Koniec z adidasami, z workowatymi spodniami i zmechaconymi swetrami. A przede wszystkim koniec z nieudanym życiem, bo wbrew nazwie w modowych metamorfozach nie chodzi przecież o modę. Nowa turkusowa spódnica to nie zwyczajny ciuch, ale perspektywa szybszego awansu w pracy, a gustowne ponczo w pepitkę to przepustka do lepszych relacji z dziećmi, które przecież wstydzą się wyjść na ulicę z matką w płaszczu sprzed trzech sezonów.
Niektóre programy, jak choćby znane w Polsce „Trinny i Susannah rozbierają” jawnie aspirują do tego, by stać się formą terapii – w tym przypadku małżeńskiej. Format show zakłada, że za pomocą nowego image’u znudzona para rozwiąże swoje problemy i na nowo zapała do siebie płomiennym uczuciem. Prowadzące przekonują, że nowy strój może zdziałać cuda dla zaniedbywanej od wielu lat relacji, szczęśliwe uczestniczki jak mantrę powtarzają zdania: „Moje życie się zmieniło” i „Jestem inną kobietą”, a w głowie skołowanego widza pojawiają się kolejne pytania – czy stary człowiek w nowych ciuchach jest już nowym człowiekiem? Czy ładni nigdy nie miewają kompleksów? Po co chodzimy do psychologa, skoro wystarczy shopping?
Zgubne konsekwencje takiego uproszczonego myślenia widać w programach, takich jak „Extreme Makeover” czy „Łabędziem być”, w których uczestniczka show, chodzący kłębek kompleksów, zwraca się z prośbą o pomoc do grupy rozmaitych specjalistów. Lekarze, terapeuci, trenerzy i styliści naradzają się nad jej przypadkiem, ale wcale nie próbują przekonać ją, że mimo fizycznych niedoskonałości jest wartościowym człowiekiem. Zamiast tego poddają nieszczęsną kobietę dziesiątkom rzeźniczych operacji plastycznych, wybielaniu, przedłużaniu, prostowaniu, falowaniu i obowiązkowemu odchudzaniu, po których już tylko kod genetyczny odróżnia ją od innych łabędzi. „Jestem szczęśliwa”, mówi potem biedaczka przez gruby make-up, ustami na zawsze pozbawionymi mimiki przez kwas kiełbasiany.
Przekonanie, że wielka zmiana życiowa przychodzi z zewnątrz, jest prostą konsekwencją kultury „przed i po”, która przywędrowała do nas ze Stanów Zjednoczonych. To pochodzący stamtąd mit „od pucybuta do milionera” sprawił, że wszyscy wysyłamy losy Lotto, wierzymy w „pięć minut sławy”, „bycie we właściwym miejscu we właściwym czasie” i „pierwszy dzień reszty mojego życia”. Wierzymy w „przed i po”, które przecina życie na pół, tak jak skalpel przecina powłoki ciała zdeterminowanej brzyduli.
„Przed i po”, „Before and After” to nieprzypadkowo także tytuł jednej z warholowskich grafik. Ta czarno-biała praca z 1961 roku składa się z dwóch portretów młodej kobiety. Obrazki różnią się tylko jednym szczegółem – na pierwszym, twarz zwieńczona jest wydatnym nosem o żydowskiej linii, na drugim zastępuje go nieduży i lekko zadarty damski nosek. Różnica jest mała, ale uderzająca, bo nos to przecież nie tylko nos, ale i określony bagaż doświadczeń – strach, wstyd, bezsilność, wykluczenie i ostracyzm. Czy wraz z nosem znika piętno nosa? Dla Warhola odpowiedź jest jasna, choć kultura współczesna jakoś nie może mu uwierzyć.