Nasze projekty
fot. pexels.com

„Zrozumieliśmy, że dzieci, które straciliśmy, nie należą do nas”. Świadectwo Joanny Całko

Jest Mamą piątki dzieci - dwóch synów na ziemi, dwójki córek oraz syna w niebie. Pomimo trudnych doświadczeń, daje świadectwo ufności w Boży plan. „Ta nasza rodzinna tragedia wbrew pozorom bardzo nas do siebie z mężem zbliżyła. Myślę, że oboje zrozumieliśmy dogłębnie to, że dzieci które posiadamy nie są nasze. Wszystkie mają Ojca w niebie. Jedynego, wiecznego” - dzieli się Joanna Całko.

Reklama

Kiedy ponad cztery lata temu trafiłam z powrotem do Kościoła, zaczęłam wracać do sakramentów, poznałam swojego spowiednika. Pierwszy raz w życiu miałam poczucie, że ktoś w tej spowiedzi jest dla mnie, chce mi pomóc i przemawia w imieniu Jezusa. To mój spowiednik, a teraz też kierownik duchowy uświadomił mi, że spowiedź jest po to, żeby wydarzyło się miłosierdzie. To było dla mnie kolejne odkrycie tym razem na miarę Nobla. 

Nadzieja i pompejanka

Już zaczęłam sobie mościć wygodne miejsce w Kościele, wzrastałam w wierze i dobru, (podobnie jak mój mąż, bo „przypadkiem” dostał łaskę nawrócenia w tym samym czasie co ja), do tego miałam stałego spowiednika. Rodzinny biznes kręcił się wyśmienicie, starszy syn był zdolnym czterolatkiem, a młodszy, mimo ciut przedwczesnego porodu i ciężkiej ciąży był zdrowym dwu i pół latkiem. Wtedy zaszliśmy z mężem w trzecią ciążę. Od początku było tak jakoś dziwnie. Złe samopoczucie, złe wyniki badań hormonalnych, ale nic to. Wierzyłam, że może i będzie ciężko jak w poprzedniej ciąży, ale zakończy się ona happy endem. Postanowiłam zatem, że będę się modlić karkołomną nowenną pompejańską w intencji zdrowego i donoszonego dziecka. Mimo, że ostatni raz różańca używałam chyba przed I Komunią Świętą.

Zaczęłam penetrować ten nieznany ląd modlitwy kontemplacyjnej, dość nie powiem wymagającej czasowo i umysłowo, z intencją w sercu, ale powiedzeniem także Bogu, że chcę to zrobić dla Niego. Po prostu. Zdarzy się co ma się zdarzyć. Szanuję Jego Wolę. Aczkolwiek oczywiście żyłam nadzieją, że wszystko się ułoży i będzie zmierzać ku dobremu. Już na samym początku usłyszałam w sercu spokojny, ale wyraźny głos, który nagle przeszył moje myśli i powiedział: „to nie to dziecko”. Byłam skonfundowana, zaniepokojona, ale kontynuowałam nowennę mimo tego zamieszania. I tak w trakcie odmawiania codziennych części różańca np. zadzwonili z laboratorium, żeby mi powiedzieć, że mam toksoplazmozę (nie mam kotów, ani z żadnym się nie stykałam), którą musiałam jakimś cudem złapać już w ciąży, jak wskazywały wyniki. Do tego problemy z tarczycą, których w życiu nie miałam. Podjęłam antybiotykoterapię, żeby zabezpieczyć naszego Frania przed toksoplazmozą i oczywiście przyjmowałam wszystkie wskazane leki.

Reklama

Brnąc wytrwale do końca pompejanki, w ostatnich jej dniach miałam USG genetyczne (początek czwartego miesiąca ciąży), na którym dowiedzieliśmy się, że Franio nie żyje. Musiałam mieć zabieg w szpitalu, bo nie doszło do samoistnego poronienia. W toku badań okazało się, że Frania zabiła nie toksoplazmoza, nie rozregulowana tarczyca, ale przypadkowa choroba genetyczna, tak zwana triploidia (potrójny chromosom).

Fot. Archiwum Joanny Całko

On jest…

Leżąc i czekając na zabieg łyżeczkowania odmawiałam nowennę pompejańską w intencji zdrowego i donoszonego Frania. Po ludzku powinnam walnąć tym różańcem o ścianę po prawie pięćdziesięciu dniach wytrwałych modlitw. Współlokatorki szpitalne, które pytały mnie o Frania, o modlitwę, musiały stwierdzić, że w rozpaczy mi odbiło, bo przecież było już „po ptakach” jak to mówią. Ale nie. Ja się uparłam. Uparłam się, bo obiecałam Bogu, obiecałam Ojcu, że poświęcę Mu ten czas modlitwy niezależnie od wszystkiego i kiedy to „wszystko” się wydarzyło, po prostu musiałam modlić się dalej. Po zabiegu, w ferworze załatwiań, niedogadania i dezinformacji nie pobraliśmy w odpowiednim czasie tego, co z Frania zostało- kilku centymetrów tkanek do pochowania, więc nabożeństwo odbyło się bez ciała. Jak się okazało, ciało mieliśmy odzyskać niespełna dwa lata później, ale to inna historia. 

