
Żywot niedzielnego katolika
Czy warto chodzić do kościoła z przyzwyczajenia i jak można uczynić świętem coś, do czego się już przywykło...?
Naszkicowany karykaturalnie człowiek chodzący do kościoła z przyzwyczajenia, jest osobą, która przymuszona nawykiem, co niedzielę pojawia się w najbliższym kościele na mszy św., by przeczekać godzinę myśląc o niebieskich migdałach. Podejrzewam, że nikt z czytelników nie odnajduje się w takim obrazie. Problem jednak pozostaje, bowiem dla wielu osób niedzielna msza św. kojarzy się bardziej z rutyną niż świętowaniem.
Szukając zatem odpowiedzi na tytułowe pytania spróbujmy wyjaśnić najpierw poszczególne terminy. Najłatwiej zacząć od pytania „Co to znaczy chodzić do Kościoła?”. To znaczy uczestniczyć w niedzielnej mszy świętej, do czego ktoś czuje się zobowiązany na mocy przykazania „Pamiętaj abyś dzień święty święcił”, za sprawą wychowania wyniesionego z domu lub dzięki wewnętrznemu przekonaniu.
Co to znaczy „warto”? To znaczy, że obecność w Kościele pozwala na uzyskanie jakiegoś dobra. Termin ten zakłada również, że poniesione koszty, w tym wypadku poświęcenie czasu i sił, przyniosą określony zysk.
Przeczytaj również
A co to znaczy „z przyzwyczajenia”? Chodzi o podejmowanie działania, którego głównym motywem jest fakt, że zawsze się tak robiło, że nigdy nie było inaczej i weszło to komuś w nawyk tak bardzo, że nie wyobraża sobie, iż mogłoby być inaczej.
Czytając powyższe wyjaśnienie pierwsze co się narzuca, to nieadekwatność terminu „warto”. Sprowadza on bowiem nasze rozważania na pole ekonomiczno-handlowe, a rzeczywistość niedzielnej Eucharystii w przestrzeń wymiany dóbr pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Człowiek ofiaruje swoją obecność i oddaje cześć Bogu, ale spodziewa się w zamian, że Bóg zapewni mu duchową przyjemność w niedzielę lub/oraz opiekę i błogosławieństwo w ciągu tygodnia. Na wyższym poziomie będzie to oczekiwanie, że regularna obecność na mszy św. zaowocuje duchowym rozwojem człowieka. Problem polega na tym, że przyjaźń lub miłość przeżywana w perspektywie „A co ja będę z tego miał?” przestają być relacją osób. Budowanie więzi ma swój rytm odmienny od oczekiwania natychmiastowego efektu. Są dni, gdy ludzie wzajemnie się obdarowują, ale są i takie gdy wiodą żywot bardzo zwyczajny. Są takie okresy, w których łączy ich wspólnie przeżywane szczęście, ale są i takie, w których zbliżają ich trudności. Zaufanie między osobami może pojawić się szybko, ale ugruntowane zostanie, jeśli przejdzie przez wiele prób i naukę wzajemnego przebaczania.
Piękno przyjaźni czy miłości polega na czymś innym niż bezpośredni zysk którejkolwiek ze stron, a ich dojrzewanie wymaga czasu i cierpliwości. Podobnie będzie z uczestnictwem we mszy św.
Jej duchowa wartość może być bardzo różna od emocjonalnego przeżycia chwili, a owoce przynosić w zupełnie innym miejscu i czasie, niż się człowiek spodziewa.
Na pytanie jak uczynić świętem coś, do czego się już przywykło w odniesieniu do mszy św. nie da się odpowiedzieć przy pomocy jakiejś recepty czy instrukcji. Można przeczytać dziesiątki książek o budowaniu przyjaźni i miłości. Każda może pomóc, ale żadna z nich nie daje gwarancji na udany związek.
To co najpiękniejsze odkrywa się dzięki cierpliwemu wysiłkowi powolnego budowania relacji, odkrywania bogactwa, które może zaistnieć między dwom osobami. W kontekście mszy św. przyzwyczajenie, nawyk, dobrze pojęta rutyna mogą być wartościami pozytywnymi.
Zapewniają bowiem ciągłość procesu stopniowego otwierania się na rzeczywistość królestwa Bożego. Nikt z ludzi nie jest w stanie wyczerpać bogactwa, które przygotował Bóg na uczcie Eucharystycznej. Tylko uczestnicząc we wspólnocie uczniów Chrystusa, czytając Słowo i łamiąc Chleb w dobrej i złej doli mam szansę osobiście doświadczyć tego, co w Eucharystii najpilniejsze i najbardziej wartościowe – świętować moją komunię z Bogiem i ludźmi.