„Bardzo trudno uwierzyć we własną śmierć bez sensu”. Wspomnienia Marka Edelmana z Getta Warszawskiego
Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa Marek Edelman mieszkał w Warszawie koło więzienia Pawiak. Był prosto po skończonym gimnazjum i miał dopiero 17 lat. W getcie warszawskim pracował jako goniec szpitalny. W rzeczywistości była to tylko przykrywka. Jego głównym zadaniem była działalność konspiracyjna. "Bardzo trudno uwierzyć we własną śmierć bez sensu" - mówił po latach. Dziś przypada 13. rocznica jego śmierci.
Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa Marek Edelman mieszkał w Warszawie koło więzienia Pawiak. Był prosto po skończonym gimnazjum i miał dopiero 17 lat. W getcie warszawskim pracował jako goniec szpitalny, który przewoził krew do stacji epidemiologiczno-sanitarnej znajdującej się poza murami getta. W rzeczywistości ta praca była tylko przykrywką. Jego głównym zadaniem była działalność konspiracyjna. Uczestniczył w powstaniu w getcie, a później także w Powstaniu Warszawskim. Wydarzenia II wojny odcisnęły na jego życiu duży ślad, który powracał we wspomnieniach mimo upływu lat.
Umschlagplatz
Na Umschlagplatz Niemcy początkowo dowozili w pociągach żywność dla mieszkańców getta. Zmieniło się to 2 lata później, kiedy pociąg zaczynał jeździć w odwrotną stronę – to wtedy przystąpiono do masowych wywozów ludzi do obozów zagłady, najczęściej Treblinki. Do wagonów pędzono codziennie po ok. 10 tysięcy Żydów. Jak przekonywał Marek Edelman, mało który z nich zdawał sobie sprawę, że jedzie na śmierć. Prawdopodobnie mało kto wierzył w taką rzecz, a jeżeli nawet wierzył, że się zdarzyło gdzieś w Bełżcu, małym miasteczku, to nie wierzył, że to się może stać w takim wielkim mieście jak Warszawa. (…) Trudno było uwierzyć w to, że ludzie, którzy są potrzebni do produkcji zbrojeniowej zostaną zniszczeni. I że to wszyscy. W ogóle bardzo trudno uwierzyć we własną śmierć bez sensu – mówił po latach.
Pociąg z Umschlagplatzu wyjeżdżał zawsze koło 5-6 wieczór. Ludzie najczęściej byli wywożeni jeszcze tego samego dnia, zdarzały jednak się momenty, kiedy musieli czekać dłużej. A to któregoś dnia pociąg nie przyjechał wcale, a to innego zebrano ich ponad 10 tysięcy i reszta zostawała. Czekali wówczas nawet 2-3 dni siedząc na placu albo chowając się w szkole znajdującej się obok. W tym czasie nikomu z zebranych nie rozdawano jedzenia.
Ludzie nie chcieli uwierzyć, że jadą na śmierć
Na początku nikt nie wiedział dokąd dokładnie zmierza pociąg. Dopiero po jakimś czasie posłano łącznika, który wyruszył w drogę śledząc pojazd maszynowy. Nad ranem zatrzymał się w Małkini, gdzie spotkał na rynku mężczyznę przechadzającego się w samej tylko bieliźnie. Jak się okazało, nieznajomemu udało się wyjechać pustym pociągiem z Treblinki. On (posłany łącznik) dowiedział się, że pociągi wjeżdżają z ludźmi na teren Treblinki i że wracają puste i że tam się nie dowozi jedzenia – opowiadał Edelman. Według niego, tylko Adam Czerniakow miał wystarczający autorytet, by reszta ludzi chciała zdać sobie sprawę, że czeka ich zagłada. Sam zresztą popełnił samobójstwo, co miało być dowodem na to, że nie będzie uczestniczył w masowym zabijaniu Żydów. Nie wszyscy jednak to zrozumieli.
Pytany w jednym z wywiadów przez dziennikarza o to, czy był jakiś moment w transporcie, w którym ludzie musieli wiedzieć co się dzieje, Marek Edelman odpowiedział: Myślę, że nawet na samym miejscu w Treblince jeszcze nie wszyscy sobie z tego zdawali sprawę. Mówili tam ciągle o łaźni, że idą do kąpieli, że po drugiej stronie tej łaźni jest obóz pracy. Prawdopodobnie część ludzi już wiedziała. Zdawała sobie sprawę z tych warunków jazdy, że ludzie umierali w tych wagonach, że nawet w niektórych z nich było wapno gaszone i przyjeżdżał już cały wagon trupów na miejsce. Ale czy wszyscy trudno jest powiedzieć – mówił. Tak bardzo skuteczne były kłamstwa Gestapo.
Przeczytaj również
Granie na pozorach
Na początku mówiono, że wyjadą tylko ci niepracujący, że trzeba mieć Arbeitskarte taką i taką, z taką pieczątką i inną pieczątką. Potem się okazało, że te Arbeitskarty są też nic niewarte, że trzeba je podstemplować, a powiedzmy z dwustu tysięcy, ostemplowano ich 50 tysięcy. Ale to nie znaczy, że nie brano tych z tymi kartami też, bo jak im brakowało do 10 tysięcy, których potem brali codziennie, to oni brali kogo się dało złapać. Robili blokady po domach i wybierali ludzi i pędzili wszystkich na Umschlagplatz – opowiadał Marek Edelman.
Niemcom zależało by ludzie wierzyli, że nie wszyscy wyjadą z getta. Przez to pokutowały różne przekonania wśród mieszkańców. Zaczęto np. wierzyć, że jeśli mąż pracował, to żona dzięki temu również nie zostanie wywieziona. To i samotność prowokowały ludzi do zawierania małżeństw. Chodzono również do fryzjerów i wykonywano specjalne masaże, by twarz nabrała rumieńców. Wszystko po to, by pomimo głodu, wciąż wyglądać na zdrowego i nie zostać wywiezionym. Ludzie bardzo chcieli wierzyć, że to im pomoże. W rzeczywistości jednak Niemcy nie mieli żadnych reguł, według których selekcjonowali Żydów. Przecież ich celem było to, by pozbyć się ich wszystkich, cała reszta była tylko cyniczną grą.
Moralność w warunkach wojny
Każdy czas ma swoją moralność. Moralność wojenna jest zupełnie inna niż moralność dzisiaj. W czasie wojny zabić człowieka jest honorem, zaszczytem. Dziś jak się kogoś zabija to jesteś zbrodniarzem. (…) Życie jest dzisiaj cenne, a w czasie wojny życie jest bardzo tanie, więc moralność jest zupełnie inna, nie ma tej moralności. Jest moralność przeżycia. A moralność przeżycia zawsze, jakbyś nie powiedział, jakbyś nie liczył, to to się odbywa zawsze niby kosztem czyimś, mimo że sam w tym nie bierzesz udziału. Bo jeżeli 10 tysięcy ludzi trzeba było wziąć, to dlaczego nie ciebie? A tyś przeżył. A nie byłeś wcale w tej akcji, bo byłeś na zupełnie innej ulicy. Ale tyś przeżył. Czy to jest niemoralne? A jednak – opowiada Edelman.
Niektórych jednak ratowano…
Z Umschlagplatzu udawało się czasem uratować pojedyncze osoby przez zabranie ich do ambulatorium albo szpitala. Następnie wyprowadzano ich ponownie do getta. Często była to jednak walka z wiatrakami, ponieważ wyprowadzony pacjent przy następnej łapance znowu mógł wrócić na plac. Zdumiewające było jednak to, że Niemcy nigdy nie kontrolowali, czy zabrany człowiek naprawdę potrzebował pomocy: Oni nie sprawdzali niczego, ich to nie interesowało. Przecież wiedzieli, że wszystko i tak idzie dalej, to nie dziś, to jutro. Oni mieli swoje 10 tysięcy dziennie i to im wystarczało – przekonuje Edelman. Czasem pomimo tego, w lekarzach i tak żyła obawa, że któregoś dnia Niemcy mogą coś sprawdzić. Przez to np. aby zagipsować pacjenta, łamali mu np. nogę. Nadzór Gestapo nigdy jednak nie nadchodził. Edelman wymieniał, że uratowanych ludzi były tylko jednostki trudne do policzenia. Personel medyczny nie był jedynym ratunkiem dla społeczności getta, czasem, choć bardzo rzadko udało się przekupić Niemca, by się wydostać.
Po wojnie Edelman ukończył medycynę i pracował jako lekarz kardiolog w szpitalu w Łodzi. O sobie mówił, że nie był wybitnym studentem i że tak naprawdę, to ktoś inny zapisał go na te studia. Praca jednak dawała mu satysfakcję, powtarzał, że dzięki temu mógł robić coś wbrew naturze – ratować życie. Zmarł 2 października w 2009 roku. Pochowany został na Cmentarzu Żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawie.
Całość materiału można obejrzeć w poniższym wideo:
ka, klp.pl/Stacja7