Nasze projekty
Fot. Kaylee Garrett/Unsplash

Pomimo zagrożenia własnego życia, zdecydowała się urodzić córeczkę. “Ja nie daję życia, żebym mogła je odbierać”

To była trzecia ciąża. Niespodziewana. Pomimo zagrożenia swojego życia i dużego ryzyka głębokiej niepełnosprawności dziecka, Aleksandra zdecydowała się donosić ciążę i urodzić Marysię. “Jedyne co słyszałam od personelu, to że nie będzie dobrze. Gdybym uchwyciła się słów ludzi, a nie wiary, to nie wiem jakbym to przeżyła” - w poruszającym świadectwie mówi Aleksandra Knapik.

Reklama

Z Olą spotykamy się po raz pierwszy. Wspólna znajoma opowiedziała jej o wywiadach, które przeprowadzam i ona zdecydowała się ze mną porozmawiać. Spotykamy się w kawiarni przy ruchliwej ulicy. W środku co jakiś czas hałasuje ekspres, a z głośników leci disco- polo. Wydawałoby się niezbyt komfortowe warunki do głębszych rozmów. Jednak okazuje się, że te niesprzyjające okoliczności wcale nam nie przeszkodziły…

“Na początku chciałam powiedzieć, że ja nie jestem żadnym bohaterem. Nie jestem nawet odważna. Moja historia to nic ciekawego” – Ola zaczyna spotkanie “z grubej rury”. Nabieram pewności, że mam przed sobą zdecydowaną kobietę, która konsekwentnie potrafi trzymać się swoich postanowień i walczyć o wartości. Ta jej początkowa deklaracja jeszcze bardziej zachęca mnie do zadawania pytań. Przechodzimy zatem od razu do konkretów…

Joanna Całko: A jaka jest twoja historia?

Aleksandra Knapik: Nie wiem, czy aż taka ciekawa jest ta moja historia. Na początku wcale nie byłam odważna. Absolutnie. Miałam już dwoje dzieci. Najstarszą córkę urodziłam w wieku 24 lat, a młodszą w wieku 34. Już myślałam, że mam życie w zasadzie poukładane, ale w wieku 37 lat okazało się, że jestem w kolejnej ciąży. Było to dla mnie zaskoczenie, zresztą nawet nie miałam ciążowych objawów. Nadal miałam okres, jednak czułam się źle i lekarz rodzinny wysłał mnie na USG. Byłam w szoku, jak się dowiedziałam, że spodziewam się kolejnego dziecka. Trudno mi było pogodzić się z tym i przyjąć tę wiadomość. Dlatego uważam, że to nie jest bohaterska historia. Pierwszy raz o tym komuś opowiadam. Wracając z badania, miałam wrażenie, że mój świat się wywrócił do góry nogami. Powiem wprost, że ta ciąża nie była chciana i wyczekiwana. Pomyślałam sobie nawet w tym strachu i szoku, że ta ciąża jest dla mnie jak rak, który mnie zje. Taką straszną miałam myśl. Później jednak zaczęłam się godzić z faktem, że będziemy mieli kolejne dziecko.

A mąż, jak zareagował?

Mój mąż zawsze mnie wspierał, ale on pracował na wyjazdach. Byłam w zasadzie sama z dziećmi przez większość czasu, miałam dom na głowie, pracowałam i ciężko mi było wszystko ogarnąć. Jak przyniosłam wiadomość o ciąży do domu, akurat były wakacje. Pojechaliśmy nad morze, ale niespecjalnie byłam szczęśliwa, nadal „przegryzałam” w sobie tę sytuację.

Reklama

Co działo się dalej?

Pamiętam, że to był 13 września, piątek i zaczęłam czuć się źle. To był czwarty miesiąc. Zaczęła mnie strasznie swędzieć skóra. Czułam wtedy, że coś jest nie tak i kiedy wychodziliśmy z domu, żeby pojechać do szpitala, zaczęły mi odchodzić wody i myślałam, że poroniłam. Mąż zaniósł mnie na rękach do domu i wezwał pogotowie. Zabrali mnie do szpitala. Tam wcale cudownie się mną nie zajęli. Kazali mi od razu stanąć na nogi. Następnie do rana miałam czekać na badanie i zabieg. Powiedzieli mi, że dziecko jest nie do uratowania, że to już jest sprawa przesądzona. Podpięli mnie pod kroplówkę. To była trudna noc. Różne myśli…

Jakie?

Oceniałam siebie, obwiniałam się, że to przeze mnie. Myślałam, że to dlatego, że wcześniej tak źle myślałam o tej ciąży, o dziecku. Pamiętam, że przed zabiegiem przyszedł ksiądz i byłam do spowiedzi i to mi przyniosło pewną ulgę. Potem wydarzyła się niespodziewana rzecz. Przed samym zabiegiem łyżeczkowania – czyszczenia macicy – wykonano jeszcze USG, żeby potwierdzić śmierć dziecka. Okazało się jednak, że serce dziecka jakimś cudem bije. Lekarz powiedział mi, że mogę zdecydować czy mają robić zabieg, czy nie. Do decyzji miały mnie przekonać słowa lekarza, że nie ma wód płodowych, więc urodzę potwora. Tak mi powiedzieli. Jednak ja się nie zgodziłam. Nie byłabym w stanie zabić swojego dziecka, nawet jak lekarze określali je w tak straszny sposób. Położyli mnie na sali z kobietami po poronieniach, przed operacjami. Chcieli mi podawać relanium, ale nie łykałam go, tylko chowałam i wyrzucałam. W końcu dzięki rodzinnym znajomościom zostałam przeniesiona do innego szpitala na patologie ciąży i znalazł się lekarz, który zdecydował się poprowadzić tę ciążę. W zasadzie resztę czasu, aż do porodu spędziłam w szpitalu.

CZYTAJ: Straciła w wypadku nastoletnią córkę. „Dziś widzę, że przez tą śmierć nawróciliśmy się do Boga

Reklama

Jaką diagnozę stawiali lekarze?

Nie rozwijały się oskrzela u dziecka. Mimo dopełniania wód płodowych, dziecko nie rozwijało się prawidłowo.

Jakie wtedy miałaś podejście do życia tego dziecka i do swojego życia?

Gdyby nie to, że jestem osobą wierzącą, nie wiem jakbym się zachowała. Dlatego nie oceniam kobiet, które w mojej sytuacji postąpiłyby inaczej. Lekarze uprzedzali mnie, że mogę nie przeżyć tej ciąży i porodu. Miałam cały czas stan zapalny w organizmie, który zagrażał mojemu życiu. Miałam tę świadomość i wiem, jak trudna może to być decyzja dla kobiety. Brałam dużo leków, antybiotyków. Leżałam w szpitalu aż do Bożego Narodzenia. Wypuszczono mnie do domu na Święta. To był już ósmy miesiąc ciąży. Pamiętam, że zaraz po Nowym Roku dostałam ogromnej gorączki i wysypki. Nadal miałam cholestazę ciążową (zastój żółci, niebezpieczny dla rozwijającego się dziecka, a pierwszym objawem cholestazy ciążowej jest swędzenie skóry czy jej zażółcenie u ciężarnej – przyp. red.). Mąż zawiózł mnie w nocy do szpitala. Okazało się, że musi być zrobiona cesarka, bo zaczął się poród. Do tego córka, bo to była dziewczynka, była cały czas w poprzecznym położeniu…

To grozi pęknięciem macicy?

Tak. Dokładnie.

Reklama

Czyli w zasadzie od września do końca grudnia spędziłaś czas leżąc w szpitalu i walcząc o życie córki, mimo że według lekarzy nie miała szans na przeżycie po porodzie?

Tak. Ja nie daję życia, żebym mogła je odbierać. To nie moja rola. Nie potrafiłabym nikogo zabić. Ale to ja. Nie potępiam osób, które postąpiłyby inaczej, chroniąc swoje życie. Sama byłam świadkiem, że dziewczyna, w podobnej sytuacji nie zdążyła do szpitala, bo miała daleko i niestety zmarła.

Córka jednak urodziła się, a ty przeżyłaś. Widziałaś ją?

Nie. Uśpili mnie do cesarki, a po przebudzeniu nie widziałam jej. Mąż krążył między mną i córką. Została ochrzczona. Żyła od 10 wieczorem do 8 rano. Ja jednak nie miałam siły po operacji jej zobaczyć.

Jak miała na imię?

Marysia. Lekarka poinformowała mnie, że stan dziecka jest ciężki, bo nie rozwinęły się oskrzela. Wcale nie była potworem. Wyglądała jak normalna dziewczynka. Jednak nie mogłaby żyć w takim stanie, a nawet jakby żyła, to byłaby głęboko niepełnosprawna.

Nie miałaś okazji jej zobaczyć po porodzie, a czy byłaś na pogrzebie Marysi?

Nie. Byłam z złym stanie. Leżałam jeszcze w szpitalu, jak był pogrzeb. Mieszkam w małej miejscowości, więc oprócz męża i rodziny było bardzo dużo znajomych. Zaraz jak wyszłam ze szpitala, chciałam odwiedzić cmentarz, ale stan zdrowia mi nie pozwolił. Pojechałam tam później. To było dla mnie bardzo trudne.

ZOBACZ: “Wierzę, że Basia oddała swoje krótkie życie za naszą rodzinę”. Poruszające świadectwo utraty dziecka

A jak siostry Marysi i mąż zareagował na tą sytuację?

Mój mąż jest dla mnie dużym wsparciem. Jesteśmy razem 34 lata. Życzę każdemu uczucia, które przetrwało tyle lat. Żadne trudne sytuacje nas nie rozdzieliły, a może nawet zbliżyły. Jesteśmy razem na dobre i na złe. Mąż jednak bardzo źle zniósł całą tę sytuację. Wiedział, że grozi mi śmierć i bardzo się martwił. Dwa miesiące po śmierci Marysi, miałam iść do psychologa, ale mąż dostał częstoskurczu. Zachorował na serce. Wziął na siebie odpowiedzialność za dom, dzieci na kilka miesięcy i jeszcze stres z powodu mojego stanu spowodowały, że zdrowie mu się posypało. Bardzo mu współczułam, że wszystko na nim spoczywa. Do tego jak wyszłam ze szpitala okazało się, że starsza córka miała ogromne problemy z nauką, więc musiałam zająć się tą sytuacją i pomóc jej. Musiałam się szybko zebrać.

Czy twoja rodzina, znajomi stanęli na wysokości zadania kiedy zmarła Marysia?

Nasi rodzice pomagali zajmować się domem, córkami. Jednak nikt z krewnych czy znajomych nie pytał mnie czy męża jak się czujemy. Raczej unikali tematu śmierci Marysi, a ja musiałam szybko wrócić do zajmowania się domem i córkami.

Czyli nie miałaś czasu na żałobę.

Mam wrażenie, że do dzisiaj po kilkunastu latach nadal ze mną jest ta trauma, ten smutek. Psychicznie najciężej się zebrać.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że jak umiera dziecko, to tak naprawdę umiera też mama, tylko jej serce nadal bije…

Tak jest, że jakaś część ciebie umiera i ta historia zostaje z tobą już na zawsze. Do dzisiaj przeżywam, jak np. przychodzi rocznica śmierci i urodzin Marysi. Jakiś czas temu byłyby jej 18-te urodziny. Najgorzej czuję się, jak są takie równe rocznice, znaczące. Te najbardziej dają się mi we znaki. Nie dane mi było poznać i wychować Marysi, ale brakuje mi tego, że nie mogę jej pokazać ani słońca, ani kwiatów, ani nie mogę opowiedzieć jej bajki. Dlatego uważam, że moja historia jest szara i nieciekawa…

Ja uważam, że jest ciekawa i inspirująca. Mimo, że zadeklarowałaś na początku, że nie jesteś odważna, to tak naprawdę zaryzykowałaś własne zdrowie i życie dla istoty, której nie dawano szans. Traciłaś swoje życie, ofiarując je dla niej. Dla mnie osobiście to dowód ogromnej odwagi.

Myślę, że sama z siebie nie odważyłabym się na coś takiego. Taką postawę, podjęcie tej decyzji zawdzięczam temu, jak mnie wychowali dziadkowie i rodzice. Dzięki wartościom, które mi przekazali, ale też wierze w Boga, mogłam w tych trudnych momentach patrzeć w stronę Nieba. Kiedy leżałam w szpitalu, bardzo dużo się modliłam. Nie mogłam spać i zwracałam się do Boga. Siłę czerpałam i czerpię „z góry”. Gdyby nie to, nie przetrwałabym szpitala. Jedyne co słyszałam od personelu, to że nie będzie dobrze. Gdybym uchwyciła się słów ludzi, a nie wiary, to nie wiem jakbym to przeżyła. Byłam w psychicznej rozsypce. W pewnym momencie odmówiłam kolejnych badań robionych przez studentów, dla których byłam ciekawym przypadkiem. Miałam dość i powiedziałam to głośno. Trudno było mi się pogodzić ze śmiercią Marysi. Jednak wiem, że dzisiaj mam kogoś bliskiego do kogo mogę się zwrócić.

Wierzysz, że Marysia jest w Niebie?

Wierzę. Bardzo często jak mam problemy z córkami, to ona pomaga. Czuję to.

A jak twoje córki przeżywały to, że cię nie ma w domu, że leżysz w szpitalu?

Bardzo tęskniły. Zwłaszcza ta nastoletnia. Wiedziały co się dzieje, tłumaczyliśmy im. Teraz mam taką pewność, że one szanują życie. Rozmawiając z nimi, myślę, że nie zdecydowałyby się na aborcję, nawet jakby były w trudnej sytuacji.

Czyli swoim przykładem, przekazałaś córkom wartości.

Całe życie ich uczyłam, że należy być dobrym, życzliwym, szanować innych. Czasami mam wątpliwości, czy przygotowałam je dobrze na dzisiejszy świat, gdzie trzeba być przebojowym, twardym. Te wartości, którymi moja rodzina żyje, nie są na te czasy.

To zależy gdzie pokładamy nadzieję i dokąd zmierzamy. A czy kiedykolwiek obwiniałaś Boga o twoje cierpienie?

Nigdy. Nigdy nie zrezygnowałam z wiary. Nawet jako młoda osoba, przechodząc przez różne sytuacje, spotykając różnych ludzi, mając wątpliwości, to zawsze wracałam do Boga i modlitwy. Była od zawsze we mnie taka pewność, że bez Boga nie damy sobie sami rady. Wiem też, że to my i nasze wybory, nasza wolna wola sprowadza na nas niektóre rzeczy. Nie postrzegam tego, jako „winę” Boga.

Za to siebie obwiniałaś.

Bardzo mnie to męczyło. Na początku nie wiedziałam, że jestem w ciąży, a paliłam papierosy, więc oskarżałam siebie, że to przeze mnie. Jednak wiem, że to donikąd nie prowadzi. Nie można siebie oskarżać i brać odpowiedzialność za cały świat.

Chrześcijaństwo mówi nam dużo o tym, że mamy wybaczać. Rzadko jednak podchodzimy do tego tak, że oprócz wybaczania bliźnim powinniśmy wybaczać  sobie. W końcu Jezus mówi kochaj bliźniego swego, jak siebie samego, a wybaczenie to miara miłości…

Jest to ciężkie. Na szczęście mamy kochać i szanować wszystkich, ale niekoniecznie lubić.  Myślę też, że Bóg prowadzi nas w życiu przez wiele trudnych sytuacji. Kiedyś miałam straszny wypadek. To już było po śmierci Marysi, 11 lat temu. Lubiliśmy z mężem jeździć na motorze. Wybraliśmy się na wycieczkę. W wypadku połamałam bardzo poważnie nogę. Mimo kilku operacji i bolesnych zabiegów, przez jakiś czas jeździłam na wózku. Lekarze nie dawali mi szans na to, że będę się normalnie poruszać, bez wózka czy kul. Jednak trafiłam „przypadkiem” na właściwego lekarza, który podjął się mojej rehabilitacji. Mimo że mam obecnie problemy z chodzeniem, to poruszam się bez żadnych podpórek. Przez długie lata pracowałam w oddziale ruchu jako kasjer, a potem malowałam bombki i bardzo lubiłam to zajęcie. Pracowałam też w szpitalu. Dopiero wypadek spowodował, że musiałam przerwać pracę zawodową. To było trudne doświadczenie, ale myślę, że człowiek nie może się poddawać, zatruwać otoczenia swoim złym samopoczuciem, problemami albo obrażać się. A Pan Bóg zawsze wyciąga rękę. W moim przypadku postawił na drodze jedynego człowieka, który był w stanie mi pomóc się pozbierać i przywrócić mi sprawność,mimo że nikt inny nie dawał mi szans na odzyskanie zdrowia.

Prosisz w tych ciężkich chwilach o wstawiennictwo Marysi?

Powiem szczerze, że nigdy nie proszę w swoich sprawach. Nigdy o siebie, ale modlę się w intencjach innych. O swoje rzeczy nie proszę, nawet o zdrowie, z jednego powodu. Ja się nie boję. Nie boję się śmierci, choroby. Zawsze tak miałam. Myślę, że to dar.

Czy widzisz jakieś pozytywne owoce tych wydarzeń – oprócz tego, że masz wstawiennika w Niebie?

Jak czytam trudne historie o matkach wychowujących dzieci niepełnosprawne, a Marysia byłaby takim dzieckiem jakby przeżyła, to wiem że ja bym sobie nie poradziła, więc Pan Bóg wiedział co robi zabierając ją do Siebie. Mam też dużo zrozumienia dla kobiet, które stają przed ciężkim dylematem czy wychowywać niepełnosprawne dziecko. Czasami one nie mają środków finansowych, nie mają wsparcia, doświadczają przemocy w domu albo mają kilkoro innych dzieci pod opieką. Interesuję się takimi historiami i myślę, że jestem uwrażliwiona na nie. Jestem w stanie zrozumieć, co przeżywają te kobiety.

Byłaś wsparciem dla kogoś, komu odchodził ktoś bliski?

Zdarza mi się to. Niedawno bratanek męża popełnił samobójstwo. To była tragiczna historia. Zawsze pojawia się we mnie pytanie o wsparcie dla takiego człowieka, jak mu można było pomóc. To nie jedyna taka historia w naszym otoczeniu. Wiele tragedii wydarza się wokół. Po śmierci córki nie miałam wsparcia psychologicznego. Jedynie w szpitalu, ale potem nie miałam ani czasu, ani środków na terapię, ale widzę, że przydałaby mi się wtedy. Niestety nie zawsze to jest możliwe.

Co zatem powiedziałabyś innym mamom, które może teraz przechodzą przez to, co ty wtedy?

Życzę im dużo wsparcia ze strony bliskich i ze strony Nieba. To wsparcie „z góry” jest najważniejsze.

Powiedz mi jeszcze na koniec naszej rozmowy, czym  jest dla ciebie bycie mamą?

Obowiązkiem przede wszystkim. Bycie mamą to znaczy przekazanie dobra drugiemu człowiekowi. Bycie mamą to dla mnie ugotowanie czegoś i uśmiech, tak żeby dzieci chętnie wracały do domu rodzinnego.

Wracają chętnie?

Wracają. Zawsze.


Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę