gdyby kiedyś można tak było też powiedzieć o nas? To co? Wstajemy? Ktoś nam już w kuchni szykuje śniadanie.
ZOBACZ POZOSTAŁE TEKSTY Z CYKLU „KOBIETA CZYTA PRYMASA”