Tak zaczyna się wzruszająca książka Benedykta XVI
To ostatnia książka Papieża emeryta – tak sam zapowiada. Niezwykle wzruszający testament. Szczera i odważna rozmowa
Fragment pochodzi z wywiadu Petera Seewalda z Benedyktem XVI – „Ostatnie rozmowy” – wydanej przez Wydawnictwo Rafael
cz. I
Dzwony Rzymu
CICHE DNI W MATER ECCLESIAE
Ojcze Benedykcie, miliony wiwatowały, żyło się w pałacu, przyjmowało wielkich tego świata. Nie brakuje teraz czegoś?
W żadnym wypadku! Wręcz przeciwnie, jestem wdzięczny Bogu za to, że nie ciąży na mnie odpowiedzialność, której nie mogłem już udźwignąć; że jestem wolny, że codziennie mogę kroczyć pokornie wraz z Nim własną drogą, żyć pośród przyjaciół i być przez nich odwiedzanym.
Przeczytaj również
Nagle pozbawiony władzy, nieomal zamknięty za murami Watykanu – jak to możliwe?
Tej „władzy” nigdy nie pojmowałem w tym sensie, że dysponuję jakąś siłą, lecz jako odpowiedzialność, coś ciężkiego i przytłaczającego, coś, co nakazuje każdego dnia pytać, czy sprostałem. Również jeśli chodzi o aplauz mas, wiedziałem zawsze, że ludziom chodzi nie o tego nędznego człowieczka, którym jestem, tylko o Tego, którego zastępuję. Stąd nietrudno przyszło mi zrezygnować.
Bardzo wcześnie zostało wyraźnie zaznaczone, że pontyfikat może okazać się krótki ze względu na wiek i stan zdrowia.
Owszem, wiedziałem, że siły mi na to nie pozwolą.
Osiem lat to dłużej niż w przypadku wielu poprzedników. Chciałem zapytać, czy powyższe nastawienie nie miało wpływu na program pontyfikatu?
To oczywiste. Nie mogłem się zająć zagadnieniami długoterminowymi, na przykład reformą kurii. Na coś takiego można się zdecydować, mając rezerwę czasową. Miałem świadomość, że moja misja jest innego rodzaju; że przede wszystkim muszę próbować pokazać, co wiara w Boga oznacza w dzisiejszym świecie, podkreślić jej centralność i dać ludziom odwagę, odwagę do konkretnego życia nią. Wiara i rozum to sprawy, które rozpoznałem jako moje powołanie. W ich wypadku nieistotna jest długość trwania pontyfikatu.
Nadszedł taki moment, kiedy padła prośba do Boga: „Zabierz mnie. Nie mogę dłużej, nie chcę już”?
Nie, tak nie. To znaczy owszem, prosiłem Boga – zwłaszcza gdy pomyślę o sprawie Williamsona – by mnie uwolnił i pomógł mi. Ale z drugiej strony wiedziałem, że skoro postawił mnie na tym miejscu, to nie zostawi mnie samego.
Nigdy nie pojawiła się myśl odrzucenia całego balastu, bycia wciąż do dyspozycji, niekończących się zobowiązań, wszelkich banalności sprawowanego urzędu, który przytłacza, a bycia po prostu człowiekiem?
Owszem, tak było, naturalnie. Jako kardynał prefekt często wspominałem o tym papieżowi. Ale on odpowiadał: „Nie, należy pracować dalej!”.
Czy wobec tego nie pojawiła się wątpliwość: powinienem w ogóle przyjąć wybór?
To faktycznie stanowiło dla mnie poważny dylemat. Jednak wielkie wrażenie wywarło na mnie, gdy na prekonklawe wielu kardynałów, poniekąd z góry, wzywało mającego zostać wybranym, aby nawet jeśli nie czuje się na siłach, wziął krzyż na siebie, przyjął votum dwóch trzecich głosujących elektorów i dostrzegł w tym znak dla siebie, bo to jego wewnętrzny obowiązek. Przedstawiono to stanowisko z taką powagą i doniosłością, że stwierdziłem, iż skoro większość kardynałów składa taką deklarację, to jest ona głosem Pana, a więc muszę ją przyjąć.
Nigdy nie pojawiła się wątpliwość, czy dokonano właściwego wyboru?
Nie. Kardynałowie wybrali, więc wykonuje się zlecone zadanie. Nieważne jest, jak to ocenią dziennikarze, tylko jak to oceni sam Bóg.
Wielkim pragnieniem Ojca stało się życie poświęcone medytacji i modlitwie. Czy stało się to teraz możliwe?
Niezupełnie. Dzieje się tak z jednej strony ze względu na siły psychiczne, ponieważ nie czuję się na tyle silny, żeby stale poświęcać się sprawom bożym i duchowym, a także ze względu na sprawy zewnętrzne, gdyż ciągle zjawiają się goście. Zachowanie komunikacji z ludźmi, którzy dziś kierują Kościołem albo odgrywają istotną rolę w moim życiu, poniekąd zakotwiczenie w sprawach ludzkich, uznaję za dobre. Z drugiej strony ubytek sił fizycznych nie pozwala mi, że tak powiem, na ciągłe przebywanie na wyżynach. Tym samym pozostaje to niespełnionym życzeniem. Ale prawdą jest, że dysponuję za to znaczną wolnością ducha i to jest wiele warte.
Czy powstanie jeszcze jakaś publikacja?
Nie! Na pewno nie. Po Bożym Narodzeniu wiedziałem, że to już „nunc dimittis” Dokonałem mojego dzieła.
Są dzienniki albo notatki?
Dziennika nie prowadziłem, ale w pewnych odstępach czasu spisywałem własne refleksje, których się właśnie pozbywam.
Z jakiego powodu?
(Uśmiech) Są zbyt osobiste.
Ale byłyby…
… łakomym kąskiem dla historyków.
Ojciec, jak żaden z poprzedników, jest autorem znakomitego dzieła teologicznego, autorem książek osiągających wielomilionowe nakłady. Czy nie pojawia się pokusa sięgnięcia po pióro?
W żadnym wypadku. To znaczy, co tydzień przygotowuję sobie homilię na niedzielę, więc pracuję umysłowo nad egzegezą. Ale nie mógłbym już pisać. Do tego potrzebna jest metodyczna kwerenda, która teraz przerosłaby moje siły.
Czyli powstają homilie dla czterech, pięciu słuchaczy?
Dlaczego nie? (uśmiech) Jak najbardziej! Trzech, dwudziestu czy tysiąc, słowo Boże musi zawsze być dla człowieka.
Są takie sprawy, które chciałoby się jeszcze koniecznie załatwić?
Nie w tym sensie, że pragnę jeszcze pozostawić coś ludzkości. Natomiast owszem, chcę kontynuować moją służbę w modlitwie.
Spadek?
W przeszłości już kilkakrotnie spisywałem testament. Obecnie powstała jego ostateczna wersja.
To testament teologiczny?
Nie, nie (uśmiech). Tylko to, czym dysponuję i co pozostawiam.