W tych wydarzeniach nie straciłam jednak poczucia, że On Jest, że nas kocha, i że tak się stało z jakichś przyczyn. Wiedziałam też, że podpadamy złemu coraz bardziej, zwłaszcza ja, bo moje rozmowy z ludźmi na temat Ojca okazywały się przynosić owoce, a jeśli nawet jeszcze nie owoce, to ziarno siałam na wszelkiej dostępnej glebie.

Reklama

Podwójnie szczęśliwa wiadomość

Zgadzaliśmy się z mężem co do tego, że chcemy mieć więcej dzieci. Przynajmniej trójkę. Takie było nasze pragnienie. I choć nasz trzeci Franio dostał już odznakę świętego, a skądinąd mam pewność, że jego rola w Królestwie jest nieoceniona, to jednak myśleliśmy o bilansie raczej ziemskiego potomstwa. Dlatego na styku maja i czerwca 2018 okazało się, że jestem w kolejnej, czwartej ciąży. Oczywiście mimo obaw i przykrych doświadczeń, mieliśmy dwójkę synów, więc podchodząc racjonalnie, założyliśmy, że będzie ciężko w ciąży, ale damy radę. W końcu Ojciec się o nas troszczy.

Pamiętam, że modląc się przed wizytą u swojej lekarki, na której miała potwierdzić ciążę w USG, usłyszałam, że to będą bliźniaki. Uśmiechnęłam się na tę myśl, nie byłam pewna, czy to moja wyobraźnia czy Anioł Stróż. U nas, przynajmniej w tej stosunkowo bliskiej rodzinie nie było przypadków ciąż bliźniaczych, więc to było mało prawdopodobne. Na USG okazało się, że ciąża faktycznie jest bliźniacza. Nieprawdopodobny scenariusz właśnie się wydarzał, okraszony dość niestandardową reakcją naszej lekarki. Podczas wykonywania badania prawie krzyknęła: – No niemożliwe!- wtedy już wiedziałam, że jednak głos na modlitwie pewnie mówił prawdę. Tylko dlaczego dziwi to doświadczonego lekarza? 

„Może to te dzieci?”

Podczas którejś mojej wieczornej modlitwy, przed oczami stanęła mi scena sprzed ponad roku, mająca miejsce w szpitalu przed zabiegiem łyżeczkowania po stracie Frania. Takie przypomnienie mojej absurdalnej po ludzku w tamtym momencie „pompejanki”. Pojawiły się w mojej głowie słowa: -Byłaś wierna. Dotrzymałaś obietnicy, dlatego wynagradzam cię podwójnie. Bardzo się ucieszyłam i bardzo chciałam trzymać się tych słów, jak obietnicy, że wszystko zakończy się pomyślnie. Może to „nie to dziecko” usłyszane ponad rok wcześniej dotyczyło właśnie tej chwili? Może to te dzieci? 

Reklama

Zaczęłam z wielkim entuzjazmem dawać świadectwo o dobroci i hojności Boga, gdzie tylko mogłam. Mówiłam o tym jak wspaniale byłoby urodzić w Święto Trzech Króli, tak sobie to zaplanowałam. Tego się kurczowo trzymałam, wmawiając sobie i Bogu, że to Jego Wola. Chciałam być pewna pomyślnego finału ciąży i o tym głośno mówiłam. Wiem, że bardzo chciałam wierzyć w po ludzku najlepsze możliwe rozwiązanie. 

Gdy nadzieja gaśnie

W czwartym miesiącu ciąży, czyli pod koniec sierpnia niestety moja szyjka po raz kolejny zaczęła odmawiać posłuszeństwa. Spędziłam tydzień w szpitalu pod kroplówkami i zaopatrzona w tonę hormonów, silikonowy pessar podtrzymujący szyjkę przy wstawaniu, zaczęłam moją krucjatę człowieka leżącego. W perspektywie miałam, jak wtedy policzyłam jakieś dwadzieścia tygodni leżenia średnio przez 23,5 godzin na dobę odliczając kilka spacerów do toalety i parę minut na umycie się. Radykalne leżenie, które wykańcza ciało i psychikę, a które wcale nie gwarantowało, że ciążę donoszę.

Jednak musiałam się czegoś uchwycić. Nie tylko nadziei, ale także zaleceń lekarzy. Musiałam coś robić, nawet nic nie robiąc. Oczywiście leżąc mogłam pracować przy komputerze, pisać, modlić się. Co najważniejsze te tygodnie leżenia pokazały mi jeszcze jedną rzecz: cierpienie, poświęcenie można ofiarować dla nawrócenia i dla dobra innych. Podpowiedziała mi to koleżanka, a nauczyła mnie tego święta Faustyna. 

Tak trwałam w moim leżeniu, pełna lęku i nadziei, kurczowo trzymająca się Jezusa, a raczej tego, że On rozwiąże wszystkie trudności, tak, żebym mogła ocenić to rozwiązanie jako dobre. Niestety moje leżenie trwało połowę obliczonego czasu, a mianowicie dziesięć tygodni. W dwudziestym szóstym tygodniu ciąży, czyli końcem szóstego miesiąca, podczas badania kontrolnego okazało się, że Anielka, czyli córeczka usytuowana bardziej z prawej strony nie żyje i zsunęła się do dróg rodnych. Przedwczesny poród wstrzymywał pessar założony na szyjkę. Zosia w osobnym worku owodniowym miała się póki co dobrze.

Fot. Archiwum Joanny Całko

„Jezu, Ty się tym zajmij…”

Po procedurach próbujących wydobyć nieżywą Anielką i odroczyć poród Zosi zakończonych fiaskiem, w końcu zasypiałam, na szybko znieczulana przed cesarskim cięciem i ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły były takie, że Zosia raczej też nie przeżyje oraz kolejne z rzędu stwierdzenie, że będą starać się ratować mnie. To mówienie o ratowaniu mnie powtarzało się w ciągu tych chwil wielokrotnie. Z perspektywy czasu oceniam to, jako podkreślenie łaski lekarzy i przysługi jaką chcieli mi wyświadczyć.

Zasypiając, w mojej głowie po raz milionowy tego tragicznego dnia, pojawiła się modlitwa: „Jezu, Ty się tym zajmij…”. Towarzyszyła mi ona podczas leżenia, ale w tamtym dniu, ja nią po prostu przesiąkałam. Cały czas wierzyłam, że On może dokonać cudu i obrócić, zatrzymać ten dramatyczny bieg zdarzeń. Jednak Jego nie było.

Anielka i Zosia urodziły się 24 października 2018. Anielka urodziła się nieżywa, jakkolwiek absurdalny oksymoron tworzy to wyrażenie. Zosia urodziła się z wagą 800 gramów. Śliczna, z ciemnymi włoskami, przypominała mi miniaturkę Tadeusza, swojego brata. Leżała na OIOM-ie, a lekarze i pielęgniarki dbali o jej życie. Nosiliśmy jej moje mleko, śpiewaliśmy kato-piosenki, modliliśmy się przy niej, czytaliśmy bajki. Przeżywaliśmy raz po raz lęki o jej zdrowie, bo było bardzo niestabilne. Cieszyliśmy się, jak było lepiej, płakaliśmy jak się pogarszało. 

Fot. Archiwum Joanny Całko

Umarła przytulona do nas…

W końcu po dwóch tygodniach zaczęła samodzielnie oddychać. Bez respiratora. Naszą radość po kilku dniach przerwał jej widok z respiratorem, bo dostała sepsy grzybicznej. Zosia zaczęła umierać. Nikt nie wiedział ile to potrwa. Byliśmy z nią cały dzień, kiedy się dowiedzieliśmy o jej stanie, trzymaliśmy ją na rękach. W nocy już w domu byliśmy cały czas pod telefonem. Rano pojechaliśmy do niej. Umarła przytulona przez nas, między piętnastą, a szesnastą, w czwartek, 22 listopada 2018. 

Ta nasza rodzinna tragedia wbrew pozorom bardzo nas do siebie z mężem zbliżyła. Umocniła naszą więź i myślę, że u niego spowodowała rzucenie się, wypłynięcie na głębie. Bóg przez to tragiczne zdarzenie ostatecznie pociągnął mojego męża w ufność, w zawierzanie się Jemu nieważne, co się dzieje dookoła. Dał mu poczucie stabilizacji i nieniknący punkt odniesienia. Myślę, że oboje zrozumieliśmy dogłębnie to, że dzieci które posiadamy nie są nasze. Wszystkie mają Ojca w niebie. Jedynego, wiecznego.

Potrójny pogrzeb i… potrójna nadzieja

Pogrzeb Zosi był kolejnym w ciągu kilku tygodni, po pogrzebie Anielki. Podczas pierwszego była nas garstka. Podczas drugiego było wiele osób. Rodzina, znajomi, przyjaciele.Często Ci, których spodziewaliśmy się zobaczyć, nie pojawili się, a ci którzy wydawało się, że nie przyjdą, że nie muszą tu być, byli z nami. 

Dziewczynki, jak się okazało zapragnęły zostać pochowane wraz ze swoim bratem, którego ciała, jak pisałam wcześniej, nie odzyskaliśmy. Przy okazji jednak różnych załatwień związanych z ich pogrzebami, mój mąż zapytał o Frania. On nie mając pojęcia, myśląc że pyta o rzecz absurdalną, wychodząc gnany wewnętrznym przekonaniem, że ma to zrobić zawrócił do sekretariatu Instytutu Patomorfologii. Okazało się, że ciało jest. Przechowują szczątki dwadzieścia lat w archiwum! Formalnie wypożyczyliśmy materiał i zagubiliśmy, ale ciało Frania jest razem z prochami jego sióstr. Taki kolejny przypadek, który okazał się pożądany. O całej sytuacji nawet popełniłam artykuł w jednym z magazynów parafialnych, bo okazuje się, że rodzice mogą szczątki swoich dzieci z poronień w szpitalach odzyskać. Przynajmniej tak jest w Krakowie. 

Najtrudniejsze jednak dla mnie było i jest wybaczenie sobie. Ten oskarżycielski głos podpowiadający, że coś było nie tak, a ja tego nie zauważyłam włącza się raz po raz. Choć teraz jest rzadszy, mniej intensywny, mniej dokuczliwy, to wraca. Pewnie będzie ze mną zawsze. Mam wiele pomysłów i koncepcji, które obwiniają mnie, lekarzy, sytuację, jednak od początku nie byłam w stanie obwiniać Boga. Po prostu czułam i czuję, mam pewność, że to nie On zsyła nieszczęścia, choroby, przykre doświadczenia. Fakt, może zatrzymać tragedię, lawinę okropnych zdarzeń i to On decyduje, czy to zrobi, czy nie zrobi. Skoro nie robi, widać ma Swoje powody. 

Chiara Corbella Petrillo – modlitwa z mocą

Kiedyś czytałam historię Chiary Corbella Petrillo, której dwójka dzieci pod rząd urodziła się z wadami, które spowodowały ich szybką śmierć. Sama Chiara urodziła w końcu zdrowego syna, ale zmarła na nowotwór, który w trzeciej ciąży się aktywował. Ta wierząca i chodząca z Bogiem (wierzę, że obecnie dosłownie) osoba, modliła się o cud uzdrowienia dla dzieci, dla siebie, dla innych i jestem pewna, że modlitwa tak będącej blisko Boga, jak ona matki nad umierającym dzieckiem miała tak gigantyczną moc, że Eliasz czy Elizeusz wskrzeszający chłopca mógłby jedynie odsunąć się na bok i czekać w pełnym szacunku milczeniu. 

Tą historią chcę powiedzieć tobie, drogi czytelniku, że właśnie na nowy początek nie jest nigdy za późno, bo jak powiedział wiosłującym uczniom, w trakcie burzy Jezus: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się!” (zob. Mk 6, 50). Jeśli mogę cię o coś prosić, ciebie, który dobrnął do końca mojej opowieści, to proszę cię o modlitwę nawet jeśli na co dzień się nie modlisz. Od razu mówię, że nie za mnie. Uklęknij, usiądź, może zamknij oczy i pomódl się za samego siebie. Jak nie wiesz jak, to możesz zacząć słowami: Duchu Święty zapraszam Cię do mojej modlitwy, bo bez Ciebie nie dam rady się modlić. Ojcze, jeśli tak jak powiedziałeś wysłuchujesz wszystkich modlitw, to przyjmij także tę moją, może nieporadną. Ty wiesz, że jestem jaki/ jaka jestem. Znasz mnie na wylot. Właśnie taki/ taka staję przed Tobą Jezu, aby Cię zaprosić do mojego życia tu i teraz. Jezu powiedziałeś, że jesteś początkiem i końcem, alfą i omegą. Spraw, żeby w moim życiu nastał początek. Początek życia z Tobą w bliskości i miłości. I ten początek niech prowadzi mnie do zbawienia, bo chcę oglądać Ciebie twarzą w twarz… 

Świadectwo pochodzi z książki Joanny Całko „Historia bardzo osobista. Nawrócenie dla odważnych i mniej odważnych” dostępnej w całości TUTAJ.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę