Rozpieszczone dusze. Czy w Kościele chodzi o to, by się „dobrze czuć”?
„Co cię nie zabije, to cię osłabi”, „Zawsze ufaj swoim emocjom”, „Świat dzieli się na dobrych i złych ludzi”, czyli Trzy Wielkie Nieprawdy, z którymi rozprawia się Konstanty Pilawa w oparciu o książkę "Rozpieszczone dusze".
Tekst autorstwa Konstantego Pilawy pochodzi z portalu „Klub Jagielloński”. Konstanty Pilawa na kanwie książki „Rozpieszczony umysł” Haidta i Lukianoffa pokazuje jak do Kościoła katolickiego przenika kultura „sejftyzmu”.
Spowiedź dzieci? Przemocowa i traumatyczna. Modlitwa do Michała Archanioła? Straszy piekłem i buduje patologiczną duchowość opartą na lęku. Czynienie z Kościoła grodzonego placu zabaw lub ośrodka terapeutycznego przyniesie efekt odwrotny do zamierzonego. Jak pokazują Jonathan Haidt i Greg Lukianoff, kultura, gdzie króluje dogmat bezpieczeństwa emocjonalnego ponad wszystko, skazuje ludzi na kruchość, w kościelnym kontekście zaś oznacza rozpieszczone dusze i puste ławki.
Nadmierne bezpieczeństwo źródłem cierpienia
Wielkie Nieprawdy wpędzają ludzi w otchłań frustracji i depresji, kulturę w plemienny regres, a demokrację w niebyt – piszą w Rozpieszczonym umyśle Jonathan Haidt i Greg Lukianoff. Pierwsza Wielka Nieprawda: „Co cię nie zabije, to cię osłabi”, druga: „Zawsze ufaj swoim emocjom”, trzecia: „Świat dzieli się na dobrych i złych ludzi”.
Skupię się na pierwszej Wielkiej Nieprawdzie, jednak szczerze polecam całą książkę. Kultura, jak przekonują autorzy, wpaja nam dziś szkodliwe i nieprawdziwe przekonanie, że za wszelką cenę należy unikać ryzyka i niebezpieczeństw.
Przeczytaj również
Wszystkim osobom, a szczególnie tak wrażliwym dziś dzieciom, trzeba zagwarantować możliwie dużo emocjonalnego bezpieczeństwa. Nie można przecież dokładać tym, którzy i tak pogrążeni są w kryzysach. Autorzy wskazują badania i liczne przykłady, które potwierdzają, że takie rozumowanie prowadzi donikąd i jest zwyczajnie szkodliwe, a nawet kontrskuteczne.
„Wychowanie dzieci w kulturze sejfityzmu, a więc wpajanie im, by były zawsze emocjonalnie bezpieczne, i jednocześnie chronienie ich przed każdym możliwym zagrożeniem, może doprowadzić do zamkniętego koła: dzieci stają się bardziej kruche i mniej odporne, przez co dorośli zwiększają ochronę, a to sprawia, że stają się one jeszcze bardziej kruche i jeszcze mniej odporne” – piszą Haidt i Lukianoff.
Kultura sejfityzmu tworzy niebezpieczną utopię. Jesteśmy dziś zachęcani do stworzenia świata bez przemocy, trudności i odczuwanego na co dzień dyskomfortu. Problem polega na tym, że taki świat nie jest możliwy, a przemoc, od której cały czas uciekamy, wraca do nas później ze zdwojoną siłą.
Jesteśmy dziś zachęcani do stworzenia świata bez przemocy, trudności i odczuwanego na co dzień dyskomfortu. Problem polega na tym, że taki świat nie jest możliwy, a przemoc, od której cały czas uciekamy, wraca do nas później ze zdwojoną siłą
Nie chodzi oczywiście o uznanie, że przemoc jest czymś dobrym, ale o fundamentalny realizm. Jeśli będziemy nieustannie zamykać się w naszej klatce emocjonalnego komfortu, to nie będziemy w stanie stawiać czoła rzeczywistości. Nieużywane mięśnie zanikają. Podobnie jest z naszą psychiką – zdobywamy odporność dzięki naszej odpowiedzi na przeciwności losu, które są nieodłączną częścią naszego świata.
„Kultura sejfityzmu, w której emocjonalny dyskomfort jest przyrównywany do fizycznego zagrożenia, to kultura, która zachęca nas do wzajemnej ochrony przed doświadczeniami wpisanymi w codzienne życie, dzięki którym stajemy się silniejsi i zdrowsi” – zaznaczają autorzy Rozpieszczonego umysłu.
ZOBACZ: Czy w kulturze terapeutycznej każdy powinien chodzić na terapię?
Co to ma wspólnego z Kościołem katolickim?
