Szczypta soli i ledwie promyk
Komentarz do niedzielnej Ewangelii (Mt 5,13-16) autorstwa ks. Piotra Brząkalika.
„Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,13-16).
Dzisiejszy fragment mateuszowej Ewangelii pochodzi z piątego rozdziału, który cały nazywany jest Kazaniem na Górze. Zwykliśmy potocznie Kazaniem na Górze nazywać tylko owych osiem błogosławieństw, od których ten rozdział się rozpoczyna, trochę przy tym zawężając pojemność treści Jezusowego nauczania, jakie ten popularnie używany tytuł z sobą niesie.
Przeczytaj również
I zaraz po tych ośmiu błogosławieństwach, takim jakby jednozdaniowo spisanym katalogiem warunków bycia błogosławionym – innymi słowy szczęśliwym – Pan Jezus mówi: Wy jesteście solą dla ziemi (…) Wy jesteście światłem świata. Nie sposób nie dostrzec i nie odczytać logicznego ciągu następstw. Inaczej mówiąc, sposobem, warunkiem bycia solą ziemi i światłością świata jest zastosowanie ośmiu błogosławieństw.
Sól niemal od zawsze w sposób codzienny i powszechnie oczywisty obdarza smakiem. Była jednak również symbolem czystość. Starożytni mówili ponoć, że jest najczystsza, bo pochodzi z morza i słońca.
Skoro mamy być solą ziemi, bo „Wy” odnosi się i do nas, to warto pytać, czy tam, gdzie mieszkamy, żyjemy, pracujemy obdarzamy innych smakiem chrześcijaństwa? Czy wnosimy smak chrześcijaństwa? Czy nasze chrześcijaństwo jest już bez smaku, bo wyjałowiły je: zawsze układny kompromis, fałszywe zadowolenie z siebie i złudny święty spokój?
Może dobrze byłby zdanie Alessandro Pronzato przerobić na pytanie, stawiane sobie: Czy moja wiara jest wirusem, który zaraża, czy szczepionką, która uodparnia, zobojętnia?
Mamy też być światłem świata. A tam, gdzie jest światło, choćby nikłe, ledwie widoczne, jest bezpieczniej i cieplej. A jeśli tak, to znaczy, że wszędzie tam, gdzie jestem, gdzie wchodzę, choćby na chwilę tylko, razem z sobą mam wnosić choćby odrobinę bezpieczeństwa i ciepła.
Jeśli więc mamy być nie tyle jak sól i światło, ile samą solą i światłem, to znaczy, że smakowitość nie jałowość, ciepło nie chłód, i wnoszenie bezpieczeństwa nie niepokoju mają być naszą naturą, codziennie powszechną, a nie wyuczoną i przyklejoną okazjonalnie jak retuszujący zmarszczki puder.
A do tego, żeby być solą i światłem, potrzeba prostoty wnętrza, współsmucenia, cichości osobowości, dbałości o sprawiedliwość, miłosiernego współczucia, czystości myśli i intencji, pokojowego ducha i zgody na cierpienie w słusznej sprawie.
Jeśli moje życie nie smakuje Jezusem, i nie czuć w nim smaku Ewangelii, i jeśli nie wnoszę sobą ciepła i bezpieczeństwa, to znaczy, że moje chrześcijaństwo wywietrzało, jest jałowe, i bardziej dogasam niż świecę.
Pytanie o sól i światło jest pytaniem o smak, ciepło i bezpieczeństwo. Moje chrześcijaństwo ma być solą i światłem, smakowite, ciepłe i dające bezpieczeństwo. Ciekawe, czy da się zasmakować w moim chrześcijaństwie, ogrzać nim i poczuć bezpiecznym?
Tak, aby w czasach rosnącej jałowości życia, powszechniejącego wzajemnego chłodu i różnostronnych niebezpieczeństw mogłoby moje chrześcijaństwo być jak światełko w tunelu. I nie ma się tu co oglądać na innych, trzeba samemu być solą, której wystarczy tylko szczypta, i światłem, którego wystarczy ledwie promyk.