Nasze projekty
fot. Maciej Grzymek

Nie jestem w głównym nurcie

Jego głos znają entuzjaści sportu w całej Polsce. Jednak niewielu wie, że studiował teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz ukończył krakowską PWST. Zamiast w teatrze zaistniał w telewizji. Przemysław Babiarz, komentator sportowy w TVP, laureat Wiktora 2012, w rozmowie z Martyną Słowik opowiada o studenckich czasach, emfatycznych skłonnościach oraz wartościach, do których zawsze się przyznaje.

Reklama

Pochodzi Pan z Przemyśla. Dlaczego wybrał Pan Kraków jako miejsce do studiowania?

 

Był to pierwszy kierunek dla maturzystów z Przemyśla. Kraków miał bardzo dobre połączenie kolejowe z Przemyślem. Na tej trasie kursowało kilkanaście pociągów dziennie. To miało znaczenie przy wyborze miasta do studiowania. Oprócz tego wspólnota kulturowa – Kraków i Przemyśl to Galicja, więc podobne słownictwo, nazewnictwo… Ogromnie ważna była też sława Uniwersytetu Jagiellońskiego, która przyciągała. To był koronny argument, że jeżeli kończyć uniwersytet, to jakiś wybitny, który – mimo wpływu marksizmu, dającego się wtedy zauważyć – ma mocne korzenie.

Reklama

 

Dlaczego akurat teatrologia?

 

Reklama

To był przypadek. Byłem finalistą olimpiady polonistycznej. Miałem prawo do bardzo dobrej oceny z polskiego podczas egzaminów wstępnych na studia. Chciałem iść na polonistykę. Nie chciałem być nauczycielem, więc w formularzu zakreśliłem nienauczycielską. Później przyjechałem na egzamin wstępny i nie mogłem odnaleźć się na liście kandydatów. Wtedy zjawił się nasz późniejszy opiekun roku, wtedy magister, obecnie dr hab. Włodzimierz Szturc, który mi powiedział: „Pan wypełniał nienauczycielską, tak? To pan jest na teatrologii albo filmoznawstwie”. Wylądowałem na teatrologii.

Jak wspomina Pan te trzy lata studiów na UJ? Co Panu najbardziej utkwiło w pamięci?

 

Reklama

Na początku była to dla mnie wielka zmiana w życiu. Trzeba wyjść z domu rodzinnego, przyjechać do innego miasta, które jest wprawdzie bardzo atrakcyjne i ja je bardzo kocham, ale wtedy mnie przerażało swoim ogromem. Musiałem bardzo dużą walkę stoczyć, żeby się zaadaptować w nowym środowisku. Drugą trudnością był język profesorów, docentów, asystentów… W  porównaniu do języka stosowanego w szkole średniej, nawet bardzo dobrej, jest dla młodego studenta dość hermetyczny. Pamiętam, że pierwsze zajęcia na które trafiłem dotyczyły warsztatu polonisty, więc miały charakter wiedzy o bibliografii, wyszukiwaniu… To były rzeczy, które mnie wtedy kompletnie nie interesowały. Nie mogłem ich przyswoić. Było to takie pierwsze uderzenie na „nie”. Później były też zajęcia z historii dramatu, czy z historii literatury, czy z gramatyki opisowej… One bardziej pasowały do moich zainteresowań. Ale dawka nowej wiedzy była ogromna. Pamiętam pierwsze wykłady. Prof. Tadeusz Ulewicz stał wtedy na czele Katedry Literatury Staropolskiej, i jak przedstawił zakres lektur, które mamy przeczytać do egzaminu, no to szczęka opadła. Zarówno jeśli chodzi o liczbę tych lektur, jak i formę – literatura  staropolska, hermetyczna językowo. Wszystko to trzeba było wchłonąć  w wydaniach Biblioteki Narodowej, ze wstępami często dłuższymi od samych utworów.

 

Przeczytał Pan wszystkie te wymagane lektury?

 

Z osiemdziesięciu kilku lektur przeczytałem jakieś trzydzieści kilka.

Nie jestem w głównym nurcie

To i tak dobry wynik.

 

Wie Pani, dzisiaj wiedziałbym  o czym tamci profesorowie i asystenci do mnie mówili. Dzisiaj bym rozumiał ten język. Natomiast wtedy, mimo że pasjonowałem się słownikiem wyrazów obcych, to było dla mnie trudne.

 

Jak w latach 80. wyglądało życie studenckie w Krakowie? Gdzie się bywało, dokąd chodziło?

 

Struktura gastronomiczna Krakowa była zupełnie odmienna (uśmiech). Wtedy można było wybrać się do pani Stasi, która nadal istnieje, za Małym Rynkiem, jadłodajnia „U Stasi”. Tam się chodziło na ruskie pierogi… Raz na jakiś czas człowiek chciał też skoczyć do jakiejś restauracji, i wtedy odwiedzało się „Cechową” na ul. Jagiellońskiej. Chodziliśmy tam na placki po węgiersku. Z knajp były jeszcze Kurza Stopka, bo Wierzynek był za drogi. I na tym się kończyło.

A co z nocnym życiem?

 

Na imprezy chodziło się do ludzi. Albo do akademików, albo jak ktoś miał stancję, w której mógł pomieścić kilka osób. W szkole teatralnej to też inna historia, bo zajęć na uczelni było bardzo dużo, nierzadko od rana do wieczora, więc też byliśmy bardzo zżyci ze sobą. Mieszkałem w akademiku przy ul. Pomorskiej. W pokojach kwitło życie towarzyskie. Grywaliśmy w brydża do rana, dyskutowaliśmy o sztuce, o życiu… Mieszkanie w akademiku było jedną wielką rozrywką. Wspominam je z sentymentem. Niedawno zamówiłem sobie pokój w tym hotelu, spędziłem tam dwie noce, ale było to wyjątkowo smutne. Mimo że są to te same pokoje, to bez ludzi to już nie jest to samo miejsce. Stwierdziłem, że więcej tam nie pójdę.

 

Jak to się potoczyło, że z aktora stał się Pan dziennikarzem?

 

Życie mnie pchnęło w tym kierunku. Sportem interesowałem się zawsze. Wynikało to poniekąd z zainteresowań mojego taty, braci mojego taty… Po ukończeniu PWST wyjechałem do Gdańska i rozpocząłem pracę w Teatrze Wybrzeże. Ale tam niespecjalnie mi się wiodło. To był czas przemian w Polsce. Teatry zaczęły być finansowane w o wiele mniejszym stopniu niż za PRL-u. Redukowano etaty. W ciągu tych trzech lat aktorskiej pracy coś tam zagrałem, jakieś niezbyt istotne role, epizodyczne albo drugoplanowe i niesatysfakcjonujące. W marcu ’92 nadszedł czas tzw. rozmów sezonowych. I wtedy dowiedziałem się, że teatr nie przedłuża ze mną kontraktu. Że mnie wyrzucają. Zacząłem szukać pracy, ale nie bardzo mogłem znaleźć, bo na Wybrzeżu teatrów nie ma za wiele. Jednocześnie w telewizji ogłosili, że redakcja sportu i rekreacji poszukuje kandydatów na komentatorów oraz dziennikarzy sportowych. To był rok letnich igrzysk olimpijskich w Barcelonie. No i rodzina mnie wypchnęła (uśmiech). W ten sposób z niechcianego aktora stałem się chcianym, przynajmniej przez telewizję, komentatorem.

Nie jestem w głównym nurcie
fot. Maciej Grzymek

Studia aktorskie chyba bardzo Panu pomogły w pracy komentatora sportowego. Dykcja, ustawienie głosu, prawidłowe oddychanie – to ważne w obydwu zawodach. Czy było coś wyniesionego ze szkoły teatralnej, co przeszkadzało?

 

Jest taka cecha, ale bardziej moja indywidualna, niż wyniesiona ze szkoły teatralnej. Mam skłonność do emfazy. Do pewnej nadwyrazistości. Musiałem ją zresztą powściągać jako aktor, bo aktor wcale nie powinien być nadwyrazisty. Rzeczą, która jest najważniejsza i dla aktora i dziennikarza i w ogóle życiowo, jest koncentracja. Człowiek musi cały skoncentrować się na tym, co chce zrobić i jak ma to zrobić. Dyscyplina, wyciszenie, trening ‒ to podstawa. Przygotowanie do każdego występu. Kiedy człowiek jest przygotowany ‒ czuje się mocny, a kiedy  czuje się mocny – otwiera się. Natomiast nieprzygotowanie powoduje lęk, niepewność, rozproszenie. Moje życie zawodowe to nieustanna walka o koncentrację.

 

Co jakiś czas komentatorom sportowym, zdarzają się zabawne wpadki językowe. Czy którejś z nich szczególnie się Pan wstydzi?

 

Najbardziej boję się zapominania nazwisk. Świetnie pamiętam cyfry, liczby, ale mam problemy z nazwiskami. Nie dlatego, że ich nie znam, tylko dlatego, że czasami pod wpływem tremy człowiek się rozprasza. I wtedy ucieka mi najbardziej podstawowe nazwisko. Nagle go nie mam. Chcę powiedzieć, widzę twarz, widzę osobę, znam jej historię i nagle nie wiem, jak ona się nazywa! Dlatego przygotowując się do wystąpienia, zapisuję personalia tych, o których przypuszczam, że przyjdzie mi przy tej transmisji mówić. Podkreślam na kolorowo, żebym w każdym momencie mógł rzutem oka sprawdzić.

Jak wygląda Pana zwykły dzień pracy?

 

Moja praca jest nieregularna. Nie jestem człowiekiem, który przychodzi codziennie o godz. 9, pije kawę i przegląda gazety, Internet. Po prostu przygotowuję się do zadania. Pogłębiam też najróżniejsze moje zainteresowania, nawet te odległe od sportu. Jeżeli będę się interesował historią, ekonomią, historią sztuki, geografią i innymi dziedzinami, to jak przyjdzie mi komentować uroczystość otwarcia igrzysk olimpijskich, czy ona będzie w Londynie, czy w Pekinie, czy w Rio de Janeiro, ta wiedza mi się przyda. Zawsze warto znać  kontekst. On powoduje, że mamy skojarzenia. One z kolei powodują bogactwo komentarza.

 

Jako osoba publiczna nie kryje się Pan ze swoim światopoglądem i otwarcie mówi o swojej wierze, Bogu, przynależności do Kościoła katolickiego. Czy spotkał się Pan z tego powodu z jakimiś przykrościami ze strony kolegów po fachu?

 

Ja akurat nie. Wiem, że takie reakcje spotykają czasami innych ludzi. Do mnie może docierały pośrednio. Ale nie miałem sytuacji, która byłaby dla mnie bardzo nieprzyjemna, powodująca moją degradację w pracy albo inne następstwa. Bezpośrednio mnie to nie dotknęło. Jednak zdaję sobie sprawę, że nie jestem w głównym nurcie. To mnie tylko umacnia w poczuciu sensowności mojej drogi (uśmiech). Większość ma rację tylko przy urnie wyborczej. Świat posuwał i posuwa się naprzód nie dzięki większości, tylko dzięki pojedynczym ludziom, którzy nad czymś pracują, wynajdują, wprowadzają.

Chyba trudno nie być w głównym nurcie, kiedy się pracuje w mediach?

 

To jest kwestia wyboru. Ciągnie nas w tę stronę, gdzie widzimy, że nas coś wzbogaca. Przebywanie na salonach, w których kolorowe pisma fotografują z wszystkich stron, nie wzbogaca człowieka ani na jotę. Przychodząc na różnego rodzaju bale czy bankiety, nie przypominam sobie, żebym nawiązał tam jakąkolwiek ciekawą relację z kimkolwiek. Każdy znany człowiek jest trochę egocentrykiem, mnie też tej cechy nie brakuje. Egocentryzm jest najbardziej niszczącym elementem ludzkiej osobowości. Bo człowiek o tyle się rozwija, o ile działa dla kogoś innego. To miłość nas rozwija, a ona jest działaniem dla kogoś. A egocentryzm powoduje, że skupiamy się na sobie, uprawiamy samych siebie, samo się realizujemy.

 

Nie ma pokus materialnych? Przecież życie celebryty może zapewnić ogromne bogactwo.

 

Zaczynałem z poziomu człowieka zupełnie niezamożnego. Obywałem się koszulami flanelowymi i marynarkami ze sztruksu, pepegami, a także parcianymi torbami – tak było 30 lat temu. Nie zasobność portfela decydowała o oryginalności stroju. Żyłem w czasach, kiedy był ten niedostatek, ale żyję też w czasach, których już mamy dostatek. Czy to jest wielka pokusa? Gdybym powiedział, że nie zależy mi na pieniądzach, to bym oczywiście skłamał. Po pierwsze dlatego, że mam rodzinę, jestem za kogoś odpowiedzialny, za wiele przedsięwzięć i chciałbym, żeby one postępowały, żeby osiągać te cele, które jakoś sobie zakładam. Co by się stało, gdybym nagle nie mógł ich osiągać? Musiałbym się z tym zmierzyć. Dać radę. To na pewno nie byłoby proste. Ludzie młodsi ode mnie o całe pokolenie urodzili się już w kulturze konsumpcji. I teraz jest pytanie, czy oni w niej pozostaną, czy też – paradoksalnie – zrodzi się w nich wielki głód za sensem i odrzucą kulturę konsumpcji. A ponieważ nasza rzeczywistość raczej sinusoidalnie się rozwija, o czym świadczy następstwo epok, to wierzę, że tak właśnie się stanie. Ten sinusoidalny rozwój zakłócają dzisiaj media, ale one nie są wszechwładne, nawet jeśli im się tak wydaje.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę