Nasze projekty

„Jestem szczęściarzem, bo głoszę Miłosierdzie Boże”. Ks. Robert Wielądek

Ks. Robert Wielądek nie ma nie ma przepisu na „kapłana od Miłosierdzia”. Zawsze stara się podejść do drugiego człowieka, tak jak on chciałby być potraktowany. Wyznanie grzechów jest intymne, tam w konfesjonale człowiek podejmuje taki trud, że ksiądz nie może tego kogoś zamknąć, zranić.

Reklama

Gdy tylko stanął na placu Świętego Piotra, klęknęło przed nim kilka osób. Chcieli, by błogosławił ich jeden z właśnie rozesłanych przez papieża Franciszka misjonarzy miłosierdzia. Po kilku minutach miał za plecami już tłum klęczących. Godzinę później został napadnięty w jednej z rzymskich uliczek, bo sutanna nie spodobała się grupce mężczyzn. Do pełni tego obrazu, trzeba dopisać jeszcze tych, którzy stanęli w jego obronie. A to był dopiero początek, a właściwie zapowiedź tego, co będzie się działo.

Mała mrówka asystująca przy operacji

Nie trzeba było jednak pisma ze Stolicy Apostolskiej, by ludzie polecali sobie ks. Roberta, jako spowiednika. Widzą w nim człowieka, który nigdy nie potępia, nie osądza. Traktując grzech z całą powagą wskazuje, że drogą do zerwania z nim jest relacja z Bogiem. On sam, w sakramencie pojednania, widzi siebie jaką małą mrówkę asystującą przy operacji na żywym organizmie. Najważniejsze rzeczy dzieją się między człowiekiem a Bogiem. Kapłan to spółka z.o.o. (z ograniczoną odpowiedzialnością). Czy ksiądz może kobiecie, która dokonała jedenastu aborcji, powiedzieć „odpuszczam”?! To prawo tylko Tego, który umarł na krzyżu, także za ten konkretny grzech. Ksiądz nieustannie pyta Jezusa, jak mówić o Nim, by pokazać prawdę. Wielką sztuką jest nazwać grzech i przygarnąć człowieka.

„Ten genialny ksiądz, który zna się na małżeństwie”

Ks. Robert przyciąga do Boga nie tylko w konfesjonale. Przed laty trafiło do niego niepraktykujące, a może właściwie niewierzące małżeństwo. Przeżywali kryzys w związku. Wydali już majątek na terapie, specjalistów. Za każdym razem pojawiała się ściana. W końcu ona – z pewnymi obawami, ale kierowana poczuciem bezsilności – za namową przyjaciółki, zgodziła się porozmawiać z tym „genialnym księdzem, który zna się na małżeństwie”. Jako człowiek będący daleko od Kościoła nie mogła uwierzyć, że ksiądz – w przeciwieństwie do wszystkich terapeutów – nie patrzył na zegarek, a o żadnych pieniądzach nie mogło być mowy. Słuchał i naprawdę mu zależało, by pomóc. Na następne spotkanie przyszła już z mężem. Po kilku miesiącach, chociaż wciąż ciężko im było określić siebie jako wierzących, wraz z Księdzem i prowadzonym przez niego duszpasterstwem pojechali na rekolekcje. Dziś są częścią wspólnoty, a Bóg zajmuje najważniejsze miejsce w ich domu i małżeńskiej relacji.

Reklama

„Jestem”

Do seminarium wstąpił jako człowiek bardzo pobożny, ale… niewierzący. Odkąd pamięta chodził na nabożeństwa, kilka Mszy św. w tygodniu. Ani przez sekundę nie miał wątpliwości, że będzie księdzem. Na pierwszym roku seminarium cała jego wiara musiała runąć. Gdy usłyszał o osobowym Bogu, o tym, że jest On kochający, że się troszczy, okazało się, że wierzył w kogoś zupełnie innego. To był bardzo trudny czas, było wiele łez. W końcu zaczął się modlić prosząc: „Boże jeśli jesteś, daj mi siebie poznać”. Odpowiedź przyszła w czasie rekolekcji ignacjańskich. Był 4 sierpnia. O 3 w nocy sam w kaplicy klęczał przed Najświętszym Sakramentem. Nie było głosów z nieba, aniołów, czy piorunów. Nawet po latach ksiądz nie wie, jak ubrać to w słowa. Przeświadczenie „ jestem” było tak mocne i silne, że zmieniło całe życie. Co ciekawe, zmieniło też zewnętrznie kleryka Roberta. Po latach spotkał mężczyznę, który rozpoznał w nim księdza klęczącego w kościele na Starym Mieście. W tych wspomnieniach młody kleryk miał w sobie taką radość, biło od niego takie szczęście, że nie dało się oderwać oczu. Relacja Bóg-Robert, weszła na inny poziom.

Jak prorok

Boże Miłosierdzie towarzyszyło mu w życiu nawet zanim odkrył Boga w seminarium. Zaczęło się od rodzinnej parafii i obrazu Jezusa Miłosiernego, potem była patronka roku – św. Faustyna i w końcu list ze Stolicy Apostolskiej, powołujący go na misjonarza miłosierdzia. Właściwie, można powiedzieć, że niechcący zgłosił się na ochotnika. Ze zwykłej ciekawości zapytał ówczesnego biskupa diecezji warszawsko-praskiej, abp. Henryka Hosera, kto będzie misjonarzem. Na co usłyszał: dobrze, że się zgłosiłeś.

W lutym 2016 roku, gdy papież Franciszek ogłosił Rok Miłosierdzia, życie ks. Roberta przyspieszyło. Wśród wielu nowych punktów w kalendarzu pojawiło się oczywiście głoszenie. Postanowił, że po kazaniu – które mówił w kolejnych parafiach swojej diecezji – będzie na oczach wiernych od razu schodził do konfesjonału. Zastanawiał się tylko, czy ktoś na to zaproszenie do spowiedzi odpowie. Już po tygodniu pytanie zmieniło się w „Boże, czym Ty mnie dziś zaskoczysz?!”. Przy kratkach konfesjonału klękali ludzie, którzy drżącym głosem szeptali „spowiadałem się ostatni raz 40 lat temu”. Przez ten cały czas, byli co niedzielę w kościele. Jednak dopiero wieść o Bożym Miłosierdziu, która dzięki decyzji Franciszka, zabrzmiała w ich parafii z taką mocą i za sprawą człowieka, którego papież do nich przysłał, dała im nadzieję i odwagę. Patrząc na te przemiany, łzy, nawrócenia i kamienie spadające z serca, ks. Robert nie ma wątpliwości, że papież Franciszek jest prorokiem, który rozpoznał tę głęboką potrzebę Kościoła, a misjonarze miłosierdzia to przejaw jego profetycznej posługi. I tak jak prorok działa w imię Boga, tak w imię Boga powołał ich.

Reklama

Ich twarze się zmieniały

W jego wspomnieniach zapisała się też spowiedź w więzieniu. Sam był przerażony słuchając, co człowiek potrafi zrobić. Gdy po często długiej rozmowie padało „odpuszczam tobie grzechy”, dorośli mężczyźni, którzy niejedno widzieli i niejedno zrobili, mieli oczy jak dzieci. Ich twarze się zmieniały. Często płynęły łzy. Dopytywali, co stało się z ich winą, nie mogli pojąć, że Bóg wybaczył, zmazał wszystko. Zresztą to dla wielu z nas jest trudne do przyjęcia. Grzechy, o których Bóg zapomniał, do człowieka wciąż potrafią wracać. Całe życie uczymy się tej świadomości. Czasem pomaga dopiero spowiedź generalna. Przychodzi uwolnienie. Jak podkreśla ks. Robert, trzeba pogodzić się z tym, że to jest proces. Im bliżej będziemy Jezusa, tym łatwiej przyjdzie nam przyjąć jego miłość i fakt, że umarł za nasze grzechy.

Od czasu Roku Miłosierdzia i początku tej niezwykłej posługi ks. Wielądek wciąż wraca do fragmentu spotkania Jezusa i kobiecy cudzołożnej. Zwraca jednak uwagę, że w tej historii gubimy ważną rzecz. Ta kobieta odchodzi wolna, ale za nią zginie Jezus. Jej grzech został odpuszczony, bo on wziął go na siebie. Jezus nie bagatelizuje grzechów, ale czym są pokazuje na krzyżu. To nie ma nas jednak wpędzić w poczucie winy, ale uświadomić o jakiej Miłości rozmawiamy.

Spowiedzi, które nawracają

Ks. Robert Wielądek nie ma nie ma przepisu na „kapłana od Miłosierdzia”. Zawsze stara się podejść do drugiego człowieka, tak jak on chciałby być potraktowany. Wyznanie grzechów jest intymne, tam w konfesjonale człowiek podejmuje taki trud, że ksiądz nie może tego kogoś zamknąć, zranić. W pamięci zostały mu słowa papieża, który mówił, że „każdy konflikt w konfesjonale jest zawsze porażką księdza, nie winą, a porażką”. Przyznaje, że ma kilka takich spowiedzi, gdzie poniósł wspomnianą porażkę. Dlatego tak często do tych słów wraca i zawsze pamięta, że ma być tym, który pokazuje jak On kocha. Doskonałą lekcją tego jak spowiadać, jest klękanie po drugiej stronie kratek konfesjonału. Jego kierownik duchowy wita go słowami „on ciebie kocha i na ciebie czeka”. Tak przyjęty człowiek, nie może inaczej traktować przychodzących do niego penitentów.

Reklama

Wiele uczy się też od tych, którzy do niego pukają. Wciąż pamięta kobietę, która po prosiła o spowiedź, wiedząc, że rozgrzeszenia – ze względu na sytuację życiową – i tak dostać nie może. Było w niej tyle chęci opowiedzenia o swoim życiu, zbliżenia się do Boga, że spłakał się poruszony jej wiarą. W cierpieniu tej kobiety zobaczył przywilej przystępowania do sakramentów. To są spowiedzi, które często jego nawracają.

Ile wiemy o Bożym Miłosierdziu?

Na argument, że o Bożym Miłosierdziu to przecież każdy już słyszał, odpowiada, że my w Kościele wciąż jesteśmy niemiłosierni. Przyszła do niego kiedyś zapłakana mama dziecka szykującego się do I komunii św. Prosiła, by ją rozgrzeszył, w końcu misjonarz, może ma jakieś specjalne uprawnienia. Okazało się, że przed laty zostawił ją mąż, a sąsiadki z kółek żywego różańca powiedziały, że w takim razie to ona już rozgrzeszenia nie dostanie. Ta poobijana przez życie kobieta, dodatkowo cierpiała przez nieprawdę, którą usłyszała. Czuła się podwójnie odrzucona. Oczywiście sąsiadki, nie zrobiły tego z premedytacją, ale niemiłosiernego podejścia jest w nas wciąż dużo.

Zdaniem ks. Roberta w Kościele zderzają nam się dwie wyrządzające szkodę wizje. Jedna nakazuje straszyć, a raczej ograniczać informacje o Miłosierdziu, żeby ludzie nie przestali się bać Boga. Druga jest postawą starszego brata z przypowieści o Synu marnotrawnym. Nie akceptujemy, że Bóg chce kochać wszystkich, chce by ci co odeszli, wrócili. Jest raczej zbieranie punktów, a skoro ja mam 100, a ten drugi ma zero, to jak Bóg może kochać nas tak samo. Zbyt bardzo lubimy schematy, chcemy zamykać w nich ludzi. A tu ma być rozmowa, słuchanie, to słynne indywidualne towarzyszenie.  

Przyznaje, że jemu też to czasem sprawia trudność. Tak wspomina proaborcyjne protesty, jakie jesienią przetoczyły się przez Polskę. Bardzo przeżył ten czas. Doświadczenie tej agresji go wystraszyło. Gdy to minęło, emocje się uspokoiły, w czasie modlitwy przyszło mu na myśl jezusowe podejście, to że On nie widzi tłumu, tylko konkretne osoby. Te pogubione, ale też mając zupełnie inna optykę. W takim momencie rodzi się pytanie, co by Jezus zrobił. On był specjalistą od jeden na jeden, z tłumem się nie przekrzykiwał. Nie wchodził w dyskusję w czasie drogi krzyżowej. Milczenie było odpowiedzią. Dlatego ksiądz postanowił rozmawiać jeden na jeden ze zwolennikami protestów, a nie próbować dyskutować z tłumem.

Specjalna ochrona

Ci, którzy słuchają kazań ks. Roberta i jego konferencji, wiedzą, że o szatanie praktycznie nie mówi. Bardzo bliskie jest mu średniowieczne przedstawianie Złego, jako clowna, małpy próbującej naśladować Boga. I jak podkreśla, on nie widzi powodu, by o małpie opowiadać. Pytany, czy nie czuje się pod większym ostrzałem, ze względu na posługę misjonarza, odpowiada, że czuje się bardziej chroniony. Powołując ich w 2016 roku, papież Franciszek obiecał, że dopóki posługa trwa, on codziennie się za nich modli. Dlatego nawet sms o 2 w nocy „właśnie odprawiamy za ciebie czarną mszę” – choć dla obudzonego człowieka wygląda przerażająco, ostatecznie wrażenia nie robi. A dowodów na ochronę nie brakuje. Przysłano do niego kiedyś człowieka. W trakcie spowiedzi okazało się, że jest opętany. Zaczęła się manifestacja demoniczna. Gdy ten mężczyzna już wychodził, ksiądz – wydawałoby się niezauważalnie dla odwróconego plecami – zrobił znak krzyża. Usłyszał wtedy szydercze „ja ci zaraz pobłogosławię!”, na co inny głos odpowiedział „jego nie wolno ci ruszać, Ona go chroni”. I po co poświęcać czas na kogoś, kto tylko małpuje? – podsumowuje to ks. Robert.

Przyjąć niebo

Czy sam, tyle mówiąc o nieskończonym Miłosierdziu, jest pewny miejsca w niebie? Odpowiada, że im dłużej głosi i spowiada, tym bardziej ma poczucie, że niebo to on może przyjąć. Nie jest w stanie sobie na nie zasłużyć. Obserwując siebie widzi, że na tyle jest miłosierny, na ile potrafi przyjąć pomoc od innych. Łatwiej jest komuś zaoferować wsparcie, niż pozwolić, by ktoś to zrobił w stosunku do nas. Ta przestrzeń miłosierdzia – bo o nie tu przecież chodzi – wciąż potrzebuje nawrócenia. Tu nie ma jakiegoś systemu, jest kruszenie poczucia własnej doskonałości i samowystarczalności.

Łatwiej jest komuś zaoferować wsparcie, niż pozwolić, by ktoś to zrobił w stosunku do nas. Ta przestrzeń miłosierdzia wciąż potrzebuje nawrócenia.

Jego zdaniem miejscem, gdzie możemy bez problemu zobaczyć miłosierdzie jest rodzina. Matka, która w nocy 8 razy wstaje do dziecka, a zrobioną rano kawę, wypija wieczorem. Przecież ona w jakiejś części umiera dla siebie. Gdy człowiek schodzi na drugi plan, bo chce kochać, otwiera się na Boga. Jako duszpasterz rodzin, ks. Robert, tej miłości, troski i czułości widzi mnóstwo. Zachwyca go, gdy patrzy na ludzi, którzy pracują, by nie zatrzymać się na swoim zranieniu, bo chcą kochać. W takich chwilach myśli, że Bóg musiał mieć dobry dzień, gdy go stwarzał i posłał do miejsca, gdzie teraz jest. Tego wszystkiego, co przeżywa będąc częścią wspólnoty, nigdy nie dowiedziałby się z książek.

Poczucie, że jest w czepku urodzony, towarzyszyło mu, gdy po całym Roku Miłosierdzia siedział na Placu Świętego Piotra czekając na spotkanie z papieżem Franciszkiem. W czasie tej posługi na własne oczy zobaczył jak Bóg działa, jak przemienia i to przez niego – Roberta. Dlatego uważa, że największymi beneficjentami tego szczególnego czasu stali się sami misjonarze. Dopiero w samolocie do Polski, przeczytał, że papież – zapewne poruszony świadectwami samych misjonarzy, które do niego trafiły – przedłużył ich posługę do odwołania. I kto tu jest szczęściarzem! – śmieje się ksiądz – głoszę Miłosierdzie Boże i tego nikt mi nie zabierze!

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę