Nasze projekty
Fot. dr.digitex/Freepik

Nic w moim życiu nie toczy się według moich planów. Znasz to?

Mam 37 lat. Nic w moim życiu nie potoczyło się według moich wcześniejszych planów. Ani nie wywalczyłam sobie lukratywnej posady w kancelarii prawnej, ani nie obroniłam doktoratu. Moje małżeństwo okazało się rzeczywistością całkowicie inną od moich oczekiwań, a z kobiety, która nigdy nie chciała mieć dzieci, jestem mamą pięciorga, otoczoną przyjaciółkami.

Reklama

Nigdy nie chciałam mieć dzieci

Jakoś wydawało mi się, że nie będzie nam szczególnie po drodze. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek marzyła o całowaniu różowych stópek, pulchnych rączek, małych brzuszków. Swoje szczęście lokowałam raczej pomiędzy korporacyjną karierą, a pracą naukową. Ewentualnie z jakimś sensownym mężem u boku. Ale dzieci, jak wyrabianie ciasta drożdżowego, były dla mnie materią jeśli nie odpychającą, to przynajmniej całkowicie obojętną.

Przeszłam bardzo długą drogę. Od niepokoju i lęku przy pierwszych dwóch kreskach po euforię przy piątych. Żałuję, że wtedy, na początku mojego macierzyństwa, nie wiedziałam, że właśnie rozpoczyna się tak fundamentalnie ważny etap mojego życia. Stałam w łazience z tym pierwszym dodatnim testem w ręku jak wystraszony kurczak i nawet nie przeczuwałam, że już za moment zostanę rzucona w najprawdziwszy ogień. Pomału, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, uczyłam się, jak nie dać się mu strawić, ale przemienić. Jak sprawić, żeby ta wiecznie kręcąca się karuzela bałaganu, przewijania, kolek, chorób, spacerów, obiadków nie wykończyła, ale dała atomową energię na resztę życia.

Dotarło do mnie, że nie jestem w stanie kochać mojego męża, jeśli we mnie samej jest bałagan. Zabawne, że nigdy nie przeszło mi przez myśl, że właśnie po to Pan Bóg dał mi męża. Bez niego być może nigdy nie odkryłabym, jak licha jest moja duchowa kondycja.

Reklama

CZYTAJ: Anna Hazuka: Postawiłam na miłość. I mam wszystko!

Nigdy nie marzyłam też o ślubnym kobiercu

Nawet nie chodzi o wolny związek, tylko o samą ideę małżeństwa, która wydawała mi się… zbędna. Kiedy poznałam mojego przyszłego męża, moje podejście do naszej wspólnej przyszłości było zatem raczej niefrasobliwe. Było we mnie niewspółmiernie więcej romantyzmu niż realizmu, złudnego przeświadczenia, że akurat nam uda się zbudować szczęśliwy związek, więc wszelkie nauki i przygotowanie do sakramentalnego „tak” możemy sobie spokojnie podarować. Jak łatwo się domyślić, małżeństwo dość szybko okazało się dla mnie rzeczywistością bardzo trudną. Niewiele brakowało. Naprawdę niewiele brakowało, a dzisiaj, po 13 latach, mieszkałoby w naszym domu dwoje dorosłych, kompletnie obcych sobie ludzi.

Był moment, kiedy wszystkie moje wyobrażenia o miłości rozpadły się w drobny pył. Zdałam sobie sprawę, że ja chyba kompletnie nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Została mi tylko cieniutka jak pajęcza nić nadzieja, że Pan Bóg nas uratuje. Siedem długich, chudych lat próbowałam budować małżeństwo nieświadoma własnych deficytów, które jak kule u nogi nie pozwalały mi biec ku mężowi. Przez lata jak ślepiec uparcie potykałam się o mój egoizm. Aż wreszcie dotarło do mnie, że nie jestem w stanie kochać Wojtka, jeśli we mnie samej jest taki bałagan. Zabawne, że nigdy nie przeszło mi przez myśl, że właśnie po to Pan Bóg dał mi męża. Bez niego być może nigdy nie odkryłabym, jak licha jest moja duchowa kondycja.

Reklama

W swojej naiwności myślałam, że mąż to taki darmowy pluszowy miś gotowy służyć mi w każdej chwili swoją obecnością. A tymczasem przyszło mi przewartościować wszystko. Wojtek nie jest przede wszystkim dla mnie. To ja jestem tu dla niego. Nie przyszłam tu brać, ale dawać. Moje serce wcale nie miało przylgnąć do męża, ono miało przylgnąć do Boga – dawcy wszelkiej miłości. Dopiero taka postawa zrodziła w Wojtku wzajemność i dzisiaj potrafi mnie zaskoczyć ogromnymi pokładami swojej czułości i wrażliwości, przy których moje marzenia o pluszowym misiu wydają się ograniczone i zwyczajnie żałosne. 

ZOBACZ: Małżeństwo: rodzinne „high priority”

Nigdy nie miałam też przyjaciółek

Co więcej uważałam, że jest to stan nad wyraz pożądany. Przyjaźń między kobietami oscylowała w mojej głowie gdzieś pomiędzy scenami z amerykańskich seriali dla nastolatek, a pełnymi pretensjonalności dialogami z „Seksu w wielkim mieście”. Nie pasowałam ani do jednej, ani do drugiej grupy i dlatego przez lata żyłam w przeświadczeniu, że siostra to mój jedyny przyjaciel. Do niej dzwoniłam się wypłakać, pogadać o chorych dzieciach i postękać na zbędne kilogramy. Aż nagle zjawiły się one.

Reklama

Nie szukałam ich – moje przyjaciółki zostały mi dane. Różni nas wiek, staż małżeński a nawet stan, ale łączy miłość Chrystusa. Każda z nich jest inna; jedna starsza ode mnie o kilkanaście lat, druga o kilkadziesiąt, a trzecia jest karmelitanką klauzurową. Coraz wyraźniej widzę jak uboga byłabym gdyby nie one. Jedna jest dla mnie mistrzynią życia małżeńskiego, druga ikoną kobiety mądrej, wymagającej i pełnej pokoju, a trzecia symbolizuje Tajemnicę. Relacja z mężem jest zupełnie inna – to tygiel, który w bardzo skuteczny sposób przyspiesza moją transformację w nowego człowieka.  A jeśli miałabym określić, kim są dla mnie moje przyjaciółki, to powiedziałabym, że są jak dojrzałe, piękne jabłonie, które otulają mnie swoim cieniem i żywią owocami, od których uginają się ich życiowe gałęzie. Są wzmocnieniem mojej kobiecej tożsamości. Jeśli dzięki mojemu mężowi staję się szlifowanym przez miłość diamentem, to moje przyjaciółki są dłońmi, które ten diament otulają i chronią.

Czytając niedawno książkę s. Anny Marii Pudełko i Anety Liberackiej „Wielki foch”, siłą rzeczy konfrontowałam jej treści z moim życiem. Ten artykuł to owoc jednej z takich konfrontacji. Autorki w swojej rozmowie opisywały proces stawania się kobietą dojrzałą i piękną. Kobietą, która jest obrazem nieskończoności, tajemnicy i dobroci samego Boga.

W tyglu macierzyństwa i małżeństwa, w godzinach modlitw i upartego powstawania z kryzysów wykuwam się ja – kobieta, którą wyśnił sobie Bóg.

CZYTAJ: Rodzicu, nie bój się świata!

Mam 37 lat. Nic w moim życiu nie potoczyło się według moich wcześniejszych planów

Ani nie wywalczyłam sobie lukratywnej posady w kancelarii prawnej, ani nie obroniłam doktoratu. Moje małżeństwo okazało się rzeczywistością całkowicie inną od moich oczekiwań, a z kobiety, która nigdy nie chciała mieć dzieci jestem mamą pięciorga otoczoną przyjaciółkami. Co mi to mówi o życiu? Chyba tylko jedno „Powierz Panu swą drogę i Jemu zaufaj, On sam będzie działał”. Chociaż nie osiągnęłam nic z tego, co kiedyś wydawało mi się wartościowe, odnalazłam coś nieporównywalnie większego – siebie. W tyglu macierzyństwa i małżeństwa, w godzinach modlitw i upartego powstawania z kryzysów wykuwam się ja – kobieta, którą wyśnił sobie Bóg. Chociaż jestem bardzo krucha i popełniam tyle błędów, żyję w głębokiej zgodzie ze sobą. I pomimo tego, że wciąż nie ogarniam tak wielu spraw, trzymam swoją głowę wzniesioną wysoko. Dzisiaj wiem, że te wszystkie tęsknoty mojego niedojrzałego serca były tak naprawdę o jednym – przez całe życie najbardziej tęskniłam za sobą.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę