Straciła w wypadku nastoletnią córkę. „Dziś widzę, że przez tą śmierć nawróciliśmy się do Boga”
“Śmierć naszej córki to jest dla nas łaska. Nie mogłam tego długo pojąć, jak można tak myśleć. Teraz widzę, że przez śmierć Madzi nawróciliśmy się całym sercem do Boga, przylgnęliśmy do Jezusa, do Kościoła i sakramentów, jesteśmy we wspólnocie i jesteśmy razem.” - mówi Agnieszka Wyżga, która straciła swoją nastoletnią córkę. W rozmowie z Joanną Całko opowiada jak radzi sobie ze śmiercią dziecka.
Joanna Całko: Jak byś siebie przedstawiła, kim jest Agnieszka Wyżga?
Agnieszka Wyżga: Pracuję w dziale finansowo- księgowym. Bardzo lubię spędzać aktywnie czas. Dużo z mężem jeździmy na rowerze. Najczęściej do pracy jeżdżę rowerem, ale to z lenistwa, żeby nie chodzić na nogach i nie musieć wcześniej wstawać (śmiech).
Nawet dzisiaj, w środku zimy przyjechałaś tu rowerem, więc lenistwa raczej nikt ci nie zarzuci…
W sumie nawet śnieg mi nie przeszkadza w jeździe.
Oprócz pracy i jazdy na rowerze, co jeszcze robisz?
Należymy z mężem do Odnowy w Duchu Świętym i aktywnie działamy w parafii. Oprócz tego jestem mamą już dorosłej córki Izy i przez 19 lat byłam mamą nieżyjącej od ponad 12 lat Madzi.
Czyli na pytanie ile masz dzieci, odpowiadasz…
Często mówię, że mam jedną córkę na ziemi, a drugą w Niebie. Ona cały czas jest w moim sercu i tak czuję, więc zawsze będę mówić, że Madzia to też moja córka. Nie wiem jak będzie w Niebie, bo może tam nie będziemy mamą i córką, ale teraz dziękuję za to, że mogłam ją mieć przez te 19 lat i cieszyć się nią.
Straciłaś Magdę w zasadzie jak wchodziła w dorosłość. Jakie studia zaczynała?
Kosmetologię. Miała niesamowity talent do robienia makijażu.
Przeczytaj również
To był pierwszy dzień jej studiów, kiedy wydarzyła się tragedia.
Tak, to było 10.10.2009 roku. Rozmawiałyśmy przez telefon o 15:00, że wraca do domu. O godzinie 15:10 wydarzył się wypadek. Madzię odwoził do domu chłopak. Wpadli w poślizg i samochód, którym jechali, wylądował na słupie i to od strony córki. Chłopakowi nic się nie stało, ale ją, w stanie krytycznym, po godzinnej reanimacji przewieziono do szpitala.
Jak dowiedziałaś się o wypadku? Jak przyjęłaś tę wiadomość?
Madzia z chłopakiem mieli wypadek niedaleko naszego domu. W ten dzień zastępowałam Madzię po południu w pracy i zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała czy wiem jaki okropny wypadek zdarzył się niedaleko, że czarne BMW roztrzaskało się na słupie. Wtedy zaczęłam się martwić, bo taki samochód miał chłopak Madzi. Zaczęłam do niej dzwonić. Nie odbierała. Poczułam lęk. Wyszłam z pracy i z mężem pojechaliśmy w to miejsce. Nawet nie wiem dlaczego. Przeczucie.
Co zastałaś na miejscu?
Już wiedzieliśmy, że chodzi o Madzię. Kiedy uderzyli w słup, w samochodzie od strony córki zaklinowały się drzwi, więc straż pożarna musiała wyciąć drzwi i ją wyciągnąć. Reanimowali ją ponad godzinę w karetce, ale lekarz stwierdził, że już są nieodwracalne urazy i uszkodzony mózg. W tamtym momencie miałam tylko nadzieję, że ją nie bolało, że od uderzenia straciła momentalnie przytomność.
A jej chłopak?
Wyszedł z tego bez szwanku. On kierował. Padał deszcz, jechali za szybko i wpadli w poślizg.
Obwiniałaś go wtedy?
Nie. Ona mi dużo opowiadała o tym chłopaku, wiedziałam, że się kochają, planowali wspólną przyszłość. Wiedziałam, że on nie zrobił tego celowo. Rozmawiałam z nim potem. Mój mąż natomiast miał duże pretensje i długo zajęło mu wybaczenie. Mnie było jakoś prościej. Wiedziałam, że jechał za szybko, pewnie z młodzieńczej głupoty, ale przecież nie chciał, żeby stało się coś złego. Nie potrafiłam go obwiniać. Widziałam też jak Madzia robiła album dla niego ze zdjęciami. Nie zdążyła zrobić ostatniej strony, żeby skomponować ich wspólne zdjęcie „ze ślubu” i z „wózkiem”. Cała ich miłość była w tym albumie. Zabrakło tej ostatniej strony. Chłopak dostał album.
A jak zostaliście potraktowani w szpitalu już po wypadku? Co było dalej?
Opieka pielęgniarska była bardzo dobra, ale jeśli chodzi o lekarza, który zajmował się Madzią nie mogę powiedzieć tego samego. Kiedy Madzia trafiła na oddział wieczorem po wypadku, podeszła do nas pani ordynator i zakomunikowała w prostych słowach: Państwa córka nie żyje, a jeżeli teraz żyje to do rana nie dożyje. Umarła. I to były pierwsze słowa, bardzo ostro do nas skierowane. Ogólnie miałam poczucie, że traktuje nas oschle i niegrzecznie. Może po prostu takie sytuacje dla lekarzy są normalne, codzienne i stąd podchodzą do tego tak przedmiotowo.
Ja oczekiwałabym od lekarzy, żeby przekazując komunikaty byli profesjonalni. Rozumiem, że empatia to dużo, ale profesjonalizm zakłada pewien poziom przekazu dostosowany do sytuacji i tego personel medyczny powinien się trzymać.
To prawda. Wcześniej, kiedy córka trafiła na SOR, była przewożona łóżkiem transportowym z gabinetu do gabinetu. Do końca życia nie zapomnę jej długich, pięknych, ciemnych włosów zwisających z tego łóżka. Lekarz nas zawołał i powiedział: ”Państwa córka umarła, nie żyje”. A ja widzę ją na tym łóżku przewożoną z badań na badania i zastanawiam się jak to możliwe. Nawet nie byłam w stanie płakać, bo byłam w takim szoku i nie wiedziałam co się dzieje. Z kolei po niecałych dwóch dobach już na oddziale chcieli ją odłączyć od aparatury, bo poinformowano nas, że stwierdzono śmierć mózgu. Zaczęłam prosić, żeby dali jej szansę, bo wypadek był niespełna dwa dni temu.
Wróciliśmy do domu i zadzwoniłam do Rzecznika Praw Pacjenta i poinformowałam o tej sytuacji. Kiedy przyszliśmy na drugi dzień do szpitala, pani ordynator powiedziała nam, że źle ją zrozumieliśmy, że nikt nie chciał Madzi odłączać. Natomiast i ja i mąż ewidentnie usłyszeliśmy, że chcą ją odłączać. Madzi nie odłączyli, bo okazało się, że nie spełnia w badaniu wszystkich kryteriów śmierci mózgowej. Domyślam się, że chcieli córce pobrać narządy, bo jak się dowiedziałam potem, jeżeli byłaby stwierdzona śmierć mózgu, szpital nie potrzebował naszej zgody. W dniu śmierci widziałam ją, jak włożyli ją do worka foliowego. To był okropny widok i znowu takie poczucie przedmiotowego potraktowania. Żałuję, że to widziałam. Zdaję sobie sprawę, że to codzienność w szpitalu, ale we mnie ten widok jej nagiego ciała w worku zostanie.
Braliście pod uwagę możliwość przekazania narządów dla kogoś czekającego na nie?
Ja nawet nie chciałam o tym wtedy myśleć. Nie mieściło mi się to w głowie. Do końca wierzyłam, że ona z tego wyjdzie. Podziwiam rodziców, którzy się na to godzą, bo szczerze mówiąc nie chciałabym tego, przeraża mnie taka perspektywa. Natomiast po dziewięciu dniach organy Madzi nie nadawały się do przeszczepu. Nie musiałam się nad tym zastanawiać.
Co czułaś i co się z tobą działo, kiedy Magda leżała w śpiączce?
Na początku nie mogłam się pozbierać, bo nie wiedziałam gdzie ona jest. Zastanawiałam się jak mogę jej pomóc, co się z nią dzieje. Magda po wypadku leżała 10 dni w śpiączce. Wiedziałam, że mnie słyszy, wiedziałam, że muszę się za nią modlić. Po wypadku, w sobotni wieczór, siedziałam na OIOMIE przy łóżku córki i byłam wściekła na Pana Boga, pytałam dlaczego ona, dlaczego mnie to dotyka.
Lekarze nie dawali jej żadnych szans na przeżycie, urazy były tak rozległe. Pień mózgu był zniszczony. W kolejny dzień, czyli niedzielę, powiedziałam do męża, że nie idę na Mszę. Siedziałam przy łóżku Magdy i nagle wieczorem pamiętam, że zerwałam się z krzesła i kazałam mężowi zawieźć się na Mszę Świętą, ostatnią tego dnia w okolicy. Gnało mnie tam wewnętrzne przekonanie, że muszę tam być. Po Komunii usłyszałam wewnętrzny głos, który mi powiedział, żebym poszła do Sióstr Nazaretanek. Po Mszy pobiegłam do nich. Znałam to miejsce, bo córka Iza chodziła do sióstr do przedszkola. Opowiedziałam siostrze przełożonej co się wydarzyło, poprosiłam o modlitwę. Siostry miały Msze w intencji Madzi i włączyły ją w nowennę za wstawiennictwem sióstr założycielek. Ogarnął mnie wewnętrzny spokój, że robię to co powinnam, że tego potrzebuje Madzia w tej chwili. Okazało się, że Madzia odeszła w ostatni, czyli dziewiąty dzień nowenny.
Jak wyglądało wasze pożegnanie?
W ten dzień, w którym odeszła, jak tylko do niej przyszłam, ona zaczęła umierać. Tętno spadało. Powiedziałam jej, że musimy się pożegnać, że wiem, że musi odejść. Nagle poczułam dotyk na ramieniu i powiew. Wierzę, że wtedy jej dusza odeszła, bo w tym momencie wszystkie parametry spadły.
Ty pożegnałaś się z nią w piękny sposób. Czy reszta rodziny też miała taką okazję?
Tak, zarówno dziadkowie, jak i jej siostra oraz mój mąż zdążyli pożegnać się z Madzią. Z moim mężem pożegnała się w fantastyczny sposób. Chwycił ją za rękę i tak żartem, wiedząc, że nie ma na to szans powiedział: “Madzia, jak mnie słyszysz to daj znak”. I ona wtedy poruszała palcem. To było ich pożegnanie dzień przed jej śmiercią.
Towarzysząc córce wspomniałaś, że miałaś w sobie takie pytanie: gdzie jesteś? Dotyczyło ono sytuacji śpiączki, czyli tego zawieszenia między życiem a śmiercią, ziemią a zaświatami. Miałaś jakieś wyobrażenie tego zawieszenia?
Nie postrzegałam tego jako bycie pomiędzy. Gdy była w śpiączce czułam, że jest cały czas w ciele, czyli na ziemi. Bałam się tego, jakie to jest uczucie dla niej. Pamiętam jak rozmawiałyśmy o tym, jakie to może być uczucie bycia w śpiączce, czy to boli, czy człowiek czuje się uwięziony. Miałam te nasze rozmowy w głowie. Przyglądając się jej miałam jednak pewność, że wciąż jest. Dopiero gdy się ze mną „pożegnała” w dniu śmierci, poczułam jak odchodzi, widziałam różnicę. Z tego powodu myślę też, że nie mam w sobie takiego przywiązania do cmentarza. Kiedy idę na cmentarz wiem, że jej tam przecież nie ma. Tam są tylko jej prochy, a dusza jest gdzie indziej.
A pamiętasz cokolwiek z pogrzebu?
Pamiętam, że prosiliśmy, żeby nam nikt nie składał kondolencji. Niestety uczestnicy nie posłuchali. Było bardzo wiele osób. Pamiętam, że tłoczyli się, chcąc ze mną porozmawiać i wbili mnie w grób obok. To zapamiętałam. Resztę jak przez mgłę. Nie wierzyłam wtedy jeszcze, że to się stało, więc ten pogrzeb był dla mnie mało realny. Po pogrzebie rozchorowałam się bardzo ciężko. Ponad miesiąc nie mogłam wyleczyć się z zapalenia płuc. To był bardzo trudny czas zdrowotnie, emocjonalnie.
Co się działo potem?
Niedługo po pogrzebie, w okropnym stanie, z myślami samobójczymi w tle pojechałam z bratem na Mszę z modlitwą o uzdrowienie. Pojechałam tam w totalnej rozsypce, prosiłam Boga, żeby mi pomógł. Podczas modlitwy po Mszy, siostra zakonna, która ją prowadziła miała słowo poznania i powiedziała, że Jezus dotyka osobę, która straciła bliską osobę w wypadku. Ja wtedy pamiętam, że w tym najczarniejszym momencie rozpaczy, poczułam nagle taką radość, że miałam ochotę wyskoczyć z ławki, wbiec przed ołtarz i tańczyć. Tego nie da się opisać. Wróciłam do domu z pełnym spokojem i powiedziałam, że Jezus mnie dotknął i nie tęsknię za Madzią. W tamtym momencie Bóg wlał w moje serce nadzieję. Oczywiście tęsknota i trudne emocje przychodziły, ale miałam w pamięci tę radość i spokój. Przekonałam się, że skoro Madzia się spotkała z Jezusem, nie może tęsknić za nami. To była ogromna ulga dla mnie.
Korzystałaś z pomocy psychologicznej?
Przez pierwsze dwa miesiące przebywałam na zwolnieniu i uczęszczałam na dzienną terapię na oddziale psychiatrycznym w szpitalu. Bardzo dużo mi to dało. Pamiętam, że wtedy tak strasznie chciałam mówić o Madzi i tylko o niej. Pani psychiatra jednak nie pozwoliła mi na to, usilnie pytała mnie o drugą żyjącą córkę. Odwracała moje myślenie od świata umarłych do świata żywych. Na początku byłam na nią zła, ale zobaczyłam, jak bardzo byłam “zafiksowana” na Madzi, że przestałam dostrzegać choćby Izę – moją drugą córkę, i tego, czego ona potrzebuje.
Jakie były reakcje otoczenia na waszą tragedię?
Wydaje mi się, że ludzie panicznie boją się takich sytuacji. Nie wiedzą jak zareagować. Zdarzyło mi się, że ludzie jak mnie zobaczyli, uciekali na drugą stronę ulicy albo miałam sytuację, że sąsiadka na mój widok zaczęła płakać.
Wtedy role się odwracają i ty zaczynasz pocieszać innych…
Dzisiaj to rozumiem, ale wtedy myślałam, że ludzie są dziwni.
A czego byś oczekiwała od otoczenia? Co by ci pomogło?
Oczekiwałabym, żeby chcieli mnie wysłuchać i porozmawiać. Tak bardzo chciałam opowiadać o niej… dlatego zrobiłam cały album wierszy o Madzi i jej zdjęć. Ludzie nie chcieli słuchać, chcieli przejść nad tym do porządku dziennego. I to jest zrozumiałe, jednak na samym początku przerażało mnie, że świat toczy się dalej, a mój stanął. Pamiętam, że długo wstawałam rano z myślą, że Madzi nie ma ze mną, podchodziłam do okna i zastanawiałam się, jak to możliwe, że Słońce świeci, ludzie chodzą, że cały świat się nie zatrzymał.
A jak Iza, wtedy nastolatka, zareagowała na śmierć siostry? Jak przeżywał to mąż?
W swojej rozpaczy miałam poczucie, że żałoba dotknęła tylko mnie, a przecież córkę i męża także dotyczyła. Oni starali się trzymać, w przeciwieństwie do mnie. Iza ma silny charakter, jak mój mąż. Oboje próbowali być w tej sytuacji silni. Mój mąż, by móc się zająć rodziną. Iza za to rzuciła się w wir zajęć dodatkowych i sportu. Iza kiedyś powiedziała, że dotknęły ją słowa koleżanki ze szkoły, która zarzuciła jej, że chwali się śmiercią siostry. Od tamtego momentu, o czym dowiedziałam się dużo później, zamknęła się w sobie. Natomiast mój mąż przez około cztery lata nawet nie płakał. Trzymał tę tragedie głęboko w sercu. Tłumił trudne emocje i to się na nim zemściło. W końcu jak się popłakał, to bardzo się rozchorował. Długo borykał się z problemami zdrowotnymi, postresowymi. Nawarstwiło się to przez lata i organizm w końcu nie wytrzymał, lawina puściła i odbiło się to na zdrowiu…
Niestety emocje, zwłaszcza te silne i negatywne mają to do siebie, że spychane w ciemne zakątki świadomości, nieodreagowane, lubią się nawarstwić i muszą znaleźć ujście. W takich sytuacjach mogą pojawić się z całą swoją mocą psychosomatyczne objawy, reakcje ze strony ciała, które są wyrazem poranionej psychiki…
Na szczęście mąż wykaraskał się z chorób. Po śmierci Madzi ten jego stan „radzenia sobie” trwał długo, bo otoczenie pytało go o mnie, moje przeżywanie, jak radzi sobie Agnieszka. Na mnie skupiała się uwaga, jakby faktycznie ta tragedia dotknęła tylko mnie, jako mamę. Po mnie też od razu widać emocje, a jak ktoś zachowuje postawę twardziela, innym się wydaje, że z nim jest wszystko w porządku. Ludzie kwitowali stwierdzeniem, że mąż sobie radzi, więc pytali o mnie, co – jak się dowiedziałam po czasie – bardzo go drażniło.
Śmierć bliskiej osoby dotyczy całego otoczenia i każdy na swój sposób przeżywa żałobę…
Trzeba sobie pozwolić na każdy jej etap. Na szczęście w pewnym momencie po śmierci Madzi trafiliśmy z mężem na rekolekcje dotyczące żałoby. Oprócz duchowego wymiaru, były także zajęcia z psychologiem, który świetnie wytłumaczył nam cały proces i etapy jakie przechodzi człowiek po śmierci bliskiego. Te etapy mogą się przenikać.
Żałoba nie jest liniowa, ale powinna zmierzać ku końcowi, domknięciu i pogodzeniu się ze stratą. Podręcznikowy rok może zamienić się tu w lata. Z etapu smutku można powracać do złości, czy nawet wyparcia…
I ja tak miałam. Przez chwilę słyszałam, że „dobrze wyglądam”, a potem wracały okropne przeżycia, wspomnienia, silne emocje. Trudne dla mnie było pozbycie się z domu rzeczy Madzi. Na początku w ogóle o tym nie myślałam, dopiero wyprowadzka zmusiła mnie do tego.
Takie rzeczy mogą wypełniać pewną pustkę. Dawać złudne poczucie, że tę osobę zatrzymujemy w naszym życiu.
Tak. Tu względy praktyczne zmusiły mnie do zajęcia się tym tematem. Oddałam rzeczy po Madzi instytucji charytatywnej, a sobie zostawiłam na pamiątkę jej sukienkę ze studniówki.
Czytałam twoje świadectwo, które napisałaś 4 miesiące po śmierci Madzi, czyli w takiej świeżej jeszcze fazie żałoby, gdzie złość, pretensje mogą mieszać się z rozpaczą, smutkiem, lękiem czy nawet wyparciem straty. Jednak zdecydowałaś się na napisanie tego świadectwa, w którym dość entuzjastycznie opowiadasz o Bogu, o swojej wierze.
Moja żałoba trwała około 5-6 lat, tak żebym mogła się w pełni z tym pogodzić i zaakceptować śmierć córki. Po tym wydarzeniu zorientowałam się, że jedyna rzecz, jaką mogę zrobić to przylgnąć do Pana Jezusa. Mam wrażenie, że to Madzia pchnęła mnie do tego, żeby się za nią modlić, ale też wiedziałam, że ona pilnuje mnie, modli się, żebym się nie zabiła, a takie myśli miałam na początku. Wiedziałam jednak już wtedy, zaraz po jej śmierci, że po prostu muszę przylgnąć do Boga. Nie miałam już uczucia pretensji do Boga. Miałam jednak żal i poczucie niesprawiedliwości, dlaczego to spotkało mnie. I z tym długo się borykałam. To uczucie krzywdy zniknęło podczas rekolekcji. Pamiętam, że Bóg mi jej po prostu wtedy zabrał. To był przełom w moim życiu. Po nich trafiliśmy do wspólnoty, w której jesteśmy do dzisiaj. Wiem, że Madzia pojawiła się w naszym życiu nie bez powodu. Od momentu kiedy odeszła, zaczęła się przemiana całej naszej rodziny. Wiedzieliśmy już, że tylko z Bogiem, z Jezusem możemy cokolwiek zrobić. Sami nie damy rady.
Miałam jednak żal i poczucie niesprawiedliwości, dlaczego to spotkało mnie. I z tym długo się borykałam. To uczucie krzywdy zniknęło podczas rekolekcji. Pamiętam, że Bóg mi jej po prostu wtedy zabrał. To był przełom w moim życiu.
Modliłaś się o cud uzdrowienia?
Tak. Nie wierzyłam, że ona umrze. Nie brałam tego pod uwagę. Jednak wszystko wokoło podpowiadało mi, że ona odejdzie. Po czasie zobaczyłam, że znaki na Niebie i ziemi mówiły mi, że trzeba się na to odejście przygotować.
Jak przyznałaś, modliłaś się i modlisz za Madzię. A czy w drugą stronę – odczuwasz jej wstawiennictwo?
Miałam czasem poczucie, że mnie słyszy, że jest blisko. Nieraz jest tak, że czuję pomoc z góry. Odmawiamy też z mężem modlitwę za dusze czyśćcowe i nieraz mówiłam do córki, że modlimy się za was, więc zrób coś, żeby dana sytuacja się poprawiła czy rozwiązała. I doświadczaliśmy cudów. Wierzę, że nam pomaga, choć czasem się zastanawiam, czy ona o nas myśli i nas pamięta. Po tylu latach obraz Madzi mi się zaciera, wspomnienia się zacierają. Czasem próbuję je przywołać, ale jest to coraz trudniejsze. Miałam kiedyś taką tęsknotę, żeby mi się chociaż przyśniła. I moja mama wymodliła mi taką łaskę. Śniła mi się i to było bardzo namacalne. Jednak obudziłam się rano i okazało się, że to wspomnienie było dla mnie bardzo bolesne. Zamiast dać mi ukojenie, rozbiło mnie. Nie byłam w stanie pójść do pracy. Zamknęłam się w łazience i przepłakałam cały dzień.
Wiem, że Madzia pojawiła się w naszym życiu nie bez powodu. Od momentu kiedy odeszła, zaczęła się przemiana całej naszej rodziny. Wiedzieliśmy już, że tylko z Bogiem, z Jezusem możemy cokolwiek zrobić. Sami nie damy rady.
Myślę sobie, że Bóg wymyślił czas i jego upływ także po to, żeby pewne rzeczy się mogły zatrzeć. Trzeba je przeżyć, ale one powinny tracić świeżość. I to działa na naszą korzyść.
Zrozumiałam wtedy, czemu ona mi się nie śniła. Bóg wiedział, że to jest zbyt bolesne dla mnie, że nie jest dobre. Natomiast zdarzało się, że śniła się mojej mamie. W jednym ze snów zapewniła babcię, że za trzy miesiące wychodzi z czyśćca i żebyśmy się nie martwili. To oczywiście było doznanie mojej mamy, ale było dla mnie piękne.
Jak wyobrażasz sobie wasze ponowne spotkanie?
Pięć lat temu opisałabym je ze szczegółami. Wtedy niejednokrotnie zastanawiałam się jakie będzie. Teraz czasem myślę o tym, czy mnie pozna, bo przecież starzeję się. Wiem, że w Niebie są także inne bliskie mi osoby. Mam nadzieję, że po mojej śmierci przyjdzie ta cała gromada bliskich zmarłych z Madzią na czele i czule się przywitamy. W to wierzę.
Jak podkreślasz, po śmierci córki uchwyciliście się całą rodziną Boga. Zanurzyliście się w wiarę. Zrobiliście to mimo, że cud uzdrowienia się nie wydarzył.
Mój mąż odpowiedziałby na to, że cud się wydarzył, bo uzdrowieniem może być to, że Bóg ją zabrał. Śmierć naszej córki, jak uświadomiłam sobie kilka lat temu, to jest dla nas łaska. Nie mogłam tego długo pojąć, jak można tak myśleć. Teraz widzę, że przez śmierć Madzi nawróciliśmy się całym sercem do Boga, przylgnęliśmy do Jezusa, do Kościoła i sakramentów, jesteśmy we wspólnocie i jesteśmy razem. Poza tym nie wyobrażamy sobie z mężem życia bez siebie, wspieramy się.
Odniosę się jeszcze do twojego świadectwa, tego przywołanego przeze mnie wcześniej. Stwierdziłaś w nim, że „nic nie jest mnie w stanie zmiażdżyć bardziej”. Czy z perspektywy czasu nadal tak myślisz?
Po śmierci Madzi nie zauważałam niczego gorszego, co mogłoby się wydarzyć. Teraz myślę, że bardziej mogłaby mnie zmiażdżyć śmierć drugiej córki lub męża. To najgorsza rzecz, jak się może w życiu przytrafić. Uważam, że w tym kontekście nie warto przejmować się innymi, codziennymi problemami dotyczącymi pracy, finansów itd. Trzeba się cieszyć każdym dniem i chwilą razem.
A obecnie? Co jest dla ciebie trudne?
Najsmutniejsze są święta. Marzyłam kiedyś, że córki przyjdą z mężami, dziećmi, będą nasi rodzice. Tego mi brakuje. W tym okresie dopada mnie smutek i wtedy wrzucam na profil społecznościowy najsmutniejsze wiersze jakie napisałam o Madzi.
Jak mogą poradzić sobie w takim razie rodzice, którzy stają w obliczu śmierci swojego nastoletniego czy dorosłego już dziecka?
Generalnie na co dzień staram się żyć i iść do przodu. I tak nie jestem w stanie nic poradzić na to, że córki tu nie ma. W pewnym momencie człowiek staje przed wyborem i albo zaakceptuje tę sytuację, albo nie zaakceptuje i popełni samobójstwo lub trafi do szpitala psychiatrycznego. I jestem przekonana, że jeśli dosięga nas taki dramat, to sami nie damy rady. Tylko wiara może nas uratować. Sami jesteśmy zbyt słabi, żeby przez to przejść. Ja jestem dowodem na to, że Jezus w moim życiu dokonał cudu.
Oprócz łaski nawrócenia jaką otrzymałaś ty i twoja rodzina po śmierci Madzi, w kategorii cudu można także potraktować dar macierzyństwa, na jakikolwiek czas jest nam dany. Czym jest dla ciebie bycie mamą?
Postrzegam swoje macierzyństwo teraz, jako formę przyjaźni z córką Izą. Ona wie, że może na mnie polegać zawsze, w jakiejkolwiek sytuacji się znajdzie. Nie odwrócę się od niej, może do mnie w każdej chwili zadzwonić. Nawet jak się zdenerwuję na nią, to nie potrafiłabym się obrazić. Bycie mamą to miłość i przyjaźń, bycie razem na zawsze. Córka i mąż są najważniejszą częścią mojego życia. Natomiast co do Madzi, to pamiętam, że jeszcze jak żyła, to rozmawiałyśmy ze sobą, że jak któraś z nas odejdzie to druga przyjdzie i powie co jest po drugiej stronie. Miałyśmy przekonanie, że w jakiejkolwiek sytuacji nasza nić przyjaźni nie pęknie, że zawsze będziemy o sobie myśleć.