Trudne początki
Rok 1989, zmiana władzy, w Rozgłośni Radia Kraków ląduje „spadochroniarz”, prosto z Francji, Bronisław Wildstein, ze swoją zastępczynią, Danutą Skórą, o której nic nie wiadomo. Przejmują schedę po starej dyrekcji rozgłośni. Członkowie partii chodzą rozpłaszczeni przy ścianach.
Stugębne plotki głoszą, że….
Przeczytaj również
Drzwi do Redakcji Literackiej z impetem otwierają się:
– Pani jest tą przewodniczącą Solidarności w radiu?
– Tak, a Pani pewnie tą zaufaną osobą Bronisława Wildsteina?
– Zgadza się, kiedy możemy porozmawiać? Głos brzmi twardo, bez powodu mało przyjaźnie. Klasyczne wejście smoka. Gorączkowo myślę – muszę odwlec o godzinę spotkanie, by zapewnić sobie obecność świadka. Na plecach czuję atmosferę rozgłośni, również bliską temperatury wrzenia!
Dalej już jest łagodniej. Uważne obwąchiwanie się dwóch światów – styropianowców i ludzi pracujących w reżimowym medium. Jednak, wbrew powszechnym krakaniom, sytuacja do tego stopnia normalizuje się, że za jakiś czas wyższe władze Solidarności ostro protestują o to, że dyrekcja do grona kolegium redakcyjnego zaprosiła osobę kompetentną, porządną, acz partyjną. Zresztą Danka towarzysko spotyka się z nią do dziś.
W ciągu tych kilku wspólnych lat przeżyłyśmy z Danusią w radiu to i owo. Gdy w sprawach zawodowych byłam ostro pod kreską, stała za mną murem w uznaniu racji merytorycznych, choć było to dla niej trudne.
Za jakiś czas odeszła z rozgłośni, choć nie musiała, również w geście protestu, tym razem za zwolnienie Bronisława Wildsteina.
Taka jest. Nie opuszcza przyjaciół.
Niedługo potem zaczęła pracę w Znaku.
Ostatnie dwadzieścia lat spędzamy ze sobą prywatnie. Też bywa ostro, bo Ona jest osobą mocno sformatowaną i zawsze upiera się walić prawdę na odlew. Czasem zdarza mi się zgrzytać zębami, choć w sprawach zawodowo – życiowych często – jak niepyszna – słucham się jej. Natomiast jeśli chodzi o problemy szeroko rozumianej polityki – tu stosujemy protokół rozbieżności.
Nie znam jednak drugiej takiej osoby, która by z równie bezinteresowną pasją walczyła o swoją wizję świata. Nie bacząc na nic, nie kalkulując kosztów.
Święte chwile
Udaje się nam wspólnie celebrować przyjemniejsze chwile życia, z dala od świata ogarniętego szaleństwem pracy, jakże odpowiedzialnej! Z dala od szarości codziennych obowiązków. Są to chwile święte.
Pociąg jadący w kierunku Berlina, początek maja – straszny upał. Butelka Finlandii po babcinemu opatulona, niczym garnek z ryżem, w gazety i kocyki. Z i M, jak zawsze zaopatrzeni w komplet podróżnych kieliszków (o bylejakości w tym towarzystwie nie może być mowy). Jest nas ósemka, ściślej cztery pary. Przed nami zwiedzanie muzeów do upadu, pochłanianie w nieprzyzwoitych ilościach szparagów, bo wtedy w Niemczech jada się je pod każdą postacią. Od tego wyjazdu do naszej grupki przylgnie nazwa „Berlińczycy”.
Ach, te knedle z morelami w austriackim Krems! Te setki kilometrów stołów w piwiarni wielkości rynku, tysiące kilogramów golonek, wianki piwnych obwarzanków w Monachium na Oktoberfest…
Albo Znojmo na Morawach podczas święta młodego wina zwanego Burčok! Tak, wiem, że trudność opowiadania takich historii polega na tym, że to, co emocjonowało „Berlińczyków” w ich krainie beztroski, czytelnikom może wydawać się umiarkowanie ciekawe. Trudno, nieobecni tracą. Będzie jedna opowieść ze Znojmo.
W 1751 roku urodził się na Morawach św. Klemens. Był czeskim, katolickim duchownym, redemptorystą, z zawodu piekarzem (dlatego jest patronem piekarzy). Zawodu uczył się w Znojmo. Na kamieniczce, w której mieszkał jego piekarski mistrz, „Berlińczycy” odkrywają tabliczkę poświęconą świętemu uczniowi. Potem przenoszą się do nieczynnego już klasztoru, w którym niegdyś przebywał Klemens, a współcześnie degustuje się morawskie, młode, fermentującego wino. Spuśćmy zasłonę dyskrecji na ciąg dalszy obchodów święta tego trunku w zacnych murach klasztoru w Znojmo i wróćmy do historii świętego. Otóż Klemens został zawłaszczony przez Episkopat Polski, który w uznaniu jego ofiarnej, wieloletniej pracy duszpasterskiej w Warszawie, włączył go do katalogu polskich świętych. I krakowski ślad: w Kościele św. Krzyża znajduje się witraż przedstawiający wizerunek św. Klemensa, a przy furcie klasztoru Dominikanów wisi tablica upamiętniająca pobyt świętego piekarza w tym miejscu. O tym wszystkim „Berlińczycy” nie mieli by zielonego pojęcia, gdyby nie pobyt w Znojmo.
I jeszcze słynna, pamiętająca czasy Galicji lwowska cukiernia, przy Prospekcie Szewczenki. Zapach maślanych ciast, mokki, i czekolady. Na pewno tu jeszcze wrócimy, ale M, jak zwykle patrzy na zegarek, plan musi być dokładnie zrealizowany. Dopijamy kawę i mrużąc oczy w słońcu poszukujemy domu, w którym urodził się Kuroń. A potem jeszcze ten kościół, tamta cerkiew, ruiny synagogi…
Nie ma osoby, która by potulniej ulegała rozkazom M (jednomyślnie wybranego kierownika wypraw) od Danki.
Śniadanie o ósmej? – Świetnie.
Jeszcze jeden zaułek? – Proszę bardzo.
Piechotą na drugi koniec miasta? – Czemu nie.
Karna, wszystkiego ciekawa, beztroska. Bo nie musi wydawać poleceń, „obmyślać świata”. Przez te kilka dni dostaje go na tacy.