Pociski tolerancji
Stara, prosta zasada mówi, że jeśli ktoś ma rację i wie, że ją ma - kłamać nie musi. Gdy delikwenta łapie się na oszustwie z całą pewnością można stwierdzić, że nie ma czystych intencji.
Nie pierwszy raz coś podobnego dostrzegam na łamach Gazety Wyborczej, ale do samego oszustwa wrócę pod koniec. Teraz meritum, czyli o Dariuszu Michalczewskim, który jak przystało na Tygrysa rzuca się do gardła przeciwnikom wyznawców sześciokolorowej tęczy.
Że wstąpił w ich szeregi – rozumiem, szanuję. Że z premedytacją nazywa się ich sojuszniczką – mniej, ale nic mi do tego. Ale, gdy ktoś obrasta w piórka eksperta w dziedzinie, o której wiedzę ma podobną, jaką ma grudzień o upałach, wtedy trudno mi milczeć. Człowiek, który nie zwykł zaznawać nokautów między ringowymi linami gada tak, że wyrównanego pojedynku nie wróżyłbym mu nawet z tzw. szarym, niedzielnym katolikiem.
Moim zdaniem dyskryminowanie innych nie ma nic wspólnego z wiarą. Tak robią zacofani pseudokatolicy. Katolik jest tolerancyjny, kocha bliźniego swego jak siebie samego. Ja sam jestem katolikiem i uważam, że tolerancja dla osób LGBT jest jak najbardziej w zgodzie z moją wiarą. Bezgraniczna tolerancja nowego autorytetu Redaktorów z Czerskiej, która nie pozwala się odciąć od nikogo, dopóki nie okaże się zacofanym katolikiem jest co najwyżej dziwna, ale miłość, która zakłada kaganiec i wpycha proste upomnienia w sferę tabu – przerażająca.
Przeczytaj również
Dobrym katolikiem jest ten, kto kocha ludzi – konstatuje człowiek, który przecież tę puentowaną właśnie myśl rozpoczął dzieleniem i wyzywaniem od pseudokatolików. Sformułowanie: ja sam jestem katolikiem brzmi w tym kontekście po prostu złowróżebnie. Faktycznie, w takim katolicyzmie człowiek jest sam.
Niech mi pani powie – kto powiedział, że kobieta nie może kochać kobiety a mężczyzna mężczyzny? – zadaje wreszcie pytanie, o którym pragnę wierzyć, że jest retoryczne. Otóż Bóg tak rzekł. Ten sam Bóg, w którego były bokser rzekomo wierzy i robi to lepiej niż inni, wszak – co udowodnił – nie dzieli ludzi na gorszych i lepszych. Ale wiadomo, że definicją katolika jest miłość bliźniego. Boga niekoniecznie.
Co w tym wszystkim jest najciekawsze? Otóż na pytanie o dokształcanie swojego syna z ruchu LGBT sojuszniczka tego środowiska odpowiada, że dzieciak jest jeszcze za mały. Tymczasem – jeśli nie myli się Wikipedia – najmłodszy syn skończył właśnie 5 lat. Gdyby nie żył w zacofanym katolandzie, ale np. w Anglii już byłby przymusowo edukowany o swojej seksualności. A w Niemczech – do których tak mentalnością tęskni były bokser – Dariuszowi Juniorowi zafundowanoby już bardzo dosadną treściowo książkę pt. Skąd się wziąłeś?
Uważać, że pięciolatek jest za mały na seksedukację? Panie Tygrysie, toż to wstecznictwo!
Wreszcie obiecane oszustwo: A niby czemu dwaj kochający się mężczyźni czy dwie kochające się kobiety mają być gorsi? Przecież nawet papież nauczał, że trzeba kochać bliźniego bez względu na kolor skóry czy wyznanie – tak brzmi wstęp do tekstu, który tworzą, jak okazuje się kilka chwil później (a mało osób tu dociera), dwie zmontowane wypowiedzi na różne tematy. Drugie zdanie nie jest wynikowym pierwszego. Gdy interpretuje się je w kontekście (wyznanie, kolor skóry) jest zgodne z rzeczywistością, ale przypisywanie Namiestnikowi Chrystusa słów, że niesakramentalna homopara jest uprawomocniona, równa z heteroseksualną, to jawne kłamstwo.
Ktoś powie – czepialstwo, pierdoła, bzdura. Ale nimi właśnie nasi kochani oświeceni budują sobie obraz kowboja Franciszka – osamotnionego rewolucjonisty, ostatniego sprawiedliwego, z którego feruli niczym z colta unosi się dym po pociskach miłości i tolerancji.
Że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością wielu osobom tłumaczyć nie trzeba. Czytelnikom Gazety Wyborczej – owszem.