Czy jest przepis na miłość? To jedno z pytań, które stawia w "Balladach i romansach" o. Adam Szustak OP. Co ciekawe, stawia je dopiero jako ostatnie w książce.
Ostatni dzień przedsprzedaży “Ballad i romansów”, to szansa na zakup książki w promocyjnej cenie. 10 lipca rozpocznie się wysyłka pierwszych egzemplarzy. “Ballady i romanse” czyli “Krótki (nie)podręcznik budowania związku” można dodatkowo zamówić w wybranym przez siebie kolorze – ciemnoszarej okładce lub z dodatkową białą obwolutą.
Ta książka to sprawdzony pomysł na prezent – dla zakochanych, narzeczonych i małżonków, ale też dla tych, którzy jeszcze szukają prawdziwej miłości. W „Balladach i romansach” o. Adam Szustak bierze bowiem pod lupę podstawowe pojęcia dotyczące miłości i przygląda się jej etapom, od „singla” i szukania miłości, po etap wejścia w miłość “na serio”, przypieczętowany przysięgą małżeńską. Podpowiada też, jak mądrze skorzystać z czasu randkowania i narzeczeństwa, by zbudować bliską, zdrową i fascynującą relację na całe życie. Znajdują się tu także bardzo praktyczne porady dotyczące organizacji wesela.
To nie wszystko. Dla tych, którym zależy na pięknej mszy ślubnej, w książce znalazło się także miejsce na wskazówki liturgiczne. Poza kilkoma sugestiami dotyczącymi przygotowania mszy, dołączone zostały wszystkie czytania z lekcjonarza ślubnego.
Czy ta książka pomoże znaleźć miłość? Być może. A czy istnieje sprawdzony przepis na miłość? Takie pytanie o. Adam Szustak stawia już na sam koniec książki. Daje też odpowiedź, która może nie zaskakuje, ale na pewno inspiruje do podjęcia dobrych decyzji.
W zdrowym, prawidłowo rozwijającym się związku po maksymalnie dwóch latach on i ona powinni wiedzieć, czy chcą być dalej razem, czy jednak nie. Po tym czasie powinna nastąpić ostateczna decyzja dotycząca tego, czy wchodzimy w tę relację na całe życie.
Fragment książki “Ballady i romanse” Adama Szustaka OP
Lata temu byłem duszpasterzem akademickim w krakowskiej „Beczce”. Gdy nim zostałem, zauważyłem, że oprócz studentów do duszpasterstwa chodzi mnóstwo osób, które już dawno studia skończyły. Bardzo często byli to prawie trzydziestolatkowie, którzy nie mieli jeszcze pozakładanych rodzin, więc szwendali się to tu, to tam, szukając związku.
Będąc człowiekiem o niedelikatnym usposobieniu, postanowiłem zrobić czystkę i wyrzuciłem z duszpasterstwa wszystkich ludzi po studiach, a do tego ustanowiłem harmonogram bycia w „Beczce”. W praktyce oznaczało to, że zakazałem wstępu do duszpasterstwa wszystkim, którzy obronili magisterkę, a studentom wyznaczyłem, że właściwym czasem bycia w duszpasterstwie są maksymalnie trzy, cztery lata. Dlaczego tyle? Ponieważ taki student, gdy przychodzi do „Beczki”, najpierw jest tak zwanym czajnikiem, czyli sprawdza sobie, co w tym miejscu jest i co mu się podoba. Potem w kolejnym roku bierze na siebie konkretną odpowiedzialność, w coś się angażuje, na przykład prowadzi jakąś grupę lub pełni wyznaczoną funkcję, czyli daje sto procent swoich sił w tworzenie tego miejsca. Trzeci rok (jeśli nie stawał się kontynuacją drugiego, co się czasem zdarzało, gdy ktoś zostawał szefem) to ostatni etap bycia w duszpasterstwie. Polegał on na wychodzeniu z niego i szukaniu sobie innego miejsca służby, zaangażowania w Kościele. Na początku oczywiście moja decyzja wywołała wiele sprzeciwów, ale potem przyjęła się jako reguła i ludzie przychodzący do „Beczki” na pierwszym roku studiów, koło czwartego roku z niej znikali.
Czemu o tym opowiadam? Ponieważ uważam, że podobną zasadę czasową należy zastosować w budowaniu związku. W dzisiejszych czasach niestety szerzy się plaga wieloletnich relacji przedmałżeńskich. Podczas różnych rekolekcji spotykam wielu ludzi, którzy są ze sobą w poważnym związku po pięć, siedem czy nawet dziesięć lat, a część z nich po tym długim czasie jednak definitywnie się rozstaje. Pytam wtedy: „Dlaczego byliście aż osiem lat w związku, budując go i szykując się do małżeństwa, skoro teraz się rozstaliście?”, i słyszę odpowiedź: „Bo nie wiedzieliśmy, czy mamy być ze sobą, czy nie”. Otóż uwaga! W zdrowym, prawidłowo rozwijającym się związku po maksymalnie dwóch latach on i ona powinni wiedzieć, czy chcą być dalej razem, czy jednak nie. Oczywiście mam świadomość, że rzeczywistość jest zawsze bardziej skomplikowana niż wszystkie nasze ustalenia, i wcale nie twierdzę, że nie zdarzają się przypadki, iż po dziesięciu latach udanego związku wychodzi świetne małżeństwo. Pewnie, że może się tak wydarzyć, ale to nie jest regułą, lecz wyjątkiem. W większości przypadków po dwóch latach wiadomo, czy ten związek ma szansę na coś trwalszego. A jeśli po dwóch latach kobieta i mężczyzna mają w głowie: „Nie wiem”, to stawiam, że raczej trzeba odpuścić wspólne bycie.
Chciałbym więc zaprosić wszystkich „związkowców”, czyli tych, którzy są w przedmałżeńskich relacjach, by budowanie związku przed ślubem zorganizowali analogicznie do tego, co kiedyś zrobiłem w duszpasterstwie, czyli podzielili je na trzy etapy. Pierwszy z nich powinien być czasem zakochania, fascynacji i romantyzmu, trwającym nie więcej niż kilka miesięcy. Po nim, jeśli stwierdzicie: „Chcemy dalej być razem, jesteśmy sobą zafascynowani, więc próbujemy zrobić coś więcej”, powinien nastąpić między wami okres intensywnego zaangażowania w budowanie związku. Ten czas to kluczowy moment dla waszej relacji, ponieważ jego celem jest zaangażowanie wszystkiego w poznanie siebie nawzajem, a w związku z tym, że drugi etap to ciężka praca, może on trwać rok czy nawet półtora roku. Po tym czasie powinna nastąpić ostateczna decyzja dotycząca tego, czy wchodzimy w tę relację na całe życie, czy jednak nie. Jeśli tak, to pierścionek, maksymalnie rok narzeczeństwa i ślub, czyli po trzech latach powinno być już wszystko jasne.
Dominikanin, wędrowny kaznodzieja, były duszpasterz krakowskiej “Beczki”. Jest autorem kilkunastu książek i audiobooków o tematyce religijnej, a także rekolekcji internetowych (Wilki Dwa, Plaster miodu, Jeszcze 5 Minutek). Prowadzi blog i kanał Langusta na Palmie, na którym można znaleźć wszystkie nagrania jego homilii i konferencji.