Nasze projekty
Fot. Snapwire/Pexels

Życie zaczyna się po śmierci. Jak odchodzili święci? 

Ostatnie godziny życia wielu świętych nasycone były cierpieniem i jednocześnie często łaską widzenia tego, co ich czeka, gdy już przejdą próg śmierci. Świadkowie tych śmierci zapamiętywali ostatnie rozpromienienia twarzy, notowali ostatnie słowa i minuty ostatnich oddechów. 

Reklama

Wybraliśmy ostatnie chwile życia czterech świętych: Teresy od Dzieciątka Jezus, Pier Giorgio Frassatiego, Jana Pawła II oraz kard. Stefana Wyszyńskiego. To historie dające nadzieję i nam, że w ostatniej godzinie będzie nam towarzyszyć Matka Boża, święci i Pan Jezus, że nie pozostawią nas samotnych w trwodze odchodzenia.

Św. Tereska od Dzieciątka Jezus: Czwartek, 30 września 1897

Tereska umierała na gruźlicę wykrytą u niej rok wcześniej. Był rok 1897. W łóżku w zakonnej infirmerii leżała nieprzerwanie od kilku miesięcy. Nieustannie kaszlała, dusiła się, bardzo często nie mogła spać. Swoje rozmowy z nią spisywała na bieżąco Matka Agnieszka – jej rodzona siostra i jednocześnie przełożona klasztoru, w którym Tereska mieszkała. To właśnie dzięki tym relacjom wiemy jak wyglądały ostatnie dni, ostatnie godziny i ostatnie tchnienie Małej Świętej.  

“Kaszlę i kaszlę. Tak jak lokomotywa kiedy wjeżdża na stację. Ja także dojeżdżam do stacji, która nazywa się Niebo i już daję znać” – powiedziała Tereska kilka miesięcy przed śmiercią. O śmierci mówiła niemal non stop, Pana Jezusa nazywając “upragnionym Złodziejem”, którego przyjścia nie może się doczekać. Często też wyobrażała sobie niebo, na które czekała i za którym tęskniła. 

Reklama

Czytaj także >>> Nie żyje Wanda Półtawska

“Tak wspaniale wyobrażam sobie niebo, że często zastanawiam się, czym Pan Bóg po mojej śmierci zdoła mnie zaskoczyć” – mówiła w maju.

Dzień jej śmierci nadszedł jednak dopiero we wrześniu. 30 września był czwartek, kolejny dzień po wielkich mękach nieustannego kaszlu i duszenia. Matka Agnieszka notuje, że Teresa była wyczerpana, z trudnością oddychała, była u kresu sił. 

Reklama

„O Matko, zapewniam cię, że kielich jest pełen po brzegi. Ale Pan Bóg mnie nie opuści, na pewno!” za chwilę jednak dodała: Ja jestem małym dzieckiem, które już nie może więcej. Nigdy nie przypuszczałam, że można tyle cierpieć!

Około godziny 5. po południu, jak notuje Agnieszka, straszliwe rzężenie rozdzierało jej piersi. Twarz jej zsiniała, ręce stały się fioletowe, drżała. Walczyła z pragnieniem śmierci jako ulgi i jednocześnie pragnieniem wypełnienia woli Bożej, skoro On tak przedłuża jej odchodzenie. 

Nie chciałabym krócej cierpieć. Mój Boże, kocham Cię!

Reklama

Po wypowiedzeniu tych słów opadła powoli na łóżko i po wyrazie jej twarzy siostry poznały, że Mała Święta już widzi upragnione Niebo. “Twarz jej przybrała barwę lilii, jaką miała w pełni zdrowia, oczy jej jaśniały szczęściem i radością, utkwione były w górze” – zapisała matka Agnieszka. Ekstaza trwała przez długość jednego Credo i zaraz potem Teresa oddała ostatnie tchnienie. 


Fot. Flickr episkopat.pl/ Instytut Prymasowski

Kard. Stefan Wyszyński, czwartek 28 maja 1981 r.

“To była śmierć, ale bez oznak konania, nie można było dostrzec ostatniego tchnienia, Ks. Prymas zgasł, po prostu do­paliło się to piękne życie. Za oknami wschodził świt dnia Wniebowstąpienia Pańskiego”

Tak ostatnie chwile życia kard. Stefana Wyszyńskiego wspominała s. Józefa Kozieł – pielęgniarka szpitalna, oddelegowana do zajmowania się chorym Prymasem. Przyznała, że nie miała jeszcze takiego pacjenta, nie tylko z uwagi na jego funkcję, rozpoznawalność i wielki szacunek, ale przede wszystkim z uwagi na jego podejście do chorowania. Rzadko się skarżył, cierpiał w milczeniu, nawet w największym bólu zwracał uwagę na potrzeby innych. Siostra Józefa wspomina, jak na kilka dni przed śmiercią, mocno cierpiący Prymas martwił się, że… ona chodzi boso. 

A wszystko zaczęło się ledwie dwa miesiące wcześniej. Od końca marca kardynał bardzo źle się czuł, niemal nie opuszczał łóżka. Badania, którym go poddano najpierw wykazywały, że to nie rak, by w końcu 13 kwietnia 1981 r. stwierdzić obecność komórek rakowych w jamie brzusznej. Wyrok brzmiał: nowotwór trzustki w zaawansowanej aktywności.  

Prymas jednak od początku choroby wiedział, że jest ona śmiertelna. Dwa tygodnie przed wyrokiem lekarzy zanotował w dzienniku, że “zaczyna się początek końca”. Ciągle jednak bardziej martwił się sytuacją w kraju, niż tym, co się dzieje z nim samym. W Wielki Piątek 17 kwietnia zanotował: 

„W tej strasznej nocy zdołałem opuścić siebie. Ale owładnęła mnie męka ludów wschodnich, które już od trzech pokoleń cierpią od zbrodniarzy, którzy mordują w ZSRR Chrystusa, Jego Kościół i znaki dobrej nowiny ewangelicznej. To jest moja nocna modlitwa od szeregu lat. A dziś była szczególnie dotkliwa. Obraz ludzi bez świątyń, bez kapłana, bez ołtarza i Mszy św., obraz dzieci bez Eucharystii i nauki Wiary św. – obraz matek bez pomocy wychowawczej, potworne udręki więźniów i »pacjentów« szpitali psychiatrycznych, nieustanne zagrożenia wojenne w tylu krajach, którym ZSRR przychodzi »z pomocą«, by umacniać zbrodniczy ustrój. A w Ojczyźnie naszej groźba interwencji w sprawy wewnętrzne Polski. To wszystko jest przedmiotem mojej modlitewnej męki i bolesnego wołania do Pani Ostrobramskiej, przecież Matki Miłosierdzia”.

Od początku swojej choroby i swego umierania Prymas był otoczony wielką modlitwą, nie tylko domowników, przyjaciół i księży, ale dosłownie całej Polski. 

Był to z pewnością niezwykły maj. Do wielkiej modlitwy w intencji śmiertelnie chorego kard. Wyszyńskiego dołącza 13 maja kolejna wielka modlitwa: o ocalenie życia Jana Pawła II. “Kiedy dowiedział się o tym zamachu jakby skurczył się w sobie i po chwili powiedział: “Zawsze się tego bałem” – notuje ks. Bronisław Piasecki, osobisty sekretarz i kapelan Prymasa Tysiąclecia. 

Powoli kard. Wyszyński wyłącza się z podstawowych aktywności. 12 maja ostatni raz odprawia Mszę św. 17 maja przyjmuje sakrament namaszczenia chorych i tego dnia jest też po raz ostatni na spacerze w ogrodzie, wieziony na wózku inwalidzkim przez opiekujące się nim pielęgniarki.

Ciągle jednak przyjmuje gości, którzy chcą się z nim pożegnać lub którym chce przekazać ważne przesłania. Tak przyjmuje delegację Episkopatu, tak przyjmuje kard. Dziwisza, który wysłany przez papieża przybywa z Rzymu, tak przyjmuje swoją rodzinę. 

“W tych ostatnich tygodniach był niezwykle cierpliwy, nigdy o nic sam nie prosił, trzeba było pytać albo domyślać się, czy przewrócić, czy w czymś ulżyć. Godził się wtedy i dziękował, ale sam nie występował z żadną prośbą. A przecież wszystko bolało, trudno wyobrazić sobie jak bardzo. Kiedyś zdradził się mimo woli mówiąc: <Ciekaw jestem czy Ojca Św. też tak bo­lą plecy od leżenia jak mnie…> Nigdy się nie skarżył, nie jęczał, a przecież zabiegi męczyły Go bardzo. Niektó­re trwały bardzo długo, np.: punkcja trwała czasem cztery godziny i tak przez ten czas leżał z igłą w brzuchu, pra­wie nieruchomo” – notowała siostra Józefa, pielęgnująca go dniem i nocą. Siostra zauważyła również, że ten sposób cierpienia emanował na cały dom. Mimo napięcia, w którym wszyscy żyli byli dla siebie uważni i dobrzy, zdaniem siostry – właśnie dzięki postawie samego Cierpiącego. 

Prymas bardzo cierpiał, nie sypiał nocami. Miał ciężkie zaburzenia krążenia i oddychania. Do ostatniego momentu jednak Prymas jest w stanie przyjmować Komunię Świętą, która jest mu podawana codziennie. 

Ostatnie chwile nadeszły 27 maja. Ciągle w kaplicy jego domu trwa nieustanna modlitwa. Ok. 11, po przyjęciu ostatniej w życiu Komunii św. Prymas zapada w głęboki, ciężki sen. Ks. Piasecki notuje, że “traci kontakt z otoczeniem”. O północy odprawiana jest Msza św., przy łóżku nieustannie są obecni lekarze, pielęgniarka i domownicy. Po Mszy podchodzi do łóżka s. Maria Okońska i mówi Prymasowi, że wszyscy się za niego modlą. Prymas otwiera oczy, patrzy na nią przytomnie. Zdaniem s. Józefy – to jest ostatnie jego spojrzenie. Agonia zaczyna się dwie godziny później, ok. 3.30 nad ranem. Nieustannie odmawiane są modlitwy za konających, lekarze monitorują na bieżąco pracę serca. Ks. Piasecki wkłada w ręce Umierającego gromnicę – znak Zmartwychwstania i Życia. O godz. 4.40 następuje zatrzymanie oddechu. “Tej ostatniej chwili towarzyszy cisza i spokój” – notuje ks. Piasecki. Siostra Józefa również o tym pisze, dodając, że niemal nie dało się zauważyć tego ostatniego oddechu. “Ks. Prymas zgasł, po prostu do­paliło się to piękne życie. Tyle lat jestem pielęgniarką, tylu chorym towarzyszyłam w ich ostatniej chwili życia, ale tu był niespotykany pokój i majestat śmierci,- a może to było samo życie, które stało się Spełnieniem. Za oknami wschodził świt dnia Wniebowstąpienia Pańskiego”.

Pokój, w którym umarł kard. Stefan Wyszyński, stan krótko po pogrzebie (FOT. „Ostatnie dni Prymasa Tysiąclecia”)

Święty Jan Paweł II o Bożym Ojcostwie (wzruszające wideo)

Jan Paweł II. Sobota 2 kwietnia 2005

Wiele osób do dziś nosi w pamięci umieranie Ojca Świętego Jana Pawła II, jakby to było wczoraj. Miesiące poprzedzające ten dzień pełne były niepokojących informacji o stanie jego zdrowia, który gwałtownie pogorszył się już w styczniu 2005.

Papież miał wtedy ukończone 84 lata, od 10 lat chorował na postępującą chorobę Parkinsona. Organizm coraz gorzej znosił jego aktywny tryb życia: liczne spotkania z wiernymi, audiencje, podróże. Naprawdę poważna sytuacja rozpoczęła się właśnie w styczniu, gdy przeziębił się przemawiając do wiernych w otwartym oknie w mroźny dzień. W lutym oddychał z takim trudem, że lekarze zabrali go do szpitala na zabieg tracheotomii. Podobno po zabiegu napisał na kartce: “Co mi zrobiliście?… Ale Totus Tuus”. Bardzo przeżył niemożliwość mówienia. Jego stan z dnia na dzień się pogarszał. Od połowy marca musiał być już żywiony przez sondę. Ostatni raz wiernym papież ukazał się w Wielkanoc, 27 marca, aby udzielić błogosławieństwa Urbi et Orbi. Nadal nie był w stanie mówić. Jego współpracownicy mówili potem, że tę niemożliwość zabrania głosu do czekających na niego ludzi bardzo przeżył. Był przybity swoją niemocą. Dzień później jego stan gwałtownie się pogorszył, lekarze stwierdzili wstrząs septyczny z ciężką niewydolnością serca. Papież jednak nie wyraził zgody, by zabierać go do szpitala, chciał pozostać w Watykanie. Od tego momentu rozpoczęła się wielka, ogólnoświatowa mobilizacja modlitewna w intencji jego zdrowia i ocalenia. Z dnia na dzień na Placu Św. Piotra przybywało ludzi odmawiających Różaniec, czuwających na modlitwie. Rano 2 kwietnia coraz częściej papież zaczął tracić przytomność. Gwałtownie wzrosła gorączka. Około godziny 15:30 słabym głosem poprosił po polsku:

Pozwólcie mi odejść do Domu Ojca

Jego osobisty lekarz Renato Buzonetti odczytał to jako prośbę o zaprzestanie tzw. uporczywej terapii, nie poddawanie go na siłę zabiegom przedłużającym życie. 

W pokoju, w którym umierał Jan Paweł II, było kilkanaście osób. Oprócz obsługi medycznej jego dwaj sekretarze, kard. Stanisław Dziwisz i abp Mokrzycki. Ponadto kilku przyjaciół i współpracowników, w tym ceremoniarz papieski ks. Konrad Krajewski oraz Wanda Półtawska, wielka przyjaciółka Karola Wojtyły, z którym przyjaźniła się jeszcze od czasów, gdy był metropolitą krakowskim. 

O godz. 20 w pokoju Ojca Świętego rozpoczęła się Msza św. z uroczystości Bożego Miłosierdzia, którą odprawiali abp Stanisław Dziwisz, kard. Marian Jaworski, abp Stanisław Ryłko i ksiądz Mieczysław Mokrzycki. To w czasie tej liturgii papieżowi udzielono sakramentu namaszczenia chorych oraz ostatniej Komunii św. Co chwilę z placu św. Piotra docierały też odgłosy modlitwy, którą w tym samym czasie prowadziły tysiące ludzi tam zgromadzonych.  

Obecny tam ks. Krajewski – obecnie kardynał, jałmużnik papieski, tak wspomina tamtą atmosferę: „Papież leżał w półmroku. Słabe światło lampy oświetlało ścianę, ale i on był dobrze widoczny. Kiedy nadeszła godzina, o której chwilę potem dowiedzieć się miał cały świat, nagle arcybiskup Dziwisz wstał. Zapalił światło w pokoju, przerywając w ten sposób ciszę śmierci Jana Pawła II. Głosem wzruszonym, ale zaskakująco zdecydowanym, z typowym górskim akcentem przeciągając jedną z sylab zaczął śpiewać: „Ciebie Boże chwalimy, Ciebie Panie wysławiamy”. wspomina dziś kard. Konrad Krajewski.

Niektórzy obecni przy tej niezwykłej śmierci byli zdumieni wyborem akurat tego niezwykłego hymnu. Podniosłość i radość w momencie, gdy odszedł taki człowiek?

„Wydawało się, że to grom z nieba. Wszyscy patrzyliśmy zdumieni na księdza Stanisława.  Oto – myśleliśmy – stoimy w obliczu całkowicie odmiennej rzeczywistości. Jan Paweł II nie żyje: to znaczy, że żyje na zawsze” – wspomina kard. Konrad Krajewski.

Zanotował również, że jeszcze przez półtorej godziny po odejściu Jana Pawła II czuwający przy nim pielęgniarze stale do Niego mówili. Ubierając jego ciało w kolejne części pośmiertnej garderoby głaskali je, całowali, traktowali z niezwykłą czułością i nabożeństwem. 

Kilka minut po śmierci Jana Pawła II wiadomość tę przekazał kamerling Domu Papieskiego wiernym zgromadzonym na Placu Świętego Piotra. Rozległ się płacz, wzmogła modlitwa. W wielu miejscach świata zaczęły bić dzwony i rozpoczął się pełen smutku i jednocześnie podniosłości czas żałoby. W czasie wystawienia trumny z ciałem św. Jana Pawła II w bazylice św. Piotra tysiące ludzi stały w kilometrowej kolejce, aby móc osobiście przy tej trumnie uklęknąć. Wielu z nich w tej kolejce nocowało, czekając na swoją kolej. W dniu pogrzebu pojawiły się na Placu św. Piotra transparenty z napisem “Santo subito” (natychmiast święty). 


Pier Giorgio Frassati – sobota 4 lipca 1925

Miał zaledwie 24 lata, gdy zajmując się ubogimi i chorymi zaraził się od jednego z podopiecznych wirusem polio, wywołującym chorobę Hainego-Mediny. Wówczas nie istniała na nią szczepionka i zdarzało się, że zarażeni chorzy od razu dostawali zapalenia mózgu i po kilku dniach umierali. Podobnie było w przypadku Piera. 

Był wówczas aktywnym młodzieńcem. Studiował, chodził po górach, angażował się społecznie za pośrednictwem różnych katolickich ruchów i stowarzyszeń. Szczególnie przeżywał nierówności społeczne, jakie obserwował w swoim kraju i w miarę swoich możliwości pomagał najuboższym mieszkańcom miasta. Jak wiele było to osób okazało się dopiero przy jego pogrzebie: nieprzebrany tłum poruszony jego nagłą śmiercią stawił się w kościele na Mszy pogrzebowej. 

Piere Giorgio zachorował nagle. Pierwsze objawy tego, że coś się z nim dzieje pojawiły się w dniu jego imienin, 29 czerwca. Następnego dnia, gdy ze znajomymi pływał łódką po rzece Po zaczął się skarżyć na ostry ból pleców i silny ból głowy. Następnego dnia dostał wysokiej gorączki. W tym samym czasie zmarła jego babka, ale Piere nie był już w stanie podnieść się z łóżka. Dopiero wtedy rodzice zorientowali się, w jak poważnym stanie jest ich 24-letni syn. Wezwany dzień później lekarz zdiagnozował ostre zapalenie wirusem Polio. 

Od dawna miał przepracowany duchowo temat swojej śmierci, nie bał się jej. W jednym z listów pisał:

„Odtąd będę się starał wszystkie moje dni czynić małym przygotowaniem na śmierć, abym się nie znalazł nieprzygotowany w momencie śmierci i nie musiał opłakiwać pięknych lat młodości jałowych w sensie duchowym”.

Pier mimo swojego stanu nadal chciał działać. Czuł się odpowiedzialny za wiele rzeczy, które pilotował i osoby, którym pomagał. 

Na kilkadziesiąt godzin przed śmiercią, Pier Giorgio poprosił do siebie swoją siostrę, która później tak relacjonowała to spotkanie: „Mówił z trudem. Prosił mnie, żebym poszła do pokoju, w którym zwykle się uczył, i wyjęła portfel z kieszeni jego marynarki. Pospiesznie spełniłam jego prośbę. Kiedy wróciłam, poprosił jeszcze, żebym przyniosła pudełko z zastrzykami, jego bilet wizytowy i wieczne pióro. Wydobył z portfela kwit lombardowy, włożył go do koperty i poprosił o wysłanie pocztą. Napisał: «Oto zastrzyki dla Cenversa. Kwit jest Sappy. Zapomniałem go przedłużyć. Zrób to na mój rachunek»”.

Sam był już całkowicie sparaliżowany. Odszedł o 7 rano w sobotę 4 lipca 1925 r.otoczony przyjaciółmi i rodziną. “Biedny pan Pier Giorgio. Był święty i Bóg chciał go mieć przy sobie!” – zanotowała służąca, pracująca w domu jego rodziców. 

“Przed tym łóżkiem, które wydało mi się ołtarzem, po raz pierwszy w życiu poczułam – z lękiem, jakiego nigdy nie zdołam wypowiedzieć – że śmierć zstępuje z góry i że może być, jak tu właśnie, wniebowzięciem. (…) Nie modlę się za niego, bo to wydawałoby się szaleństwem – ale proszę go, by pomógł mi zasłużyć na to, bym go pamiętała. Tylko jego dobroć trzymała nas zjednoczonych. Można mu było się zwierzyć z każdego uczucia – byle było szczere – i mieć pewność, że będzie zrozumiane.” – wspominała jego koleżanka Clementina Luotto. 

Gdy tylko wieść o jego śmierci zaczęła się rozchodzić w domu państwa Frasatti zaczęło pojawiać się coraz więcej obcych osób, które chciały pomodlić się przy jego ciele, oddać mu hołd, powiedzieć ile dla nich znaczył. To wtedy do jego domowników zaczęło docierać, jak niewiele wiedzieli o swoim synu. 

Jego zorganizowany kilka dni później w Turynie pogrzeb zgromadził setki osób. “Kościół był przepełniony, także na zewnątrz był wielki tłum. Niewielu z nich osobiście znało Pier Giorgia, ale wszyscy słyszeli o jego dobroci, miłosierdziu – przyszli powodowani podziwem i szacunkiem dla tego młodego człowieka” – relacjonowano. 


Przy przygotowaniu materiału korzystałam z książek: „Ostatnie dni Prymasa Tysiąclecia” ks. B. Piaseckiego; „Żółty zeszyt” Matki Agnieszki od Jezusa; „Zapach Boga” kard. Konrada Krajewskiego;

Reklama

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę