Nasze projekty
Reklama
fot. Cathopic/Asociacion San Juan

Ziarnko gorczycy wystarczy

Wygodniej i prościej jest powiedzieć wahającym się znajomym „Idźcie do dominikanów posłuchać nowego przeora”, niż odsłonić własną duszę i opowiedzieć, jak bezpiecznie i ufnie czuję się od lat przy sercu Boga.

Łatwiej powiedzieć „Poczytaj Anselma Grüna”, niż samej opisać jak to jest, kiedy na dnie cierpienia spotyka się Ukrzyżowanego, który nie przychodzi z tanim pocieszeniem, ale z Obecnością. Noc Kościoła odsłoniła noc, w której było pogrążone moje serce – schowane, zdystansowane, chłodne, wciąż kalkulujące wizerunkowe zyski i straty, głoszące ostrożnie, jakby zza kotary.

Czego potrzeba, żeby uwierzyć?

Czego potrzeba, żeby uwierzyć? Nawrócenia struktur? Dymisji Episkopatu? Uciszenia niewygodnych? Usunięcia kiczu? Zamknięcia rozgłośni? Przyznania racji tym z lewej czy tym z prawej? Czego potrzeba, żeby uwierzyć?  Wystarczy spotkać jednego człowieka.

Pamiętam, że był niewysoki, onieśmielony tą nieśmiałością, którą nauczyłam się przez lata rozpoznawać i cenić u kapłanów najbardziej – „Stoję przed wami w zastępstwie Tego, który ukochał was nad życie, stoję niepewnie, bo nie chcę zasłonić Go sobą. Stoję jak żebrak, ufny, że przeze mnie dotknie was i zbawi Jego moc”. Taki był ksiądz Jacek, człowiek, który ogłosił mi Zbawienie, którego słowa doprowadziły mnie do krzyku: „Jezu, jeśli jesteś, to ratuj mnie!”. Minęły 24 lata, a ja do dziś pamiętam każde jego słowo z rekolekcyjnej spowiedzi i oczy, którymi spokojnie patrzył na dokonujący się cud mojego nawrócenia. Ks. Jacka spotkałam  jeszcze tylko jeden raz, po kilku latach od tamtych wydarzeń. Podeszłam, rozbeczałam się i powiedziałam – „Ja wtedy spotkałam Jezusa”, a on tylko się uśmiechnął. Nie powiedział ani słowa.

Reklama

Czego potrzeba, żeby podtrzymać wiarę? Masowych eventów religijnych, świetnych koncertów ewangelizacyjnych, nowoczesnych kaznodziejów czy zatopionych w tradycji mnichów? Studiów teologicznych, świetnych duszpasterstw akademickich, pielgrzymek? Czego potrzeba, żeby podtrzymać wiarę? Wystarczy spotkać jednego człowieka.

Księdza Przemka spotkałam trzy lata po moim nawróceniu. Towarzyszył mi przez cztery lata. Spowiadał, słuchał i dzielił się swoją wiarą. Prowadził małą grupkę dla studentów, która w szczycie świetności liczyła może z 15 osób. Nie był porywającym kaznodzieją, ale biła od niego ta sama, znana mi już, nieśmiałość, którą pewnie należałoby nazwać pokorą. Każdym swoim słowem, każdym swoim gestem mówił: „Idzie za mną mocniejszy”. Ksiądz Przemek nauczył mnie kochać Eucharystię. Dzięki niemu poznałam „Małą drogę” Tereski i pojechałam na rekolekcje ignacjańskie. Nie pamiętam jednak żadnej jego rady, żadnej wskazówki – to, co pozostało w moim sercu, to przede wszystkim atmosfera wiary, którą on emanował.

Zapamiętałam na przykład jego uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy ilekroć mówił o Maryi, i to, że nadużywał słowa „spokojnie”, i wreszcie jego zwyczajne opowieści o wieczorach spędzanych z Jezusem na modlitwie. Nie udzielał porad, ale zadawał pytania, które pracują we mnie do dzisiaj. Odwiedziłam księdza Przemka po kilkunastu latach. Pojechałam do niego z mężem i piątką dzieci. Kiedy weszłam do jego malutkiego mieszkanka, na centralnym miejscu, zobaczyłam ikonę Chrystusa ze św. Menasem zwaną Ikoną Przyjaźni. Zobaczyłam i zrozumiałam, że miałam szczęście spotkać przyjaciela Chrystusa. Kogoś, kto doświadczał Boga, kto w Nim żył, poruszał się, po prostu był. Komu dane było znaleźć perłę, dla której warto zostawić wszystko począwszy od własnej wielkości.

Reklama

Noc nie jest końcem

Piszę o tym na kilka tygodni przed opublikowaniem raportu komisji Tomasza Terlikowskiego nt. błędów i zaniedbań w zakonie dominikańskim w Polsce. Jest to dla mnie o tyle istotne, że kiedy pojawiły się pierwsze głosy o zbrodniach, jakich dopuścił się o. Paweł M. w ramach wrocławskiego duszpasterstwa akademickiego, poczułam jakby nie zostało mi już nic. Do tamtej pory zawsze mogłam w rozmowach z watpiącymi podeprzeć się istnieniem Zakonu Kaznodziejskiego albo Towarzystwa Jezusowego. Mówiłam czasem do znajomych: „Idźcie do dominikanów – usłyszycie jak mówią kazania, jak spowiadają i zapomnicie o wyjściu z Kościoła”. A teraz nawet oni zawiedli…

Dla mnie to, co dzieje się dzisiaj z Kościołem, jest autentycznym cierpieniem. Porównywalnym do tego, jakie czułby człowiek,  gdyby dowiedział się o mrocznej i zbrodniczej przeszłości własnej matki. Miejsce, które mnie zrodziło i ukształtowało, zdradziło i zawiodło. Dlaczego jednak wciąż tu jestem? Dlaczego nie odejdę pełna rozgoryczenia? Bo dawno temu przeczytałam małą książeczkę św. Jana od Krzyża „Noc ciemna”, a w niej werset „O nocy, coś prowadziła, nocy ty milsza nad jutrznię różaną”. Za mną już jest trochę nocy. I tych psychicznych, i tych fizycznych, i tych duchowych. Zawsze wtedy, kiedy było najciemniej i najstraszniej, przypominały mi się słowa św. Jana o tym, że noc nie jest końcem, że noc jest drogą, która prowadzi…

Dlaczego nie odchodzisz?

Do czasu opisania przez Paulinę Guzik dramatu, jaki rozegrał się w klasztorze o. Dominikanów, żyłam w przeświadczeniu, że wciąż są wyspy prawdy i światła. Instytucje i wspólnoty wolne od skazy i że to na nich opiera się Kościół. Że bramy piekielne nas nie przemogą, bo przecież wciąż są porządni ludzie wokół mnie. Inni, bardziej święci, bardziej namaszczeni, lepiej wykształceni, do których zawsze można posłać wątpiących. Dziś wiem, że to było błędne myślenie – takie przeświadczenie było dla mnie usprawiedliwieniem własnej bierności. I nie o to chodzi, że nie ma takich wysp, ani porządnych ludzi – na szczęście są i będą, ale o to, żeby wreszcie wziąć odpowiedzialność za Kościół także w swoje nieporadne ręce.

Reklama

Wygodniej i prościej jest powiedzieć wahającym się znajomym „Idźcie do dominikanów posłuchać nowego przeora”, niż odsłonić własną duszę i opowiedzieć jak bezpiecznie i ufnie czuję się od lat przy sercu Boga. Łatwiej powiedzieć „Poczytaj Anselma Grüna”, niż samej opisać jak to jest, kiedy na dnie cierpienia spotyka się Ukrzyżowanego, który nie przychodzi z tanim pocieszeniem, ale z Obecnością. Noc Kościoła odsłoniła noc, w której było pogrążone moje serce – schowane, zdystansowane, chłodne, wciąż kalkulujące wizerunkowe zyski i straty, głoszące ostrożnie, jakby zza kotary.

Chyba każdy z nas ma jakąś odpowiedź na bezgłośne, ale natarczywe pytanie, które codziennie zadaje nam świat: „Dlaczego nie odchodzisz?”, „Dlaczego zostajesz?”. Nie było sekundy, nie było momentu, w którym chciałam uciec, bo ja poznałam i uwierzyłam miłości w Kościele, bo ja tutaj spotkałam Odwiecznego. Poprzez Kościół przyszedł mnie uratować i zbawić Ten, którego nazwano Emmanuelem – Bogiem z nami. Nie odejdę stąd nawet na centymetr, bo życie, które mi ofiarował –  zoe* – życie pełne ognia i światła, jest dla mnie tylko tu – w Kościele. Kościół – może i jest tym glinianym, dzisiaj rozbijanym na kawałki, brzydkim i zeszpeconym naczyniem, ale to właśnie w nim przechowywany jest prawdziwy skarb – życie pełne smaku, wolności i odwagi. Życie bez końca.

Nie ma innego planu

Usłyszałam kiedyś taką anegdotę: Po wniebowstąpieniu Archanioł Gabriel rozmawia z Chrystusem o planach budowania Kościoła na ziemi: „Czyli co teraz Panie? Do kogo jestem teraz posłany? Jakie miasta mam odwiedzić? U kogo jeszcze wzbudzić wiarę? Jaki mamy plan? A Chrystus pokazując mu wieczernik odpowiedział: Widzisz te dwanaście małych światełek? To jest mój plan. Innego nie będzie”. Zaczęłam tekst od wspomnienia dwóch księży, których wiara obudziła i umocniła moją wiarę. Spotkałam w życiu wielu duchownych, ale moją miłość do Chrystusa zawdzięczam tak naprawdę tamtej dwójce. Wystarczyli, bo bardzo umiłowali.

Ich zanurzenie w zoe zachwyciło mnie i popchnęło do tego, żeby samej skosztować i zobaczyć jak dobry jest Pan. Często o nich myślę, bo czuję, że są dla mnie odpowiedzią na noc, która opanowała moje serce. W nich Pan Bóg objawił mi tajemnicę Królestwa – w którym nie chodzi o pełne spichlerze zboża, ale o ziarenko gorczycy, nie o 99 owiec, ale o jedną. Optyka Królestwa jest zdumiewająca – potrzeba mało albo tylko jednego. Wciąż myślałam, że na pierwszej linii mają być inni, że Kościół zależy od kondycji naszego Episkopatu, księży z mojej parafii i wzorowo prowadzonych wspólnot zakonnych. A co jeśli Kościół zależy ode mnie? 

*Zoe (gr.) – obok bios i psyche, trzecie greckie słowo oznaczające w Piśmie Świętym „życie”. Specjalistą od rozumienia zoe był św. Jan Ewangelista. To on rozpoczyna swoją Ewangelię od słów, że w Bogu było życie (zoe), to on podaje słowa Jezusa, że przyszedł On po to, aby owce miały życie (zoe) i to w obfitości! To on wreszcie kończy swoją Ewangelię zapewnieniem, że spisał historię zbawienia po to, abyśmy wierzyli, że Jezus jest Chrystusem, Synem Bożym, oraz abyśmy wierząc mieli życie (zoe) w imię Jego. Zoe oznacza zatem wieczne życie Boże, niezniszczalne, odwieczne, niepodlegające zepsuciu. Jest to życie, które w pełni zajaśnieje w nas po śmierci, ale możemy być w nie zanurzeni już teraz. Jak? Przez poznanie i umiłowanie Miłosiernego.

Reklama

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Zatrudnij nas - StacjaKreacja