Nasze projekty
Zdjęcie ilustracyjne | Fot. Charl Folscher/Unsplash

“Ufam, że papież Franciszek przywiezie gołębicę Ducha Świętego”. Br. Robert Wieczorek, misjonarz z Sudanu Południowego

“Ufam, że Franciszek nie przywiezie wyświechtanego Picassowskiego gołąbka, ale gołębicę Ducha Świętego. Sami funkcjonariusze międzynarodowych instytucji od lat wysilających się bezowocnie dla ustanowienia pokoju w Sudanie Południowym mówią po cichu, że jak Papież czegoś nie zmieni, to oni już nie mają pomysłów…” - pisze br. Robert Wieczorek, misjonarz posługujący w Sudanie Południowym.

Reklama

“Stary Noe” i… susza

W USA ewangelikalni protestanci opowiadający się za kreacjonizmem odtworzyli egzemplarz Arki, jaką miał zbudować u zarania dziejów praojciec Noe. Kuriozum to cieszy się ponoć sporym zainteresowaniem. Jednak nie o biblijnych fundamentalistach ze Stanów chcę tutaj pisać. Mam wrażenie, że to ja sam znalazłem się w Arce Noego tyle, że takiej sprzed roku, tymczasem osiadłej na mieliźnie. Dźwięczy mi w uszach tekst piosenki z czasów młodości grupy Exodus pt. „Stary Noe”, bo intrygująco wykazuje podobieństwa do tutejszej sytuacji w Bentiu, w Sudanie Południowym.

„Pada już czterdzieści dni. Szary mrok okrywa ziemię. W kościach czuję już ten deszcz. Jutro kończy się jedzenie.

Dzieci już nie wierzą mi w co ich wciągnął głupiec stary. Jak mam wytłumaczyć im, że to wszystko kwestia wiary.

Reklama

Jak to długo może trwać? Kto mi mówił, jakiś święty, ma przylecieć biały ptak, ale kiedy, nie pamiętał…”

„W kościach czuję już ten deszcz”, choć pora sucha trwa do tej pory. Gorąc nie do zniesienia, w nocy trudno spać i chciałoby się rozebrać ze skóry. Normalnie perspektywa kilku miesięcy opadów to radość, bo i zielona trawa, obmycie z kurzu, ochłoda ze skwaru, nowy pokarm dla stad i kolejne plony w polach. Ale to, co ludzie „czują w kościach” to przede wszystkim strach przed kolejną powodzią i niewiara, że jakieś działania mogą ich uchronić. Bo to już znają z praktyki, że wały nie wytrzymają, że władze jak zwykle zawalą ich obowiązki, i będzie jak zawsze.

„Kończy się jedzenie” – to refren od lat powtarzany tutaj tak przez prostych, faktycznie narażonych na głód ludzi, jak i przez władze lokalne. To też i mantra największych organizacji humanitarnych: Jak nie pomożecie z waszymi milionami, to w Sudanie Południowym od nowa będzie klęska! S. Elena koordynująca działania Caritas diecezji Malakal po swej wizycie w Bentiu załatwiła parę tysięcy $, a mój Proboszcz x. Stephen sprowadził całą ciężarówkę sorgo kupionego w Sudanie i zorganizował jego dystrybucję wśród najbardziej potrzebujących. Smutny paradoks polega na tym, że to zawsze południe było rezerwuarem żywności dla północy…

Reklama

Mimo głęboko zakorzenionego tradycyjnego respektu dla leciwych szefów, w zniecierpliwionych ustach coraz częściej pojawia się epitet „głupiec stary”. Starzy kombatanci od początku są tu u władzy, jak Castro czy Ortega, i jeszcze nie zrozumieli, że kto jest może dobry w partyzantce, ten w dyrygowaniu normalnym życiem najczęściej będzie nieporadny. Ale byli tu ostatnio agitatorzy z głównej partii u władzy (bo za rok szykują się wybory) i ta sama śpiewka od lat: Mamy dwa cukierki – Salva Kiir od Dinka i Riek Machar od Nuerów. Obaj panowie już po siedemdziesiątce, schorowani, z problemami na sumieniu, nieporadni w zarządzaniu i z ciężarem wielu niepowodzeń na garbie. Ale nie: Oni są niezastąpieni! „Jak to długo może trwać?” – Pytają się młodzi…

CZYTAJ: Papież potwierdził pielgrzymkę do Sudanu Południowego. „Będzie to ekumeniczna pielgrzymka pokoju”

Jeśli papież czegoś nie zmieni…

„Ma przylecieć biały ptak”. Jest, jest jeden Stary (może nie głupiec?). Jest nadzieja, że wizyta Papieża i przywódców innych Kościołów przewidziana na lipiec, faktycznie dojdzie do skutku i coś zmieni. Modlimy się o to w kościołach od paru tygodni. Ufam, że Franciszek nie przywiezie wyświechtanego Picassowskiego gołąbka, ale gołębicę Ducha Świętego. Sami funkcjonariusze międzynarodowych instytucji od lat wysilających się bezowocnie dla ustanowienia pokoju w Sudanie Południowym mówią po cichu, że jak Papież czegoś nie zmieni, to oni już nie mają pomysłów…

Reklama

Jest nadzieja, że wizyta Papieża i przywódców innych Kościołów przewidziana na lipiec, faktycznie dojdzie do skutku i coś zmieni. Modlimy się o to w kościołach od paru tygodni.

Poprzednio opisywałem, że życie w Bentiu (na północy Sudanu Południowego) jest niczym na wyspie pośród lądu. Pozostałości po dwóch zdewastowanych przez wojnę domową sąsiednich miastach i leżący nieopodal ponad stutysięczny obóz uchodźców na skutek zeszłorocznej powodzi ocalały dzięki sprawnej akcji ciężkiego sprzętu z ONZ, który zdołał najistotniejszą część terenu uzbroić w sypane naprędce wały. Ale większość rozległych terenów Unity State, czyli tutejszego stanu, znalazły się pod wodą. Nil spotykając się tutaj ze swymi licznymi dopływami, toczy masy wody po płaskim jak stół terenie i bez żadnego prawie spadu. A łatwo sobie wyobrazić, że jeśliby na duży stół wylać szklankę wody, to ona rozleje się na całą powierzchnię blatu, ale na podłogę niewiele spadnie. Taka jej natura – iść po najmniejszej linii oporu, czyli zostać na górze skoro jest miejsce. Podobnie jest i z topografią Sudanu Południowego. Napierające z południa i wschodu wody tracą impet i rozlewają się po ogromnych przestrzeniach równiny, dodatkowo blokowane przez „gąbkę” roślinności w buszu. A skoro przez lata wojny zaniedbano udrożnianie koryt rzek, więc o powódź nie trudno.

Fot. Robert Wieczorek OFMCap

10 kaplic

Proboszcz opowiada mi o migracjach ludności w ostatnich latach. Dawni mieszkańcy Bentiu i Rubkona w większości znaleźli schronienie przed walkami w utworzonym nieopodal obozie dla uchodźców wewnętrznych, albo też całkiem uciekli poza granice państwa. Gdy byłem z wizytą w tym obozie odwiedziłem wszystkie dziesięć znajdujących się na jego terenie kaplic katolickich – dziedziczą one nazwy tych pierwotnych, które kiedyś znajdowały się w miastach (dziś najczęściej nie ma już tam po nich śladu). Grupują one wokół siebie ludzi, którzy już wcześniej, za „normalnych” czasów, żyli ze sobą w sąsiedztwie (coś jakby „Sami swoi” – wersja znad Nilu).

Natomiast do poważnie przetrzebionych z pierwotnej ludności obu miast w ostatniej porze deszczowej wprowadzili się zmuszeni powodzią mieszkańcy okolicznych wsi. Oni też są Nuerami, a całe terytorium jest domeną ich plemienia, więc sporu o ziemię z nowoprzybyłymi być nie powinno. Ci „włościanie” co to stali się z musu „mieszczuchami” mieszkają w ściśnionych jeden przy drugim szałasach pod plandeką. Żyją jak żyją – bardzo prymitywnie – ale to dla nich i tak promocja. Można by wręcz powiedzieć: „szansa życiowa”. Ci „parweniusze” znaleźli się niespodziewanie w mieście. A tu posyłają dzieci do szkoły. Są pustawe sklepy, szpital brakujący w podstawowe leki i personel, i kościół zbity z „łaciatej” blachy – biedne to takie, ale jest i w zasięgu ręki. „Cywilizują się” więc, korzystają z okazji posiadania tego, o czym będąc w buszu nawet pomarzyć nie mogli.

Kościół w Bentiu | Fot. br. Robert Wieczorek

Nawet powódź może mieć swoje atuty…  

Doświadczony Proboszcz-tubylec nie robi sobie też złudzeń: Większość z nich miejsca tu nie zagrzeje. Jak tylko sytuacja się zmieni niektórzy wrócą z powrotem do siebie, inni może pojadą jeszcze gdzieś dalej szukać szczęścia (na tej szerokości geograficznej to Australia jawi się jako szczyt marzeń). Ale trzeba kuć żelazo póki gorące. Skoro interesują się Kościołem, to ta okazja duszpasterska pozwoliła x. Stephenowi po rocznym katechumenacie na ochrzczenie we Wielkanoc kilkuset ludzi. Kiedyś trzeba było jeździć do oddalonych wiosek – dziś woda podtapiając rozległą okolicę zgoniła wszystkich ludzi do centrum. Nawet powódź może mieć swoje atuty…   

Najistotniejszą zmianą w ostatnim miesiącu było wreszcie otwarcie dostępu do naszej „wyspy”. ONZ-owskie koparki, spychy i ciężarówki zbudowały groblę wiodącą na północ. Odtąd można już dotrzeć tutaj drogą lądową, a nie jak dotychczas samolotem, czy łódką. Z pobliskiego Sudanu zjechały pierwsze ciężarówki, by nasączyć życiodajnymi dobrami wyciśnięty do ostatnich kropli lokalny rynek. Na targowisku odżył ruch.

Tłum rozśpiewanych ludzi – jest radość!

Drugie ważne wydarzenie to przywrócenie do życia całej zalanej wschodniej partii miasta Rubkona. Ciężarówki nawiozły ziemi, a spychacze rozszerzyły poza granice miasta wał przeciwpowodziowy. Wraz tym na parę tygodni poszły w ruch ogromne pompy odsysające wodę pozostałą wewnątrz wałów, a odsłaniające się stopniowo połacie ziemi szybko schły na słońcu. Tamtejsza parafia Matki Bożej Różańcowej też skorzystała na tej akcji, bo odzyskano zatopioną kaplicę. Zostałem tam zaproszony niebawem, by odprawić mszę. Tłum rozśpiewanych ludzi – jest radość. Na metalowych ścianach obszernego baraku (bo tak faktycznie winno się nazywać ten typ królującego tu wszędzie budownictwa) widać „lamperię” z rdzy na jakiś metr wysoką. To dotąd sięgała woda. A postawiony obok ledwo co przed powodzią domek dla księdza budzi uśmiech na ustach. Wygląda, jakby mu kto podwinął spodnie do kolan. Ściany zrobione tradycyjnie z błota rzucanego na drewniany szkielet, poniżej poziomu wody wypłukały się kompletnie, więc cała konstrukcja stoi tylko na śmiesznych patykach.

Kaplica jest tak postawiona, że w czasie mszy, patrząc od ołtarza, mogę akurat przez wylot otwartych drzwi oglądać na horyzoncie ruinę domu po starej misji – Yoynyang (w nuer ta nazwa znaczy: trawa krokodyla). To tam jeszcze przed rokiem chciał nas osadzić Biskup. Proponował abyśmy spróbowali odbudować tę prawie stuletnią misję zdewastowaną przez muzułmańskich żołnierzy z północy, którzy w czasie wojny w latach osiemdziesiątych okupowali to miejsce wysadzając je w powietrze na odchodnym. Po mszy ludzie zawiozą mnie na „inspekcję”. Wprawdzie można było spokojnie dotrzeć tam na nogach, bo woda sięga nie wyżej jak do pasa, ale nie: gościowi tak nie wypada. Sami szli obok chybotliwej łódki, a mnie w niej wieźli jak małpę w klatce. Same mury domu i gruzy po niegdysiejszym kościele górują ponad wodą. Faktycznie, pierwsi misjonarze mądrze umieli wybrać miejsce. Natomiast cała reszta 10 ha misyjnej ziemi jest pod wodą. I ludzie potwierdzają: Ten zalany obszar ciągnie się tak dalej kilometrami!

Fot. Robert Wieczorek OFMCap

Imponujące prace w obozie dla uchodźców

W obozie dla uchodźców natomiast trwają imponujące prace. Nieustanny ruch ciężarówek. Wywożą ziemię z powstałego pośrodku obozu ogromnego wyrobiska – taka sztolnia na kilkadziesiąt metrów głęboka i kilkaset długa. Ma być na czas pory deszczowej ogromnym zbiornikiem retencyjnym zbierającym wodę z rowów przydrożnych. Natomiast pozyskaną ziemią drogowcy poszerzają i podwyższają istniejące już wały ochronne. To przygotowanie na przyszłą porę deszczową, żeby ich powódź nie zaskoczyła pośród tego mrowiska ludzkiego. Roztropne. Z drugiej strony smutna konstatacja: A te nasze wały wokół miasta? No są, ale takie sobie, może o pół metra wyższe od obecnego poziomu wody, a to przecież koniec pory suchej! Co będzie z nami we wrześniu czy październiku, gdy nadejdzie nowa fala?

Stąd też ludzie nie cieszą się, jak to jest normą gdzie indziej w Afryce, ale bardziej boją nadchodzącej pory deszczowej. Jadąc główną drogą dwie rzeczy rzucają się w oczy. W rowach obok niej, średnio co kilkadziesiąt metrów leżą szczątki padłych krów – aż dziw, że tyle tu propagandy o myciu rąk i maseczkach, a to ścierwo w sąsiedztwie ludzkich ścieżek jakoś nikomu nie przeszkadza… I drugie, co pewien czas walają się łodzie. Czasem w przyzwoitym stanie, ale najczęściej dziurawe i zardzewiałe. Wyznaczają swym położeniem dokąd sięgała parę miesięcy temu powódź. Przywiozły do tego miejsca swych właścicieli, a ci tak je porzucili na mieliźnie. Może wrócą niebawem do łask, gdy ludzie znajdą się w opałach?

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę