Czy miłość może się “skończyć”? O kryzysach małżeńskich i sposobach na ich przezwyciężenie mówią Anna i Wojciech Hazukowie
Jak z kilkuletniego małżeńskiego kryzysu i „istnienia przy sobie” przejść do relacji pełnej gorącej miłości i zakochania bez miary? „Pan Bóg jest w stanie wskrzesić wszystko! Nawet umarłą, zwiędłą, rachityczną miłość” - mówią Anna i Wojciech Hazukowie.
Zofia Świerczyńska: Jak zaczęła się historia Waszego małżeństwa?
Wojciech Hazuka: Poznaliśmy się na rekolekcjach ignacjańskich, czyli jak wiesz, tam, gdzie się ze sobą nie rozmawia i nie patrzy się sobie w oczy (śmiech). Przed rozpoczęciem rekolekcji był moment zakwaterowania, i Ania – wtedy obca mi osoba – usłyszała tylko mój głos i już wiedziała, że chce wejść ze mną w związek i to najlepiej od razu małżeński!
Anna Hazuka: Pewnie brzmi to mocno niedorzecznie, bo my się wtedy nawet nie zobaczyliśmy, ale wystarczyło mi usłyszeć jego głos i dosłownie nogi się pode mną ugięły. Zaznaczę tylko, że miałam wtedy 23 lata i wydawało mi się, że zachowania podlotka już mi nie grożą. A tu proszę – obcy chłopak prosi siostrę na furcie o otwarcie drzwi, moje serce zaczyna bić jak oszalałe, a w głowie pojawia się jedna myśl „Boże, proszę, żeby to tylko nie był żaden ksiądz ani kleryk…”. (Śmiech). To była miłość od pierwszego usłyszenia.
W jednym tekście na Stacji7 zdradziłaś Aniu, że nigdy nie marzyłaś o ślubnym kobiercu, a idea małżeństwa wydawała Ci się… zbędna. A tu nagle – szybko, biegnijmy przed ołtarz?
Anna: Na tych rekolekcjach byłam już w trochę innym momencie życia. To, że nie zakładałam ślubnego kobierca, to był tak naprawdę efekt różnych zranień, których niestety było u mnie sporo. Byłam tak silnie zakompleksionym człowiekiem, że wydawało mi się niemożliwe, by ktoś się mną zainteresował. Więc tak asekuracyjnie, a priori założyłam sobie karierę intelektualną, ciężkie podboje świata i kosmosu (śmiech) i wierzyłam w to, że tak właśnie będzie! I że w taką optykę na pewno nikt nie wejdzie, bo nie ma po co.
W jakim momencie to się zaczęło u Ciebie zmieniać?
Anna: Bardzo piękne rzeczy działy się m.in. na tych rekolekcjach, na których poznaliśmy się z Wojtkiem. Świat wywraca się człowiekowi do góry nogami, kiedy zaczyna przyjmować miłość Pana Boga, kiedy Go spotyka. Im bardziej zanurza się w Jego miłosierdzie, tym coraz wyraźniej rozumie, że nie ma zranienia, którego Boża miłość nie jest w stanie uzdrowić. Kiedy choć raz spotkasz wzrok Ukrzyżowanego, wtedy zaczynasz patrzeć na siebie inaczej. Jak możesz dłużej odrzucać siebie, skoro Twój Bóg patrzy na Ciebie z tak nieskończoną miłością? Myślę, że to jest taki proces, który trwa w nas całe życie i (daj Boże!) przed śmiercią zobaczymy, jacy jesteśmy piękni i wyjątkowi, a na pewno zobaczymy to w niebie. Ale póki co, ten nasz wzrok jest mocno zepsuty i potrzebuje uzdrowienia.
Pan Bóg mnie pięknie poprowadził – w momencie, w którym postawił na mojej drodze mężczyznę, na którego punkcie solidnie mi „odbiło”, zatroszczył się równocześnie o to, abym weszła na drogę procesu w przyjmowaniu Jego miłości
Rekolekcje ignacjańskie pomogły Ci go wyleczyć?
