Nasze projekty
Fot. S. Hermann&F. Richter z Pixabay

Co wspólnego ma Google Translator z drugim przykazaniem?

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w 99 proc. sytuacji, w których mówię o Panu Jezusie, kompletnie nie uświadamiam sobie, co mówię i co wyznaję. Że mówiąc to daję Mu prawo do siebie, władzę nad sobą.

Reklama

Pewien znajomy niezbyt biegle radzący sobie z językiem Szekspira, otrzymał polecenie przetłumaczenia listu do obcojęzycznego szefa, postanowił w akcie rozpaczy podeprzeć się tłumaczem Google. Każdy, kto korzystał z tego narzędzia wie jak podstępne potrafi ono być wobec tych, co nie znają choćby podstaw języka, na który tłumaczenie ma być dokonane (kto nie wie o czym mówię, niech weźmie z Internetu dowolny angielski tekst, wklei go do tłumacza Google każąc mu przełożyć to na polski, uprzednio przygotowawszy miękkie posłanie by nie skrzywdzić się gdy ogarną go paroskyzmy śmiechu). Tekst oryginalny brzmiał: „Drogi Panie, tak jak Pan prosił w załączniku przesyłam Panu plan współpracy“. Szef otrzymał zaś list, który zaczynał się tak: „Dear Lord, as the Lord asked the Lord attached the collaboration plan.“ Wszyscyśmy mieli dziś beczkę śmiechu, ale ja – znany z tego, że wszystko kojarzy mi się tylko z jednym – od razu zacząłem zastanawiać się nad tym dlaczego nas to śmieszy.

Durny automat użył zwrotu, który stosujemy tylko w okolicznościach religijnych. I to – mam wrażenie – najczęściej bezwiednie. Nie mając pewności, o co z tym Panem Jezusem chodzi, czy to bardziej – przechodząc znów na angielski – Mr. Jesus, czy Lord Jesus (gdybyśmy mieli tego świadomość, inaczej chyba akcentowalibyśmy ten zwrot, podobnie nierozumnie odczytujemy frazę „Abba, Ojcze“).

Tysiące razy wyjaśniano już nam, jak Adonai („Pan“ po hebrajsku“) stał się imieniem własnym boga Jahwe, którego świętego imienia nie wolno było wymawiać. Jak Kyrios („Pan“ po grecku) stał się synonimem Jezusa Chrystusa. Legendę zrobiłem z opowieści o moim oazowym animatorze, który nie chciał mnie puścić z fajnymi koleżankami na pobożne wakacje, dopóki nie odnotuję w stosownym formularzu: „przyjąłem Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela“. Teoretycznie wiem o co chodzi – do zbawienia wystarczy, że człowiek uzna, uwierzy w to, że Jezus jest Panem życia i śmierci, że jest Bogiem i Człowiekiem, który przyszedł naprawić błąd, który popełnił Adam. Dla chrześcijanina to jak podłączenie się do prądu, jak się nie podłączysz, trudno żebyś świecił, prąd nie wyjdzie z kontaktu i nie zaświeci cię na siłę. Ja nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że w 99 proc. sytuacji, w których mówię o Panu Jezusie, kompletnie nie uświadamiam sobie, co mówię i co wyznaję. Że mówiąc to daję Mu prawo do siebie, władzę nad sobą, robię to dobrowolnie, bo wiem, że nie jest tyranem, a kimś, komu zależy na tym, żebym był sobą – jak mawia młodzież – „na maksa“.

Reklama

W „Bogu, Kasie…“ mówiłem o modlitwie Jezusowej, że w niej jest całe wyznanie wiary, cała teologia. Przecież ona zaczyna się od „Panie Jezu…“ właśnie. Chciałbym, żeby mój proboszcz zamiast podejmować przez godzinę w ramach Słowa Bożego dość rozpaczliwe próby zainteresowania mnie sposobem mocowania nowego żyrandola oraz jego kosztem, wyjaśnił mi co to znaczy gdy ganiamy za Jezusem chóralnie mówiąc mu: „Panie“. A może większym problemem, czymś co zagłusza nam tę całą sytuację niczym tort przyćmiewający smak wszystkich innych dań, jest słodkie zdrobnienie do „Jezu“? Dziś, na niedzielnej mszy u mnie w parafii ciąg dalszy betonowo – wylewkowo – tynkowego sprawozdania, będę miał więc dobre pół godziny by sobie nad tym pomyśleć…

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę