Nie jest to nic nowego – dzisiejsze doklejanie Chrystusowi żony i dzieci to po prostu kontynuacja starych prądów, podchwyconych później przez naturalistów czy marksistów. Główną linią obrony twórców tego typu teorii jest rzekome umiłowanie prawdy, odkłamywanie historii. Tymczasem powoływanie się na badania, których rzetelność i metodologia pozostawiają wiele do życzenia i pozorne odkrywanie sensacyjnych faktów, które mają emocjonować czytelników na zasadzie tabloidu, z dążeniem do prawdy nie ma nic wspólnego.
Pamiętam, że najbardziej aktywizująca lekcja religii, w jakiej uczestniczyłem, miała miejsce jeszcze w gimnazjum, gdy w mediach wszczęto dyskusję nt. Ewangelii Judasza i jej rewolucyjnego wpływu na Nowy Testament. Nagle ci sami znajomi, którzy wydzwaniali do mnie w niedzielę z prośbą, aby im streścić kazanie, bo nakłamali w domu, że idą do kościoła, stali się ekspertami od koptyjskiego i ekonomii zbawienia. Gazeta Wyborcza, ta sama, która od lat nieudolnie wypycha religię z życia publicznego, tym razem wydrukowała apokryf i zrobiła z niego specjalny dodatek! Zarzucała Kościołowi brak zainteresowania prawdą i 2000 lat manipulacji faktami, przy czym wcale jej nie przeszkadzało, że o istnieniu takiego koptyjskiego tekstu wnioskujemy od czasów Pseudo-Tertuliana, a pewność mamy mniej więcej od połowy lat 70-tych ubiegłego wieku.
Zresztą żmudne tłumaczenie tekstu na potrzeby Wyborczej to dokładnie taka sama prowizorka, o jakiej redaktorzy z Czerskiej marzą w odniesieniu do Kościoła. Gazeta napisała na kolanie tłumaczenie otrzymanego od National Georaphic tekstu w języku angielskim, uznając go za poprawny. Gdyby tak samo postępowali bibliści… strach myśleć.
Przeczytaj również
Na szczęście tekst apokryfu został przetłumaczony z oryginału dzięki ówczesnemu dziekanowi Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego – ks. prof. Wincentowi Myszorowi. I to tyle w temacie zatajania faktów przez Kościół.
Niedawno podobne emocje wywołało odnalezienie (którego to już?) rewelacyjnego manuskryptu, który miał udowodnić ponad wszelką wątpliwość węzeł małżeński pomiędzy Marią Magdaleną a Jezusem.
Podobne sensacje wywoływane są cyklicznie i za każdym razem wydają się być coraz bardziej karykaturalne. Jednak dawniej wcale nie było mniej kreatywnie.
W drugiej połowie XIX w. Bruno Bauer (starszy kolega Marksa z koła młodoheglowców) zakrzyknął: Jezus nie istniał! W swojej pracy Odkryte chrześcijaństwo dowodził, że Jezus to aleksandryjsko-rzymski wytwór mitu o bogoczłowieku, powstały w wyniku złączenia żydowskiego mesjanizmu z greckim stoicyzmem. Mniej więcej w tym samym czasie polski badacz Mikołaj Notowicz napisał Życie świętego Issy. Wg tej książki Jezus jako 13-letni chłopiec udał się do Indii, gdzie przez półtora dekady poznawał tajemną naukę Buddy. Gdy powrócił, zaczął głosić poznaną doktrynę i – źle zrozumiany – został zabity jako buntownik.
Wszystkich, których śmieszy taka interpretacja zapewniam, że to nie koniec – ponad sto lat później, w 1990 r. Holger Kersten w książce Jezus żył w Indiach rozwija tę myśl, twierdząc, że Zbawiciel najpierw szkolił się w klasztorze tybetańskim, a następnie u esseńczyków. Połączenie tych wiadomości pozwoliło mu przeżyć śmierć krzyżową. Oczywiście te tezy również opierały się o rewolucyjne starożytne manuskrypty.
Takich prób było więcej i ich historia prędko się nie zatrzyma. Dlatego uspokajam. Rewelacje były są i będą. Jedyna droga to nie dawać im wiary, uśmiechać się i gorliwie modlić za twórców, aby ich dociekania były ukierunkowane na prawdę, a nie na sensację.