Anna: Leczy nas łaska, rekolekcje tylko stwarzają dla niej przestrzeń. Ale rzeczywiście akurat na tych rekolekcjach, na których poznałam Wojtka wydarzyło się coś fundamentalnie ważnego. Odprawialiśmy wtedy I tydzień – to jest taki czas, w którym święty Ignacy zachęca, żeby popatrzeć na nasze grzechy i słabości w świetle miłości Bożej. Tam zdarzyła się taka wyjątkowa sytuacja – poczułam miłość Boga Ojca! Nie miłość Pana Jezusa-Zbawiciela, tylko miłość Ojca, miłość stwarzającą mnie. Żeby stać się żoną, najpierw trzeba stać się córką.
Przeczytaj również
Jeśli nie przyjmie się tej nieskończonej miłości Ojca, nasze serce będzie cały czas głodne. A wtedy nie jesteśmy zdolni do zbudowania związku, bo druga osoba nie jest w stanie kochać nas taką miłością, jakiej każdy człowiek potrzebuje – bezwarunkową, ogromną, wieczną. Pan Bóg mnie pięknie poprowadził – w momencie, w którym postawił na mojej drodze mężczyznę, na którego punkcie solidnie mi „odbiło”, zatroszczył się równocześnie o to, aby rozpoczął się we mnie proces przyjmowania Jego miłości, bo ostatecznie tylko On – mój Stwórca jest odpowiedzią na wszystkie głody mojego serca.
Co robić, gdy to “odbicie” na czyimś punkcie zaczyna mijać? Motyle jakby bezpowrotnie wyfruwają z brzucha, miejsce zauroczenia wypełniają coraz wyraźniejsze wady tej drugiej osoby…
Wojtek: To jest jedna z tych rzeczy, które zostały mi w życiu odkłamane. Przez wiele lat, pewnie i nawet na początku naszego związku, sądziłem, że miłość to emocje. A przecież te wszystkie przyjemne uczucia towarzyszące zakochaniu, te wspomniane przez ciebie “motylki w brzuchu” w pewnym momencie wygasają. Miłość jest decyzją, a skoro jest decyzją, to też jest pewnego rodzaju pracą. Porównałbym to do pracy na roli. Czasami trzeba się po prostu ubrudzić, żeby potem móc zebrać jakiś owoc i plon. Mieliśmy wiele kryzysów, które wynikały z naszych różnic (a my naprawdę bardzo się różnimy!), ale też z tego, że pomimo całej wiedzy teoretycznej, źle postrzegaliśmy miłość, nie do końca rozumiejąc o co w niej chodzi.
WEŹ UDZIAŁ W ANKIECIE: Małżeństwo i rodzina. Czy to się w ogóle opłaca?
W popularnych filmach i serialach, szczególnie tych produkcji Netfliksa, niemal zawsze jako przyczynę zdrady czy rozpadu małżeństwa wymienia się argument, że “miłość się skończyła”. Czy miłość pomiędzy małżonkami może się w ogóle skończyć, wypalić, umrzeć?
Ania: Tak. Ale to chyba nie miłość umiera, tylko jej niepoprawne wyobrażenie. I my mieliśmy 7 bardzo trudnych, chudych lat w małżeństwie, w których tak naprawdę nie rozumieliśmy na czym polega miłość. Te pierwsze lata doprowadziły nas do sytuacji, w której stanęliśmy bardzo wyraźnie na granicy takiego “istnienia przy sobie”. Na pewno nie zakładaliśmy rozwodu, ale mieliśmy poczucie, że coś się bezpowrotnie skończyło.
Na czym polegało to złe wyobrażenie miłości?
Ania: Przez bardzo długi czas pojmowałam miłość w taki sposób, że to Wojtek jest mi coś winien i że to on ma być odpowiedzią na wszystkie moje emocjonalne i fizyczne potrzeby. Choć doskonale znałam książki np. Jacka Pulikowskiego i hasła: “miłość to decyzja”, “miłość to nie są uczucia”, “zaprzeczeniem miłości jest egoizm, nie nienawiść”, to w praktyce ja naprawdę oczekiwałam od Wojtka stałej gotowości do zajmowania się mną. Wydawało mi się, że miłość polega na tym, że to on spełnia moje oczekiwania. I dokładnie tak jest przedstawiana miłość w popularnych filmach czy serialach. Teresa Dmochowska użyła kiedyś takiego kapitalnego porównania, że przez pierwsze lata małżeństwa, małżonkowie zachowują się w stosunku do siebie jak kolonizatorzy – uznajemy, że mamy akt własności w stosunku do naszej drugiej połowy i chcemy ją kolonizować, po to, by czerpać z niej wszelkie dobra. Nam się właśnie to przydarzyło. Taka postawa doprowadziła do sytuacji skrajnie trudnej, gdzie miałam poczucie, że jestem niekochana i że coś się bezpowrotnie skończyło.
To jest bardzo trudne i ludzie się tego boją, bo chcieliby usłyszeć, że małżeństwo to jest miejsce, w którym jesteśmy kochani. Tak, to prawda, ale najpierw, w tym pierwszym i najważniejszym aspekcie to jest przestrzeń gdzie to my kochamy.
Jaki był pierwszy krok do odbudowy Waszego małżeństwa?
Anna: Musiałam zrozumieć, że w naszym małżeństwie wadliwe były tak naprawdę fundamenty – przeświadczenie, że jestem w związku po to, aby mnie kochano. A tymczasem to jest początek katastrofy, bo wtedy człowiek całą energię wkłada w oczekiwania, życzenia, wyobrażenia, a z czasem w przeżywanie rozczarowania i rozpaczy. Błędne koło, które doprowadza do jedynego „słusznego” wniosku, że w związku wszystko byłoby dobrze, gdyby to ta druga osoba się zmieniła.
Wojciech: Wierzyliśmy, że sami robimy wszystko dobrze, a wszystkiemu winny jest ten drugi. Mieliśmy taką postawę, że moja wizja działa i na pewno jest dobra, tylko współmałżonek nie potrafi się dostosować.
Anna: I wreszcie nadeszła noc, w której z bezsilności zaczęłam wołać do Pana Boga o ratunek. Odpowiedź przyszła prawie natychmiast, ale była dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Zdałam sobie sprawę, że od siedmiu lat nie robię nic innego, jak tylko staram się zmienić Wojtka i, że nie jestem w stanie tego zrobić – jestem w stanie zmienić tylko siebie. To było naprawdę wielkie odkrycie! Jeśli chciałam, żeby nasz związek wyglądał inaczej – miałam zacząć od siebie. I to był moment, kiedy tak naprawdę zaczęło się nasze małżeństwo. Przeżycia tamtej nocy słychać bardzo wyraźnie w tekście „Nie mam męża, jestem żoną”…
POLECAMY: Nie „mam męża”, ale „jestem żoną”
Wojciech: To jest bardzo trudne i ludzie się tego boją, bo chcieliby usłyszeć, że małżeństwo to jest miejsce, w którym jesteśmy kochani. Tak, to prawda, ale najpierw, w tym pierwszym i najważniejszym aspekcie to jest przestrzeń gdzie to my kochamy.
Anna: Podczas jednego z naszych pierwszych weekendów dla małżeństw usłyszeliśmy świadectwo małżonków, którzy przyznali, że codziennie rano budzą się z pytaniem: Co ja mogę dzisiaj dla niego zrobić? Co ja mogę dzisiaj dla niej zrobić? W tych dwóch prostych pytaniach zamyka się istota małżeństwa. Kiedy mamy tak określone fundamenty, sprawdza się właśnie to, o czym mówił Wojtek, że miłość to jest decyzja i konkretna praca.
Jak ta „praca” wygląda w praktyce?
Wojtek: Dla przykładu – dla Ani jest ważne moje poranne “Dzień dobry Kochanie”, mój uśmiech i pocałunek. Często wychodzę na cały dzień i ten poranek to tak naprawdę wszystko, co ode mnie może dostać. A ja rano – cóż… czuję się jak z krzyża zdjęty. Rano jest prawdziwa masakra (śmiech). Ania nie umiała mi powiedzieć wprost: „Słuchaj, ja potrzebuję żebyś się uśmiechnął do mnie rano, przytulił, nawet jak ci się nie chce, bo ten Twój poranny foch potrafi mi zepsuć całkowicie dzień”. Musiało minąć sporo czasu, musieliśmy oboje nauczyć się rozumieć swoje potrzeby, uczucia, temperamenty, żeby z tak błahej sprawy nie rodziły się już między nami podziały. Dziś, chociaż nadal rano marzę tylko o kawie, pamiętam, żeby dać Ani odczuć, że ją widzę, że ją kocham i że życzę jej cudownego dnia. Z takich drobiazgów, z takiej codziennej pracy, stwarzają się pewne ścieżki, które stają się naszym językiem miłości.
Ta rezygnacja z siebie i skupienie się na potrzebach drugiej osoby jest zupełnie przeciwne do narracji, która, mam wrażenie, dominuje szczególnie w mediach społecznościowych: pomyśl o sobie, realizuj swoje potrzeby, jeśli masz na coś ochotę – zrób to, przecież nikt nie będzie ci dyktował co jest dla ciebie dobre, a co nie… itd. Nauczyliśmy się oczekiwać, a nie umiemy dawać. Nie mieliście obaw, że to się nie uda, że nie podołacie tej pracy nad Waszą relacją?
Anna: To jest naprawdę duże ryzyko… I prawdę mówiąc, nie wiem jak można je podjąć bez Pana Jezusa. Tylko chrześcijaństwo pokazuje odwrotny kierunek od tego, który jest w świecie. Chrześcijaństwo jest zawsze skierowane do drugiego. Bóg przychodzi do człowieka jako pokorny Sługa, a następnie posyła człowieka, aby służył innym. Chrześcijaństwo nie jest o tym, że skupiamy się na sobie. Kiedy wstaję rano i myślę co mogę dzisiaj zrobić dla Wojtka, jednocześnie nie licząc na to, że on zrobi coś dla mnie, to czuję się jak komandos Pana Boga, który ma wykonać skok bez spadochronu – jestem w sercu chrześcijaństwa. Ale to właśnie jest miłość. Pamiętam, że kiedy pojawiła się u mnie taka postawa, kiedy ja zaczęłam myśleć bardziej o Wojtku niż o sobie – dopiero to rzuciło go na kolana. Obudziła się w nim decyzja: „OK, to ja też zrobię coś dla niej!”. I muszę przyznać, że z tygodnia na tydzień, z roku na rok czuję się tym jego obdarowywaniem coraz bardziej onieśmielona. Nigdy nie przypuszczałam, że doczekam się od Wojtka spojrzenia tak pełnego miłości, takich słów zachwytu, takiego wsparcia i bezwarunkowego bycia zawsze po mojej stronie.
Wojciech: Ale ryzyko polega na tym, że ktoś musi zrobić ten pierwszy krok w ciemno…
Anna: Musimy w tym miejscu zaznaczyć, że zupełnie inaczej trzeba potraktować sytuacje w rodzinach, gdzie stosuje się przemoc. W takich skrajnych, patologicznych relacjach wszystko się zmienia. Wtedy zapominanie o sobie, a pójście w kierunku drugiego, będzie oznaczało zagładę rodziny, dzieci itd. Natomiast, co do zasady, taka postawa czyni cuda.
Co z perspektywy czasu było dla Was kluczowym momentem w naprawie Waszej relacji?
Anna: Po tych siedmiu chudych latach, pełnych kłótni, walk i przeciągania liny na swoją stronę, byliśmy bardzo poobijani. Wiedzieliśmy, że musimy coś fundamentalnie zmienić w naszym małżeństwie, że potrzebujemy nowego rozdania. I wtedy Pan Bóg przyprowadził do nas znajomych, którzy zaprosili nas na weekend dla małżeństw w ramach Spotkań małżeńskich. Są to weekendowe warsztaty oparte na dialogu, który prowadzi do autentycznego, często pierwszego po latach, spotkania małżonków ze sobą. Spotkania bez masek, bez niepotrzebnych uprzedzeń, spotkania w prawdzie!
Na czym polegają te spotkania?
Wojciech: Główny charyzmat Spotkań polega na nauce dialogu – rozmowy opartej na 4 zasadach. Po pierwsze – słuchaj. To naprawdę fundamentalnie ważna zasada – zrobić przestrzeń, aby współmałżonek mógł wypowiedzieć się spokojnie do końca. Po drugie – nie oceniaj. Ważniejsze jest to, żeby kogoś spróbować zrozumieć, a nie wystawiać mu już na początku rozmowy ocenę, bo przecież i tak wiemy, co powie, jak myśli i co uważa. Po trzecie – dziel się swoimi uczuciami, a nie dyskutuj. Dyskutowanie to choroba, którą jest dzisiaj zainfekowany cały świat. Lubimy powtarzać takie hasło „Ja mam rację, ty masz rację i co z tego?” Walka na argumenty nie popycha związku do przodu. I po czwarte, i najważniejsze – przebaczaj. Czasem jedyne, co naprawdę może uratować małżeństwo to przebaczenie. Czasem bez radykalnego „Wybaczam” nie sposób pójść dalej.
Anna: Spotkania małżeńskie oferują małżonkom kompleksową pracę nad relacją. Pomagają przede wszystkim zrozumieć samego siebie, swoje uczucia, potrzeby. Uczą wzajemnego zasłuchania w odmienność małżonków i pokazują, że ta inność nie musi boleć i ranić, ale może stanowić szansę na niesamowite uzupełnianie się. Oferujemy małżonkom, poza weekendami podstawowymi, weekendy pogłębiające, które w sposób szczególny pozwalają przyjrzeć się jakiemuś aspektowi naszego małżeństwa (naszym potrzebom, temperamentom, naszej więzi erotycznej etc.), a także stałą roczną formację w małych grupach i kapitalne rekolekcje wakacyjne, w których priorytetem jest czas dla małżeństwa i rodziny.
Wojtek: A najzabawniejsze w tej naszej historii jest to, że my, którzy byliśmy na skraju katastrofy, dzisiaj jesteśmy animatorami Spotkań i mamy odwagę mówić małżonkom, że najlepsze wciąż przed nimi. Te cztery zasady dialogu, żmudnie wprowadzane w życie każdego dnia, wsadziły nas na niesamowitą autostradę ku jedności.
Dosłownie autostradę! Nie możecie od siebie oderwać oczu!
Anna: Bardzo często mówimy o tym małżonkom, że naprawdę wszystko w nas umarło, a jedyne uczucie, jakie było między nami to wielkie rozżalenie…. I te straszne, bezsenne noce, w których myślało się z przerażeniem o tym, że się popełniło największy błąd życia decydując się na małżeństwo. A nagle – ja jestem przed czterdziestką, Wojtek po czterdziestce, a zachowujemy się jak dzieciaki! (śmiech). Jesteśmy zakochani w sobie po uszy! Pan Bóg jest w stanie wskrzesić wszystko, nawet taką umarłą, zwiędłą, rachityczną miłość.
Całość wywiadu zostanie opublikowana już wkrótce, w jednej z najbliższych publikacji Wydawnictwa Stacja7!
Projekt dofinansowany w konkursie Ministra Rodziny i Polityki Społecznej „Po pierwsze Rodzina!” na rok 2021.