Prymas Wyszyński „od siebie” o małżeństwie
Ponieważ miłość jest potrzebą naturalną, niezwykłe trudną, ale dającą możność pełni rozwoju duchowości dwojga, dlatego od początku przy tych dwojgu staje w jakimś wymiarze Bóg.
Za kilka dni Polska rozpocznie niezwykły Rok Jubileuszowy: 300 lat obrony Jasnej Góry – notował Prymas w Zapiskach więziennych pod datą 18 XII 1954 roku. – Gdy w listopadzie 1655 roku fale „potopu” dosięgły wałów Jasnej Góry, Ojciec Augustyn Kordecki tak mówił na wstępnej naradzie do zakonników i szlachty: „Szydzi z nas i pogardza nami nieprzyjaciel, pytając, co nam z dawnych cnót pozostało. A ja odpowiem: wszystkie zginęły, jednak coś jeszcze pozostało, bo pozostała wiara i cześć dla Najświętszej Panny, na którym to fundamencie reszta odbudowana być może…” (Henryk Sienkiewicz, Potop).
Prymas wszedł już w drugi rok uwięzienia. W czasie tych swoistych rekolekcji nie raz myśl kierował ku przeszłości, aby czerpać z niej światło dla przyszłości. Tak było i tego dnia. Warto myśleć o „obronie Jasnej Góry” roku 1955 – pisał. – Jest to obrona duszy, rodziny, Narodu, Kościoła – przed zalewem nowych „czarów”. Moja „Jasna Góra” ściśniona zewsząd wałem udręki; walą pociskami „zabobonu” i „wstecznictwa” – w „Kurnik”.
Sam znajdował się w sytuacji równie beznadziejnej jak trzysta lat wcześniej Polska padająca pod ciosami obcych wojsk i zdrad własnych obywateli. Jego osobista klęska nie przesłaniała mu jednak potrzeby podejmowania walki, której obszary widział wyraźnie. Te obszary wymieniał owej grudniowej soboty: dusza, rodzina, Naród, Kościół. Dwa lata później skonkretyzują się one w programie Wielkiej Nowenny przed Tysiącleciem Chrztu Polski. Tematy związane z rodziną zajmą trzy kolejne lata tego przygotowania (rok trzeci, czwarty i piąty).
Dlaczego Ksiądz Prymas przywiązywał tak wielką wagę do sprawy małżeństwa, że poświęcił temu tematowi cały jeden rok Wielkiej Nowenny (Rok czwarty: Małżeństwo – sakrament wielki w Kościele)?
Przeczytaj również
Zastanawia nas to, że już 200 lat temu, w okresie, gdy Polska konała, gdy obradował ostatni Sejm Rzeczpospolitej w Grodnie, zarysowały się dwa nurty moralno-społeczne. Zwolennicy jednego z nich – jak wiemy z akt Sejmu – oddawali się całkowicie egoistycznym celom: zabawa, zdrada domowa, małżeńska i zdrada Ojczyzny; przedstawiciele zaś drugiego do Insurekcji Kościuszkowskiej. Jakże nieproporcjonalne były możliwości tych obydwu obozów! Chwilowo wzięli górę pierwsi. Doprowadził do tego egoizm, samolubstwo i rozkład rodziny. Wtedy właśnie było bardzo dużo rozwodów. Działo się to głownie wśród arystokracji rodowej. To wielkie nieszczęście osłabiło wtedy naszą Ojczyznę i w rezultacie doprowadziło do niewoli trwającej półtora wieku.
Dziś nie ma już arystokracji rodowej, są inne elity.
Znamienny jest fakt, że obecnie ośrodkiem, gdzie najwięcej jest rozbitych małżeństw są niestety rodziny inteligenckie. Szczególnie trudna jest sytuacja inteligencji specjalistycznej, gdzie zadania i obowiązki zawodowe, praca, choćby najszlachetniejsza, rozbijają rodzinę. I już później nie ma serca męża dla żony, matki dla dzieci i dla ogniska domowego. To jest wielkie nieszczęście, taka tragedia naszego Narodu, że można ją ustawić ją w rzędzie bolesnych przyczyn, składających się na aktualną sytuację naszego życia.
Jak jest przyczyna takiego stanu rzeczy?
Istnieją dziś potężne siły rozkładowe rodziny. Sumienie rodzinne tak często gwałcone jest szczególnie przez rozbicie rodziny, przez ułatwione życie.
Ułatwione życie w rodzinie. Czyż nie zastanawia nas to, że wszystkie środki ułatwionego życia, odrzucone przez encyklikę „Humanae vitae”, ciągle dochodzą do głosu, czyniąc z człowieka istotę niemalże nierozumną1?
A dzieje się to w pogoni za szczęściem. Ci, którzy rozbijają rodzinę i porzucają dzieci, tłumaczą się: „Przecież ja też mam prawo do szczęścia”. Słyszałem w tych dniach o matce, która zostawiła męża i dzieci i poszła w świat. Bywają, niestety, takie zdarzenia – „mam prawo do szczęścia…” Ale czy możliwe jest szczęście, gdy na dnie dążenia człowieka leży pogwałcenie prawa Bożego, własnego ładu rozumu, woli i serca? Dlatego też tacy ludzie, szukający własnego szczęścia, skłóceni są z własnym sumieniem, nigdy tego szczęścia nie znajdują.
Człowiek, który czując się powołany do życia małżeńskiego zakłada rodzinę, a później sprzeniewierza się swemu powołaniu i płynącym zeń obowiązkom, działa w pewnym zakresie przeciwko prawu przyrodzonemu.
Jednak systemy prawne państw przewidują możliwość rozwodu…
Małżeństwo i rodzina, chociaż jest instytucją określoną normami prawnymi i obyczajami, wywodzi się właśnie z samej osobowości człowieka i to – jak widzieliśmy – w sposób wewnętrznie imperatywny. O tym zawsze trzeba pamiętać! Człowiek, który czując się powołany do życia małżeńskiego zakłada rodzinę, a później sprzeniewierza się swemu powołaniu i płynącym zeń obowiązkom, działa w pewnym zakresie przeciwko prawu przyrodzonemu.
Trzeba jasno powiedzieć, że człowiek, który raz poszedł za powołaniem małżeńskim i stworzył rodzinę, a później w jakikolwiek sposób chciałby się wycofać z zawartego związku, lub też porzucić rodzinę, działa przeciw prawu przyrodzonemu, od którego nie ma dyspensy. Zawsze wtedy pozostanie w człowieku poczucie niespełnionego obowiązku, przegranej, konfliktu moralnego, który może dalej wikłać osobowość ludzką i doprowadzić do ciężkich zniekształceń. Nie ma właściwie większych konfliktów osobowych, psychicznych, psychologicznych, socjologicznych, jak konflikt z prawem przyrodzonym, to znaczy, działanie niezgodne z naturą człowieka, chociażby takie czy inne kodeksy, normy czy przepisy prawne, kierując się ściśle normami jurydycznymi, udzielały dyspensy, nazywanej potocznie rozwodem. Będzie to zawsze niezgodne z prawem przyrodzonym. I na to rady nie ma!
Mówić należałoby nie tyle o kryzysie rodziny, jako instytucji, ale raczej o kryzysie ludzi nieprzygotowanych do życia małżeńskiego i rodzinnego, nie rozumiejących właściwego zadania i miejsca tej instytucji w życiu społecznym i publicznym rodziny ludzkiej.
Dziś żyjemy w innej sytuacji niż Polacy przed 200 czy nawet przed 70 laty. Być może kryzys rodziny jest po prostu pewnym znakiem nowych czasów, z którym musimy się pogodzić?