Bodźcem do napisania tej książki był kryzys amerykańskiego uniwersytetu. Uczelnie stały się przestrzenią oddolnej cenzury. Studenci w trosce o swoje emocjonalne bezpieczeństwo, sprzeciwiali się głoszeniu niemainstreamowych poglądów.
„Niewygodne idee ranią, nie chcemy ich słuchać” – orzekli. Choć czasem do podobnych absurdów dochodzi czasem na polskich uniwersytetach, to jednak jest to jeszcze niszowe zjawisko, ale chyba tylko dlatego, że w ogóle na naszych uczelniach stosunkowo niewiele się dzieje.
Podczas lektury książki Haidta nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to, z czym autorzy mierzą się na Stanfordzie czy Uniwersytecie Nowojorskim, dzieje się dziś w polskich parafiach. Wszyscy głowimy się, jak sprawić, żeby młodzi ludzie nie odchodzili z Kościoła. Recepty, jakie dają dziś środowiska typu „Więź” czy „Tygodnik Powszechny”, wpadają w pułapkę sejfityzmu.
Oto pierwsze 3 przykłady z brzegu, które utkwiły mi w pamięci. Małgorzata Wałejko pisała, że „żywe srebra pragnące ruchu i zdolne skupić uwagę na 15 minut”, są zmuszane przez strasznego księdza do uczestnictwa w Mszy św. w trakcie tzw. białego tygodnia, a więc oktawy Pierwszej Komunii Św.
Jakie straszne rzeczy się tam działy? „Codziennie pełna godzinna Msza ze smutnymi tradycyjnymi pieśniami organowymi i kazaniem, którą zaczynasz, podkreślając, jak ważny jest zewnętrzny ubiór, ponieważ z niezadowoleniem zauważyłeś dwóch chłopców, którzy przyszli ubrani normalnie (nie wiesz o tym, ale jeden z nich rozpłakał się w domu, słysząc o garniturze, bo jest dzieckiem wysoko sensorycznym i swędzi go sztywny strój)”.
Co zamiast nudnej Mszy z klękaniem, organami i przemocowym ubraniem proponuje autorka? „Zacznijcie radosną piosenką z gitarą i bębenkiem, zachęcając chętne dzieci do podskoków, bo Bóg jest blisko […].
Po krótkiej części modlitewnej idźcie do ogrodu i pokaż im wspólnotę Kościoła: usiądźcie na wielkim piknikowym kocu i zapytaj dzieci, jak się czują, posłuchaj ich uważnie, jak słucha ich Bóg. Jeśli są zmęczone, nie chcą rozmawiać, z uśmiechem pozwól im się bawić i ganiać w berka”.
Czyli zróbmy z kościoła plac zabaw. Po co ci ludzie mają późnej już jako licealiści do takiego kościoła chodzić, skoro normalne place zabaw są lepsze i pozbawione dziwnych ceregieli i ozdobników, na czele z jakimś gościem w średnim wieku w sukience?
Zróbmy z tajemniczego sacrum kolejny festiwal love bombingu, projektujmy dzieciom, że najważniejszą zasadą w kościele jest, po pierwsze, dobrze się czuć, tj. czuć się przede wszystkim bezpiecznie, a wszystko, co swoiste dla tej przestrzeni, tzn. organy, język liturgii, ból kolan nienawykłych do klękania, to tylko nikomu niepotrzebne dziaderskie wymysły. Dusza również potrzebuje opieki i wychowania, ale nie znosi nadopiekuńczości.
Walka duchowa? To napawa lękiem!
Ten sam typ rozumowania widzę w postulacie odejścia od spowiedzi dzieci. Spowiedź jako źródło cierpień – alarmuje nagłówek OKO.PRESS. Podobne poglądy głosi również znany dominikanin – o. Maciej Biskup. Na portalu Więź.pl czytam: „Na własne oczy widziałem, jak dzieci nieśmiało przekraczały wpajany im przez rodziców, katechetów i księży lęk – całą tę atmosferę niezdrowego zainteresowania ludzkim grzechem […]
Coraz bardziej skłaniam się do tego, by odchodzić od spowiedzi dzieci, tym bardziej, że w wielowiekowej Tradycji Kościoła brak spowiedzi indywidualnej był czymś naturalnym. Głównym moim argumentem, który trzeba także stosować do dorosłych, jest to, że dzieci nie mają świadomości procesu rozwoju. A spowiedź każdego człowieka powinna być przeżywana właśnie w kontekście procesu rozwoju”.
Zgadzam się z tym, że spowiedź trzeba rozumieć w kontekście procesu rozwoju duchowego. Strzelanie w księdza co 2 miesiące tą sama litanią grzechów od 10 lat jest przykładem porażki takiego procesu. Tylko gdzie ludzie mają się tego dowiedzieć dziś, jeśli nie na katechezie, i kiedy ten proces kształtowania własnego sumienia mają zacząć? W liceum, gdy już od Kościoła odejdą, a z religii zrezygnują, bo wstyd?
Spowiedź jest nieprzyjemnym i trudnym doświadczeniem zawsze i dla wszystkich. Ale właśnie ona stanowi jeden z większych bodźców dla rozwoju duchowego katolika. Musisz stanąć w prawdzie, uczciwie nazwać swoje winy, wypowiedzieć je przed Bogiem w zaciszu konfesjonału, iść tam ze szczerym żalem i postanowieniem poprawy. Dlaczego chcemy pozbawiać tej możliwości dzieci?
CZYTAJ: Spowiedź dzieci: Spowiedź uwalnia od nadmiernego ciężaru poczucia winy
Wszystko ma dziś charakter procesualny, rozmywa się odpowiedzialność, coraz mniej jest momentów, gdy stajemy przed sobą nadzy, bez masek. No to co zróbmy? Wyrzućmy i ten zbędny rytuał.
Jeśli ktoś doświadczył dobrej spowiedzi, wie, jak ozdrowieńczy jest to sakrament. Jaką ulgę przynosi wiadomość, że to moja wina, a nie świata, że mam na swoje postępowanie wpływ, że mogę je naprawić, a zło, którego się dopuściłem, jest mi wybaczone przez troskliwego i miłosiernego Boga.
Jeśli ktoś doświadczył dobrej spowiedzi, wie, jak ozdrowieńczy jest to sakrament. Jaką ulgę przynosi wiadomość, że to moja wina, a nie świata, że mam na swoje postępowanie wpływ, że mogę je naprawić, a zło, którego się dopuściłem, jest mi wybaczone przez troskliwego i miłosiernego Boga.
Dlaczego zakładamy, że konfesjonał będzie pogłębiał traumy, a nie uzdrawiał z duchowych rozterek i pogubień? Bo co? Jakiś arogancki i niemający nic wspólnego z mądrością ksiądz powiedział do licealistki podczas spowiedzi „wywłoko”, a Smarzowski zrobił Kler? Bo modne jest widzenie zła w świecie i innych, a nie w sobie?
Ze złem w Kościele łączy się również temat już niebezpośrednio związany z dziećmi. Jakiś czas temu przetoczyła się przez katolicki internet kolejna inba. Tym razem oberwało się ludziom odmawiającym po Mszy modlitwę do św. Michała Archanioła.
Krzysztof Jankowiak pisał pół roku temu: „Popularność modlitwy do św. Michała Archanioła jest w moim odczuciu efektem praktycznego manicheizmu obecnego w przeżywaniu wiary przez wielu katolików w Polsce.
Dla wielu osób szatan w praktyce staje się niemal równoważny Bogu, do czego przyczynia się swoisty celebrytyzm niektórych egzorcystów”. Ten głos nie jest odosobniony. Krytyka nie dotyczy samej modlitwy, ale zjawiska odprawiania jej publicznie po zakończonej Mszy.
Walka duchowa, która jest opisana w modlitwie, jawi się jako coś niebezpiecznego, wytrącającego z przytulającego charakteru współczesnego Kościoła. Jaki „wódz niebieskich zastępów” „czyhanie szatana i innych złych duchów” na współczesnego człowieka? Przecież nie można tak mówić, bo to tworzy patologiczną duchowość przepełnioną lękiem.
Żeby była jasność: pop-egzorcyzmy i niezdrową fascynację szatańską mocą uważam za szkodliwe zjawiska, którymi zainfekowany jest Kościół, również w Polsce. Co innego jednak importowane satanic panic z USA, a co innego równie szkodliwa niechęć do postrzegania życia duchowego właśnie w kategoriach walki. To najzwyczajniej w świecie najbardziej adekwatny język teologiczny, który oddaje misję każdego chrześcijanina.
Osoby mówiące o potrzebie Kościoła dającego bezpiecznie schronienie często podpierają się wizją papieża Franciszka, który wielokrotnie mówił o tym, że Kościół ma być szpitalem polowym. W tej metaforze zbyt często skupiamy się na obrazie słabych dusz poszukujących ukojenia, a zbyt rzadko na charakterze tego szpitala. Gdyby na świecie nie trwała walka duchowa o duszę z szatanem żerującym na ludzkich słabościach, to czy papież mówiłby o szpitalu polowym rozstawianym zwykle w pobliżu bitewnych szlaków?
Kościół niewymagający, nieradykalny i pozbawiony tajemnicy to Kościół, w którym jedynym dogmatem jest bezpieczeństwo. To Kościół, który krzyż zamienia na płatek śniegu, jak uczyniła ostatnio Kanada ze swoją koroną, co dobrze obrazuje główną tezę Rozpieszczonego umysłu, ale i rozpieszczonych dusz.