Górnicy z Kopalni Wujek. „Tu została rozstrzelana Polska”
„…tu została rozstrzelana cała Polska. Pięć ran w głowę, dwie bezpośrednio w komorę serca. Jest górnik, który dostał cztery pociski w plecy.” Ze Stanisławem Płatkiem, przewodniczącym komitetu strajkowego Kopalni Wujek z grudnia 1981 r. rozmawia Paweł Kęska.
Stanisław Płatek, przewodniczący komitetu strajkowego Kopalni Wujek z grudnia 1981 r. Przewodniczący Związku Więźniów Politycznych Okresu Stanu Wojennego. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Paweł Kęska: Co to znaczy „być górnikiem”?
Stanisław Płatek: Górnik ma wydobywać węgiel. Ludzie myślą, że ma kilof, łopatę, no i kopie. Tak kiedyś było. Nasi dziadkowie wydobywali węgiel przy użyciu takich narzędzi jak perlik i żelazko. One wchodzą w skład godła górniczego. W tej chwili tę pracę zastąpiły maszyny, kombajny. Jeżeli kiedyś wydobywało się trzy tysiące na dobę, to w szczytowym okresie lat ’80-tych wydobywaliśmy dziesięć i pół tysiąca na dobę. W kopalni pracowało wtedy pięć i pół tysiąca pracowników, gdzieś około trzech tysięcy zjeżdżało na dół pracując w tzw. przodku, czyli bezpośrednio w wydobyciu.
Jakie były wasze warunki pracy w roku 1981?
Przeczytaj również
Kopalnia Wujek w ogóle była wyjątkowa. Wydobywaliśmy jeden z najbardziej energetycznych węgli w Polsce. Załoga Kopalni Wujek trzykrotnie pod rząd zdobyła sztandar przechodni prezesa rady ministrów w socjalistycznym współzawodnictwie pracy. Przykładowo powiem, że plan wydobywczy roku ’80 -’81 został wykonany 30 czerwca. To świadczy o tym, że załogę wykorzystywano do maksimum. Na dodatek jeszcze w ’79 w kopalni Wujek, w pierwszej kopalni w Polsce, wprowadzono czterobrygadowy system pracy, czyli zupełne niewolnictwo. Co piąty dzień wolny, i tylko co piąta niedziela wolna dla rodziny górniczej. Tak to nasze życie wyglądało. I kiedy już w sklepach były puste półki, niezadowolenie zaczęło coraz bardziej doskwierać. W sierpniu ’80 doszło do powstania niezależnego ruchu związkowego. 28 sierpnia Kopalnia Wujek przystąpiła do strajku. Łatwo było w ten czas pociągnąć ludzi do strajku, łatwo. Zachłysnęliśmy się tą wolnością.
W ’81 atmosfera była coraz bardziej napięta… Byliście gotowi na sytuację wyjątkową, na stan wojenny?
Nie przygotowywaliśmy się do stanu wojennego, to było pojęcie „z kosmosu”. Ostatnie posiedzenie komisji zakładowej było bodajże w środę, przed stanem wojennym, i zostało przerwane, ponieważ doszło do tragedii – wypadek śmiertelny w kopalni. Przewodniczący musiał zjeżdżać na dół do komisji powypadkowej. Nie podjęto więc ostatecznych decyzji…
Jak Pan wspomina dzień 13 grudnia ’81?
U nas zaczęło się już wieczorem 12 grudnia. Tego dnia o 23.00 Służba Bezpieczeństwa przyszła aresztować Jana Ludwiczaka, przewodniczącego komisji zakładowej. Czterech górników pospieszyło mu z odsieczą i pod drzwiami jego mieszkania zostali dotkliwie pobici. I kiedy o 1.00 w nocy powrócili do kopalni, rozpoczęto przygotowania do strajku. O godzinie 4.00 załoga Kopalni Wujek strajkowała. I był to pierwszy strajk zakładu pracy w stanie wojennym, a strajkujący nie wiedzieli jeszcze, że w Polsce został wprowadzony stan wojenny.
Gdzie pan był wtedy?
Byłem w domu, miałem 3-letniego syna, włączyłem w niedzielę telewizor na teleranek, i… nic. Trzeszczy, biały ekran, za chwilę biało-czerwona flaga, hymn państwowy, i pan Jaruzelski ogłasza Polsce i światu wprowadzenie stanu wojennego. Pierwsze słowa mnie zmroziły. Na ostatniej komisji zakładowej przyjęliśmy stanowisko, że w razie gdyby doszło do wprowadzenia stanu wyjątkowego, to wszyscy członkowie komisji mają się stawić w kopalni. Wyszedłem z domu pod pretekstem, że idę do mamy po ziemniaki, żeby żona za dużo nie mówiła. Poszedłem do klatki w bloku, gdzie mieszkał Jan Ludwiczak, zobaczyłem ślady krwi na klatce schodowej i udałem się do kopalni.
Co tam się działo i jakie wydarzenia miały miejsce 14 grudnia?
W bramie trwała już akcja agitacyjna zwołująca ludzi „na masówkę” i w łaźni łańcuszkowej zgromadziło się nas około dwóch tysięcy. Trzeba było podjąć konkretną decyzję co robimy – czy strajkujemy, czy idziemy, bo czas zjazdu na dół się zbliżał nieubłagalnie. Ponieważ etatowi członkowie komisji zakładowej, którzy powinni być – jak to mówią – motorem działania, zaczęli się wycofywać (wiemy już po latach dlaczego), ja wyszedłem i mówię do ludzi, że aresztowano Ludwiczaka, pobito czterech naszych kolegów i czy podejmujemy akcję strajkową czy idziemy do pracy? Jeżeli podejmujemy akcję strajkową, to musimy spisać nasze żądania i przedstawić je dyrekcji. I tak się zaczęło…
Jakie były wasze postulaty?
Uwolnienie Jana Ludwiczaka czyli przewodniczącego, niewyciąganie konsekwencji w stosunku do strajkujących, przestrzeganie podpisanych wcześniej porozumień w Jastrzębiu. Z tymi postulatami poszliśmy do pana komisarza, pułkownika, który przejął obowiązki dyrektora. On nam powiedział, aby wrócić do załogi i powiedzieć, że nie jest w stanie nam zagwarantować realizacji postulatów oraz poprosił, abyśmy nakłonili ludzi do pracy.
I jaka była reakcja ludzi?
Zaraz okrzyknięto nas zdrajcami, łamistrajkami i podjęto decyzję, że strajkujemy dalej i czekamy do przyjścia zmiany popołudniowej. I tak się stało. Potem doszła druga i trzecia zmiana i wtedy pojawiły się postulaty odwołania stanu wojennego i uwolnienia wszystkich więźniów politycznych. I te dwa postulaty dały podstawę panu komisarzowi, żeby stwierdzić, że nasz strajk jest strajkiem politycznym. W każdym razie o godzinie pierwszej w nocy, 14 grudnia, został utworzony komitet strajkowy, wyłoniono 15 osób – po jednym przedstawicielu oddziału. Potem się okazało, że wśród nas jest bardzo dużo tajnych współpracowników, między innymi zastępca przewodniczącego i jego drugi zastępca, czyli sekretarz. Byli współpracownikami służby bezpieczeństwa, ale o tym przekonaliśmy się dopiero później…
Jak to się stało, że został pan przewodniczącym komitetu strajkowego?
Byłem wybrany na wspomniane mediacje z komisarzem, choć byłem najmłodszy z tego grona, bo miałem zaledwie 30 lat. Ale uważano, że jestem dobrym mówcą, bezkompromisowym, w związku z tym postanowiono, że będę to ja. Kiedy już się wydawało, że strajk upadnie, każdorazowo zwoływaliśmy wtedy ludzi „na masówkę”, i ludzie decydowali o tym, czy trwamy w strajku, czy z niego wychodzimy.
Stanisław Płatek podczas uroczystości poświęcenia sztandaru KZ NSZZ „Solidarność” KWK „Wujek”, 27 września 1981 r.
Fot: Archiwum ŚCWiS
A jak się odbywało takie głosowanie?
Przez aklamację.
Ile było osób?
Do łaźni wchodziło około dwóch tysięcy ludzi i jeżeli padało hasło: kto jest za – las rąk, kto jest przeciw – tych rąk było niewiele, to było jednoznaczne, że większością głosów przechodził wniosek o kontynuacji strajku. I tak postępowaliśmy do samego końca.
Baliście się? Jaka wtedy była sytuacja?
Sytuacja była napięta. Bez przerwy krążące patrole milicyjne wywoływały wśród strajkujących wielkie emocje. Kiedy dotarli do nas łącznicy z Jastrzębia, dowiedzieliśmy się o pacyfikacji jastrzębskich kopalń, o brutalności i sposobie w jaki postępowano z załogami.
Ksiądz Henryk uznał, że sytuacja nie jest na tyle dobra, żeby odprawiać Mszę, więc zaproponował, aby odmówić różaniec. I znów, w czasie ostatniej dziesiątki pada komunikat: „jadą”. Jeden z kolegów zwrócił się do księdza o udzielenie absolucji generalnej.
Był z wami kapelan?
Tak. 14 grudnia zaprosiliśmy naszego kapelana, księdza Henryka Bolczyka, żeby odprawił Mszę świętą. W pomieszczeniu nad naszymi głowami na łańcuchach wisiała odzież robocza, na dole pod nimi stał stół nakryty białym prześcieradłem, który tworzył ołtarz. Obok stał krzyż. Ten krzyż pojawił się w kopalni 30 października ’80-tego roku, kiedy po raz pierwszy była odprawiana polowa Msza św. na schodach zakładowego domu kultury za zmarłych górników, którzy zginęli w wypadkach w kopalni. Potem ten krzyż stale nam towarzyszył. Kiedy przystąpiliśmy do przygotowania Mszy św., ktoś rzucił komunikat: „jadą!”. Ksiądz Henryk uznał, że sytuacja nie jest na tyle dobra, żeby odprawiać Mszę, więc zaproponował, aby odmówić różaniec. I znów, w czasie ostatniej dziesiątki pada komunikat: „jadą”. Jeden z kolegów zwrócił się do księdza o udzielenie absolucji generalnej. Szokiem dla kapelana było to, że ktoś znał taki termin. Ksiądz Henryk udzielił tej absolucji generalnej po łacinie. Ludzie byli przygotowani na ostateczność.
Ale to jeszcze nie był ten moment…
Nie. Odbyła się wreszcie Msza. Pełniłem posługę ministranta i w czasie Komunii Świętej, trzymając patenę, widziałem strach w oczach księdza Henryka, gdyż w kielichu zaczęło brakować komunikantów. Łamał Hostie na pół, na ćwiartki, a potem ćwiartkę jeszcze na pół, ale wszyscy, którzy chcieli, ostatecznie przyjęli Komunię św. To stanowiło o jedności.
Jak byliście zorganizowani podczas tego strajku?
Od samego początku zajęliśmy się zabezpieczeniem zakładu pracy przez patrole. Na placu na dźwigach wieżowych byli obserwatorzy. Na drogach wewnętrznych porozkładaliśmy wielkogabarytowe części maszyn górniczych, tworząc takie zapory, nie tylko przeciwpiechotne, ale również przeciwko czołgom. Te czołgi widzieliśmy już w pierwszym dniu strajku.
Jaka atmosfera była w nocy z 15 na 16 grudnia?
We wczesnych godzinach zaobserwowaliśmy, że teren kopalni zostaje otoczony przez oddziały milicyjno-wojskowe. Była to już sytuacja bardzo zaogniona, każdy szykował się do ostatecznej rozprawy, wiedzieliśmy, że prędzej czy później to nastąpi. Około godz. 9.00 do kopalni przybył mediator płk Gębka. Przedstawił się, że jest synem górnika i wszystko było OK, do momentu kiedy powiedział, że jesteśmy jedynym zakładem pracy w Polsce, który strajkuje. Wiedzieliśmy, że to jest kłamstwo. Mieliśmy na nasłuchu Wolną Europę i sieć łączników. Zaczęto pod jego adresem rzucać różne epitety, on się tym nie zrażał, chciał mówić dalej, i wtedy zaczęliśmy śpiewać hymn państwowy…
To pan zaintonował…
Tak. To zmuszało pana pułkownika do zamknięcia ust i zajęcia postawy zasadniczej, salutowania. Pan pułkownik był zmuszony do zakończenia swojego wystąpienia. Opuszczając kopalnię przekazaliśmy mu nasze postulaty, że jeżeli wkroczy wojsko, nie będziemy stawiać oporu, a jak wkroczy milicja, nie damy się. Pułkownik wychodząc powiedział, że jeśli nie wyjdziemy, to do godziny czasu nas rozbiją… i tak się stało.
Czy było ostatnie głosowanie?
Tak. Po wyjściu pułkownika podjęliśmy ostateczną decyzję, że strajkujemy do końca. Kto nie chce – może opuścić zakład. Po tej masówce wszyscy porozchodzili się swoje posterunki. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że zaczynają kursować armatki wodne, rozpędzać nagromadzonych ludzi.
Właśnie. Jeszcze zwróciliście się do mieszkańców Katowic…
Komitet strajkowy rozplakatował komunikat z apelem o poparcie i od wczesnych godzin zmierzały w kierunku kopalni duże ilości ludzi, w tym rodziny strajkujących, głównie żony. Teren kopalni został zamknięty szczelnym kordonem milicji. Był wielki tumult. Kobiety wypchnęły na ulicę barakowóz, żeby przeszkodzić poruszaniu się armatek wodnych i czołgów. Potem się pojawiła młodzież, bo już nie było zajęć szkolnych. 13-letni chłopiec próbował zatrzymać własnym ciałem jadący czołg, bo jego ojciec był na terenie kopalni.
Jak się zaczęła ta pacyfikacja?
Na teren kopalni przez wyłomy dokonane w dwóch kierunkach weszły oddziały milicyjne. Od zachodu natarcie się załamało, gdyż był niesprzyjający wiatr i nie można było używać broni chemicznej. Na dodatek jeden z czołgów zawisł na przygotowanych przez nas przeszkodach, a drugi czołg próbował go ściągnąć i zerwał gąsienice. Górnicy ruszyli do kontrnatarcia i terenu kopalni nie zdołało opuścić trzech funkcjonariuszy milicji. Na kierunku wschodnim oddziały, które weszły na teren kopalni rozdzieliły się na dwa. Jeden udał się w kierunku szybów, żeby odciąć nas od urządzeń szybowych. Tam jednak była barykada, która nie została sforsowana. Dowodzący tym oddziałem milicjantów kapitan Głowacz, bo znamy jego nazwisko, zachowywał się zgoła inaczej niż pozostali. Nie chciał się z nami bić. A kiedy nadleciały pierwsze śmigłowce wręcz polecił strajkującym, żeby się pochowali, ostrzegając ich, że z helikopterów nie tylko robią zdjęcia. Z powietrza spadały na dół gazy. Górnicy się rozstąpili, wpuścili czołg, czyli wóz bojowy między siebie, a z tyłu między koła wciskano stalowe pręty i ten pojazd unieruchomili. Żołnierze, którzy byli w środku błagali strajkujących, żeby ich uwolnić, że oni już tu więcej nie wrócą. Takie próby były trzy. Oddziały zomowców nie potrafiły złamać naszego oporu. Sporadyczne były przypadki, gdzie doszło wręcz do walki między strajkującymi a milicjantami. Raczej wszystko się toczyło na odległość rzutu. Mu używaliśmy cegieł, oni granatów. W pewnym momencie zaczęli uciekać, licząc na to, że wybiegniemy za nimi, ale nie daliśmy się sprowokować.
Kiedy zaczęto do was strzelać?
Na teren kopalni wprowadzono wreszcie pluton specjalny i wykorzystując rampę magazynu głównego, oddawano strzały w kierunku strajkujących. Odległość od 19 do 90 metrów.
Mówimy, że tu nie zostało rozstrzelanych dziewięciu… tu została rozstrzelana cała Polska.
Kto zginął?
Dziesięciu nas zginęło… Józek Czekalski lat 48, zginął pod oknami własnego domu, pochodził spod Wielunia; Rysiek Gzik, pochodzący z Częstochowy lat 30; Janek Stawisiński lat 21 z Koszalina; Krzysztof Józef Giza – Tarnogród, Kopczak – jedyny katowiczanin, Zbyszek Wilk – Zaleszany koło Tarnobrzega; Joachim Gnida – Łaziska; Andrzej Pełka z Niedośpielina koło Radomska – najmłodszy 19-letni chłopiec i ostatni Zenek Zając z Roztarzewa Wielkopolskiego. Można powiedzieć, że pochodzili z ludu. Mówimy, że tu nie zostało rozstrzelanych dziewięciu… tu została rozstrzelana cała Polska. Pięć ran w głowę, dwie bezpośrednio w komorę serca. Ale są koledzy, którzy otrzymali kilka ran, co świadczy o tym, że to były krótkie serie, jest też górnik, który dostał cztery pociski w plecy.
A pan ma ciągle bliznę?
Zobaczyłem leżącego kolegę, i w momencie kiedy próbowałem się nad nim pochylić, poczułem szarpnięcie. Nie wiedziałem, że zostałem postrzelony, dopiero koledzy mi powiedzieli, że cieknie mi krew z rękawa. Jak zdjąłem rękawice rzeczywiście… Pocisk utknął na ostatnim z żeber, o włos minął tętnicę pod pachą. Tyle.
Ilu było rannych?
Rannych było trzydziestu. Natomiast nie dopuszczano do rannych pomocy medycznej. Jednemu lekarzowi z pogotowia ratunkowego udało się przedostać na teren kopalni. Na noszach przemycił pewne rzeczy potrzebne do ratowania życia, a pozostali niestety zostali pobici przez milicję.
Sanitariusze, lekarze…
Sanitariusze, lekarze i nawet kierowcy. Sanitarka, która przejeżdżała kilkaset metrów, została zatrzymana przez milicję. Ranny Janek Stawiszyński został wyciągnięty, na jego ciele w szpitalu stwierdzono dwadzieścia jeden śladów po uderzeniach milicyjną pałką. Gdzieś jeszcze jakiś bydlak się nad tym chłopakiem pastwił, bo to nie nastąpiło na pewno na terenie kopalni. Janek zmarł. Osobiście widziałem w jaki sposób wyciągano kolegę Zbyszka, który już leżał na noszach. Wywleczono go z sanitarki za nogi. Wyrywano drenaż z klatek piersiowych rannych ludzi, to się działo! I to nie zostało nigdy w żaden sposób napiętnowane, osądzone. Bo osądzono tylko za udział w bójce z użyciem narzędzia niebezpiecznego, nawet nie za spowodowanie śmierci, bo powinien być prosty zarzut, zarzut zabójstwa.
Jak ta historia przebiega dalej w pana przypadku?
Na przejeździe kolejowym zatrzymano sanitarkę w której jechałem. Wyprowadzono mnie i postawiono przed wysokiego funkcjonariusza. Był to pułkownik Wilczyński, dowódca pułku manewrowego. Wyjął pałkę zza pasa, końcówką tej pałki zrzucił mi kurtkę i zaczął drwić, że się chyba przy goleniu zaciąłem. No i zamachnął się. I wtedy nie wiem skąd, między mną a nim stanął podporucznik w mundurze wojskowym. Zasłonił i powiedział, że jestem ranny i podlegam jemu. Zabrał mnie do sanitarki wojskowej. Potem znów przeładowano mnie do sanitarki milicyjnej i zawieziono do polikliniki MSW. Bezpośrednio z sali operacyjnej sanitarka przewiozła mnie do szpitala więziennego w Bytomiu.
Co wy, górnicy, chcielibyście, żeby o was wiedziano w Polsce?
Chcielibyśmy, żeby do wszystkich zakątków Polski dotarła cała prawda o tych wydarzeniach, o ofiarach. W tej chwili jest placówka, która temu służy, wcześniej powstał Komitet budowy pomnika. Potem ten komitet przekształcił się w komitet pamięci, który zajmuje się krzewieniem pamięci o poległych górnikach. W poszczególnych miejscowościach, z których pochodzą, gdzie są pochowani nasi koledzy, są tablice pamiątkowe, nie tylko na cmentarzach, ale również są nazwy ulic ich imienia.
Co to jest solidarność?
To jest bardzo dobre słowo. To jest obopólne zrozumienie człowieka z człowiekiem, ponoszenie wszystkich trudności wspólnie z innymi, czyli solidarnie.
Wywiad jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej na antenie Radia Warszawa.