Rodzina, jako instytucja współnaturalna osobie ludzkiej, jest niezastąpiona. I właśnie, chociaż tyle się mówi – i słusznie – o kryzysie rodziny, brak dotychczas innej, lepszej formy zastępczej. Mówić należałoby nie tyle o kryzysie rodziny jako instytucji, ale raczej o kryzysie ludzi nieprzygotowanych do życia małżeńskiego i rodzinnego, nie rozumiejących właściwego zadania i miejsca tej instytucji w życiu społecznym i publicznym rodziny ludzkiej. Małżeństwo jest to więc związek wewnętrzny, bazujący na osobie ludzkiej. Normy, które mogą określać ten związek, wynikają z naturalnego dążenia osoby ludzkiej i zależą od jej natury. Nie są one właściwie nadane, tylko wywołane właściwością osoby ludzkiej. Sam charakter każdej osobowości usprawiedliwia całkowicie stwierdzenie: „Niedobrze być człowiekowi samemu” (Rdz 3,18).
Wychodząc z tego założenia młodzi ludzie wstępują na ślubny kobierzec, a kilka lat później stwierdzają, że miłości między nimi już nie ma…
Gdy jest się młodym, łatwo określić, co to jest miłość, bo wtedy jesteśmy na nią wrażliwi. Szukamy miłości i chcemy ją okazywać. I łatwo nam to przychodzi, tym bardziej, że pełnej treści miłości jeszcze nie ogarniamy. Nie wiemy naprawdę, czym ona jest. Miłość nasza pojmowana jest zbyt umysłowo, uczuciowo, wrażeniowo. Tymczasem miłość jest to wewnętrzna potęga, która mnie zwycięża i ze „zwierzątka” czyni istotę gotową do służenia i oddania się innym.
Jednym z zasadniczych elementów miłości jest poznanie prawdy, całej prawdy o sobie
Często podczas zawierania sakramentu małżeństwa czytany jest „Hymn o miłości” św. Pawła. Jak małżonkowie mogą wykorzystać ten tekst?
Miłość „nie szuka swego” (1 Kor 13,5). Nic dla siebie! Wszystko dla innych! Nie szuka upodobania, zadowolenia z siebie. I to jest właśnie bardzo trudne.
Gdy człowiek jest w prawdzie i miłuje, weseli się z prawdy. Tak nas zachęca Apostoł. Jednym z zasadniczych elementów miłości jest poznanie prawdy, całej prawdy o sobie. Znać siebie, poznać siebie, poznać się na sobie – to rzecz najtrudniejsza. Dopiero, gdy poznamy siebie, możemy powiedzieć, że weselimy się z prawdy. A jeżeli prawda o mnie jest licha, czyż mogę się weselić? Niekiedy wcale nie ma powodu do radości!
To właśnie powoduje napięcia tak często prowadzące do kłótni…
Pamiętajmy: „Prawda was wyzwoli” – nie kłamstwo! (J 8,32). Gdy poznaję siebie, doznaję jakiejś wolności. Wtedy wszystko mogę zaczynać od nowa…
Prawdę o sobie poznajemy przez wszystkie konflikty z miłością a więc drogą negacji. Wtedy odsłaniamy siebie. Apostoł szybko odstąpił od drogi pozytywnej. Zaczął mówić: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest…” i zaraz dopowiada sobie: „Nie zazdrości, nie działa obłudnie, nie nadyma się…” (1 Kor 13,4).
Odrzućmy „nie”, a przeczytamy: wyrządza złość, nadyma się, pragnie zaszczytów, szuka swego, gniewem się unosi, myśli złe, raduje się z nieprawości, weseli się z nieprawdy. Gdy odrzucimy „nie”, widzimy, drogą kontrastu, czym miłość nie jest, tak samo jak przez wszystkie niepowodzenia poznajemy, na ile jeszcze brak nam miłości i jak wytrwale musimy pracować nad sobą, aby ją w sobie wyrobić. Jest to rzecz bardzo trudna.
Jak tę trudność pokonać?
Najlepiej robić rachunek sumienia ze sposobu i stylu naszego postępowania z ludźmi i zobaczyć w nim, na ile jesteśmy cierpliwi, wolni od zazdrości, wyniosłości, szukania siebie, nadwrażliwości, gniewliwości…
Gniewliwość jest to grzech, który wyrasta z zagrożenia naszej „wspaniałości”. Mamy jakiś jej obraz i naraz coś w nią godzi. Ponieważ jesteśmy zagrożeni, więc bronimy się gniewem.
Miłość wszystko znosi… Wszystko wytrzyma…
Apostoł próbuje wiernie odmalować pozytywną stronę miłości. Jest to o wiele łatwiejsze: Miłość „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko wytrzyma…” (1 Kor 13,7). Elementy pozytywne dowodzą dojrzałości, równowagi i spokoju. Okoliczności się zmieniają, ale człowiek wobec nich musi się zdobyć na wewnętrzną równowagę. Nie jest to łatwe, bo one nas bardzo często zaskakują.
„Wszystkiemu wierzy…” Jest to zasadnicze zaufanie do ludzi. Nikogo nie możemy uważać za złego, zanim to nie będzie dowiedzione. Zasadniczo, każdego uważamy za dobrego człowieka – dopiero gdy okaże się, że jest zły, wtedy posiądziemy o nim smutną wiedzę.
Co wtedy?
Miłość „we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko wytrzyma…”. Gdy spotykamy się z rożnymi okolicznościami życia i z ludźmi, którzy na nas „nasiadują” i napadają, najczęściej mamy tylko jedno wyjście – wszystko spokojnie przetrwać, przeczekać. Na ogół jesteśmy zbyt pochopni w słowie, już wyrywamy się, aby wypowiedzieć swoje zdanie czy osąd, a tymczasem, problem najłatwiej, najlepiej i najmądrzej zakończyć – milczeniem. Nie jest to milczenie wyniosłości, w stylu – ja wiem, że taki nie jestem, ale nic nie powiem… Idzie tu o milczenie przyzwalające, pełne cierpliwości, zaufania, a nawet pokornego poczucia: istotnie, może aż taki zły nie jestem, to się okaże. Ale przecież swoje wady mam.
Niedawno mi ktoś powiedział: – Bardzo się na księdzu zawiodłem. – Odpowiedziałem pierwszym odruchem: Mój drogi, jestem takim ułomnym człowiekiem… -– „Zgłupiał”. Po jakimś czasie, gdy już się żegnaliśmy, powiedziałem: Jakie to szczęście, że z nas dwóch, przynajmniej ja się na tobie nie zawiodłem. – Jeszcze bardziej „oniemiał”. Ale ja w tym momencie wcale nie byłem złośliwy i nie miałem złośliwych intencji. On będzie myślał… myślał… Gdybym mu od razu „wygarnął”, przestałby myśleć. A tak, będzie myślał i z czasem, powoli, zrozumie…
„Zmyli nam głowę” – no to trudno! Niekiedy przecież przychodzimy dobrowolnie, aby nam głowę zmyto. Jeżeli ktoś przypadkiem, z porywu dobrego serca, tak po prostu „bezpłatnie” nam usłuży – cóż to szkodzi? Jest to doświadczenie, które bardzo się opłaca… Miłość wszystkiego się spodziewa, nawet „mycia” głowy. „Wszystko przetrwa” – i mycie głowy też, bo i ono przecież kiedyś się skończy… „Miłość wszystko znosi…!”
Ponieważ miłość jest potrzebą naturalną, niezwykłe trudną, ale dającą możność pełni rozwoju duchowości dwojga, dlatego od początku przy tych dwojgu staje w jakimś wymiarze Bóg.
Jest to wymagający program, tak bardzo wymagający, że apostołowie słysząc słowa Chrystusa o nierozerwalności małżeństwa mówili, że lepiej się nie żenić.
Ponieważ miłość jest potrzebą naturalną, niezwykłe trudną, ale dającą możność pełni rozwoju duchowości dwojga, dlatego od początku przy tych dwojgu staje w jakimś wymiarze Bóg. Przeglądając historię najrozmaitszych religii, dostrzegamy, że instytucja małżeństwa jest zawsze w pewien sposób sakralizowana. W pełny sposób sakralizowana jest przez Stwórcę, który łączy dwoje w ich współnaturalnym dążeniu do siebie i przez Chrystusa, który toczył nawet spór ze swoimi uczniami o nierozerwalny charakter współżycia dwojga zwanego małżeństwem.
Pierwszy cud Jezusa opisany przez św. Jana miał miejsce na weselu w Kanie Galilejskiej. Jakie to ma znaczenie?
Zwraca na nie uwagę święty Augustyn w swej homilii brewiarzowej, czytanej w II niedzielę po Epifanii. – „Jeśli Pan zaproszony na gody przybył na nie…, to chciał przez to potwierdzić, że to On uczynił zaślubiny”. Chrystus buduje Kościół swój. Jak Ojciec niebieski w raju, kładąc fundamenty pod życie ludzkie na ziemi, zaczął od stworzenia rodziny i pobłogosławił pierwszy związek małżeński Adama i Ewy, tak Chrystus, budując Kościół święty daje mu zdrowe, przyrodzone podstawy – w rodzinie. Dlatego Chrystus jest na godach weselnych, aby obecnością swoją od początku uświęcić życie rodzinne, które będzie przyozdobione przez Chrystusa łaską sakramentu. Należy więc – od początku – odrzucić wszelkie błędne zapatrywania na znaczenie życia rodzinnego. Nie diabeł jest ojcem, lecz Bóg. „Co tedy Bóg złączył, niechaj człowiek nie rozłącza” (Mk 10,9). „Jak zjednoczenie dwojga jest z Boga, tak rozwód jest z szatana” – mówi święty Augustyn. (…) Jak bardzo obraz z Kany, Boskiego Oblubieńca, uświęcającego swoją obecnością i dobrocią małżeństwo ludzi, zrósł się z całą nauką Kościoła, niech poświadczą pouczenia świętego Pawła. Dając wskazania małżonkom, Apostoł sięgnął aż do obrazu Chrystusa, miłującego Kościół swój. Mąż jest głową żony, jak Chrystus jest głową Kościoła: On, Zbawiciel ciała jego. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak i żony swoim mężom we wszystkim. Mężowie, miłujcie żony wasze, jak i Chrystus umiłował Kościół i wydał samego siebie za niego, aby go uświęcił…” (Ef 5,23-26).
Wydał się… To znaczy, że gotów był i oddał życie. Skąd dziś czerpać siłę, aby „oddawać życie”?
Oblubieniec Kościoła z Kany jest więc umocnieniem serc oblubieńców, jest ich uświęceniem i radością. „Dobre wino” dla rodzin, zachowane aż dotąd, płynie z mocy Chrystusa. Niedziela „Godów w Kanie” jest uroczystością jubileuszową każdego małżeństwa i każdej rodziny chrześcijańskiej, gdyż jest pamiątką wejścia Chrystusa w życie dwojga i w życie tworzącej się ich rodziny.
1 W 1968 roku papież Paweł VI ogłosił encyklikę „Humanae vitae” o zasadach przekazywania życia ludzkiego. Wskazał w niej wagę aktu małżeńskiego, który niesie w sobie dwa znaczenia: umacnianie jedności (więzi) małżonków oraz płodności. Wskazał również, że tych dwóch znaczeń nie można rozdzielać, co oznaczało odrzucenie antykoncepcji. Encyklika spotkała się z falą krytyki i odrzucenia także w Kościołach niektórych krajów (m.in. Republika Federalna Niemiec, Austria, Belgia USA).