Ania Przybylska: “Ludzie będą mówili: Przynajmniej się już nie męczy. A ja bym chciała się jeszcze pomęczyć, byle tylko żyć”
Ania Przybylska - postać, którą wszyscy zapamiętali poprzez niesamowitą urodę, piękny uśmiech, poczucie humoru i wyjątkowe kreacje filmowe. Pod koniec życia zaczęła umawiać się z Bogiem na niedzielną kawę. Jaka była Ania Przybylska?
Normalna dziewczyna
Ania Przybylska była “normalną dziewczyną” – kobietą, przy której każdy czuł się swobodnie. Pełna energii, pasji, zaangażowania. Pomimo tego, że nie ukończyła szkoły aktorskiej – co było na początku jej kariery szokiem dla większości aktorów polskiej sceny filmowej – miała w sobie ogromny talent i totalny luz, którym podbijała serca widzów.
Była piękna, skromna, a udało jej się zaistnieć w showbuisnessie bez znajomości i wysoko postawionych członków rodziny i przyjaciół. Miała za to osobowość, charakter, zachrypnięty, jedyny w swoim rodzaju głos oraz zniewalającą urodę. Miała niesamowity dystans do rzeczywistości, a przede wszystkim niepowtarzalną umiejętność zjednywania ludzi.
“Marylka”
Wszystko zaczęło się właściwie przypadkiem. Przybylska od zawsze chciałą zostać aktorką. Poszła na casting do filmu “Ciemna strona Wenus”, a tam wypatrzył ją reżyser Radosław Piwowarski, który właściwie odkrył jej niesamowity talent. Jednak zasłynęła z pewnej roli, którą wszyscy przyjęli z niesamowitym entuzjazmem… A była to “Marylka” z serialu “Złotopolscy”.
Przybylska zagrała też w innych produkcjach na wielkim ekranie. Występowała u boku Cezarego Pazury, Bogusława Lindy, czy Olafa Lubaszenki. Ale ponad wszystko: karierę, życie zawodowe – stawiała rodzinę!
Na pierwszym miejscu
Mało kto wie, ale Ania Przybylska od zawsze marzyła o gromadce dzieci, a w przeszłości dwukrotnie poroniła. Te doświadczenia sprawiły, że od tamtej pory rodzinę zawsze stawiała na pierwszym miejscu, ponad wszystko. Jednak w całym szale macierzyństwa nie zapominała także o spełnianiu swoich marzeń zawodowych i cały czas realizowała się na planach filmowych. Niejednokrotnie pojawiała się na planach ze swoją słodką gromadką.
Przeczytaj również
Dzieciaki pojawiały się z nią wszędzie, gdzie tylko się dało. Zabierała je na filmowe produkcje, na konferencje prasowe, na czerwony dywan. Wszystko po to, aby mieć dzieci przy sobie, gdy tylko czegokolwiek by potrzebowały. Jej bliscy śmiali się, że kiedy reflektory gasły, a Ania przekraczała próg swojego domu, zamieniała się w niesamowitą kucharkę, Matkę-Polkę i… pedantkę! Uwielbiała sprzątać i mieć wszystko poukładane. Ale najważniejsze zawsze było dla niej dobro jej dzieci. Właśnie dlatego, że rodzina była dla niej tak ważna, dbała o zachowanie swojej prywatności, jednak paparazzi do końca jej dni nie dawali jej spokoju…
Prawo do prywatności
Od początku kariery, media bardzo polubiły Anię Przybylską, bez wzajemności. Była przytłoczona i fotografowana w najbardziej intymnych momentach. Paparazzi nie dali jej spokoju nawet w momencie, w którym w szpitalu, tuż po porodzie Ania leżała na oddziale razem ze swoim nowonarodzonym synem. Aktorka nie chciała oglądać siebie w połogu, po trudzie porodu na okładkach kolorowych magazynów. Gdyby nie starania jej menadżerki – tak właśnie by się stało. Na szczęście udało się temu zapobiec.
Co więcej, kiedy w opinii publicznej pojawiła się informacja o nowotworze Ani, media szybko zainteresowały się tematem i donosiły o jej stanie zdrowia, o rokowaniach, o tym, gdzie obecnie przeżywa i jak się czuje – bez jej zgody i bez potwierdzenia. Moje życie wyglądało jak polowanie na zwierzynę. Panowie z aparatami nie mieli żadnych granic. Chodziło o zrobienie jak najbardziej kompromitującego zdjęcia lub sielskiego, cudownego życia Przybylskiej – mówiła.
Walka o nowe newsy z Anią Przybylską zaszła tak daleko, że kiedy ze stanem zdrowia Ani było już naprawdę źle, portale plotkarskie tylko czekały na wiadomość o śmierci Ani i spierały się kto pierwszy poda taką informację. Pewnego dnia media obiegł fake news o śmierci aktorki, a Anna odebrała telefon od jednego z dziennikarzy, który był wyraźnie zdziwiony, że to ona odebrała telefon i pozdrowiła go “z zaświatów”. Co ważne – mimo, że wyglądała na pewną siebie, pogodzoną z losem, tak naprawdę bardzo bała się śmierci i do końca walczyła o każdą chwilę tu – na ziemi z dziećmi i rodziną.
“Boję się umierania…”
Ania nie zawsze miała dobre relacje z Bogiem. Jednak doświadczenie choroby nie sprawiło, że się na Niego obraziła, ale wręcz przeciwnie – postawiła na prawdziwą przyjaźń. W jednym z ostatnich wywiadów powiedziała: Wyspowiadałam się pierwszy raz od 13 lat. Teraz znowu kumpluję się z Panem Bogiem, chodzimy co niedziela na kawę… Po tych spotkaniach jest mi naprawdę o wiele lżej. I myślę, że dostałam swoją lekcję od Niego w jakimś celu.
W jednym z wywiadów Anna Przybylska wyznała:„Boję się umierania… Bardzo się boję. Wiem, że śmierć jest nieunikniona, całe życie się z nią oswajamy. Ale może dlatego, że mam rodzinę, nie potrafię pogodzić się z myślą, że ktoś będzie po mnie płakał. Ja umieram i mam święty spokój, ale po mnie zostaje żal matki czy rozpacz dziecka. To jest irracjonalne, ale często myślę o tym, jak bardzo skaleczyłabym swoje dzieci, gdybym przedwcześnie umarła. One już nigdy nie byłyby tymi samymi beztroskimi, pogodnymi dziećmi co teraz. Czuję się wtedy strasznie – powiedziała.
Mimo, że odpychała od siebie myśl, że z jej stanem zdrowia jest naprawdę źle – wiedziała, że odchodzi. Przez wzgląd na męża, dzieci, szukała wszelkiego sposobu, który mógłby uwolnić ją od choroby. Widziała, jak coraz to nowe metody nie dają oczekiwanego rezultatu i tak próbowała pogodzić się z ostatecznością, choć wciąż miała nadzieję…
Martwiła się nie o siebie, martwiła się o swoją rodzinę, o swoje dzieci – jak poradzą sobie z tak bolesnym doświadczeniem, jakim jest strata mamy. Pewnie ludzie będą mówili: Przynajmniej się już nie męczy. A wiesz, ja bym chciała się jeszcze pomęczyć, byle tylko żyć… – wyznała swojej przyjaciółce.
Niedzielna kawa z Bogiem
Nadziei nie miała tylko sama Ania, ale mieli ją także jej bliscy, przyjaciele i współpracownicy. Krzysztof JAroszyński pisał dla niej nawet w tym czasie monodram. Przybylska powiedziała mu wtedy: Jak tylko wyzdrowieję, będę do Twojej dyspozycji, ale teraz nie. Błagajmy oboje Boga, żeby wszystko było dobrze.
W ostatnich miesiącach zaczęła regularnie chodzić do kościoła, a kiedy nie miałą już sił prosiła, by zawieźć ją na wózku. Nauczyła się odmawiać różaniec od elżbietanek z orłowskiego klasztoru i naprawdę dbała, by jej relacja z Bogiem była oparta na silnych fundamentach. W pokoju, w którym leżała postawiła krzyż i zdjęcie zmarłego taty. W cichych modlitwach błagała, by Bóg dał jeszcze jej trochę czasu, bo nie jest gotowa na śmierć.
W domu postawiła krzyż i zdjęcie zmarłego taty, którego prosiła, by jeszcze jej nie zabierał, bo nie jest gotowa.
“Wszystko będzie dobrze”
Ania Przybylska odeszła 5 października 2014 r. W chwili jej śmierci byli przy niej: mąż, mama i siostra. Krystyna Przybylska, wspominając tamte wydarzenia mówiła: Jeszcze wstałam, wzięłam ją za rączkę i szepnęłam: Dziecko nic się nie martw, wszystko będzie dobrze. Już nie odpowiedziała, tylko spod powiek popłynęły jej dwie łzy. Może mnie jeszcze usłyszała?
Kiedy Ania odeszła, pozostały po niej piękne wspomnienia. Aktorka nie zapominała jednak o znakach dla najbliższych, którzy po jej śmierci, będą musieli mierzyć się z trudną codziennością. Jedną z takich “znaków” był złoty notes, który Krystyna Przybylska znalazła w osobistych rzeczach córki. Tam Ania zapisywała miejsca w Polsce, których nie widziała, a które chciałaby pokazać swoim dzieciom. W wolnych chwilach, Krystyna Przybylska zabiera tam swoje wnuki, by spełnić wolę córki.
kw/Aleteia/viva/G. Kubicki, M. Drzewiecki „Ania”/Stacja7