Nasze projekty
Reklama

Biskup to ojciec, pasterz, czy zarządca? Czyli o nowych nominacjach biskupich

Papież przeniósł metropolitę katowickiego do Warszawy, przed nami nowe nominacje. A kim właściwie jest taki biskup miejsca? Czy to funkcja długoterminowa jak ojca, czy bardziej jak szefa? Rektora Seminarium ks. Stanisława Adamiaka, pyta Weronika Kostrzewa.

Abp Adrian Galbas, zarządzający diecezją katowicką, po niespełna półtora roku zostaje metropolitą warszawskim. Wierni śląscy pytają, czy są mniej ważni od katolików w Warszawie. Kim właściwie jest biskup diecezjalny? Jak wygląda proces wyboru biskupa i jak zmienił się on na przestrzeni 2 tysięcy lat? Na czym właściwie polega jego posługa i jakie cechy ma dobry pasterz. Na te pytania odpowiada prof. dr hab. Stanisław Adamiak, rektor Toruńskiego Wyższego Seminarium Duchownego, doktor habilitowany historii Kościoła.

Czytaj także >>> Abp Galbas: „Przychodzę nie jako polityczny gracz, czy „partyjniak”. Nie! Jestem duszpasterzem”

Weronika Kostrzewa: Księże Rektorze, proszę wybrać jedno z poniższych. Biskup diecezjalny to: pasterz, ojciec, zarządca, czy namiestnik papieża? 

Reklama

Ks. prof. dr hab. Stanisław Adamiak: O! Jestem historykiem i lubię czepiać się słówek. Z tych wymienionych rzeczowników, wybieram: nadzorca. To jest to, co po grecku oznacza słowo „episkopos”. Podobnie jak prezbiter i diakon, to są słowa, które miały pierwotnie swoje znaczenie zupełnie zwyczajne i zostały potem przyjęte do języka kościelnego. Myślę, że żeby wszystkim, zwłaszcza ze świata korporacji, to dobrze przetłumaczyć:  episkopos to jest supervisor, dosłownie ten, kto patrzy z góry. Mój wybór etymologiczny to nadzorca, natomiast teologicznie, powiedziałbym chyba dużo bardziej górnolotnie, że to ktoś, przez kogo ludzie w danej diecezji szczególnie powinni wiedzieć, że Pan Bóg ich kocha.

Czas to miłość! Na relacje, więzi i okazanie uczucia potrzeba czasu…

Mamy z literatury przykłady gwałtownych miłości, bardzo krótkich, na przykład Romeo i Julia.

Reklama

Ale jakże dramatycznie przerwanych!

I tutaj też do dramatycznego przerwania doszło . Mimo wszystko chciałbym nieco dramatyzować to wszystko. Ideały teologiczne to jedno, a ich zastosowanie, to jest jednak co innego. Część tych pojęć, którymi operujemy, one kształtowały się w trochę innej rzeczywistości. Zamieńmy się na chwilę rolami. Do jakiego Kościoła Pani należy?

 Katolickiego

Reklama

I jeszcze coś?

Tylko do katolickiego.

Myślę, że to jest dość symptomatyczna odpowiedź. Ludzie tak zapytani – jak ja Panią teraz – odpowiedzą, że do Kościoła katolickiego, powszechnego, czasem powiedzą, że do polskiego. Możliwe, że wymienią do jakiej parafii należą. Natomiast nie wiem, czy ktoś poza najbardziej świadomymi księżmi czy bardzo świadomymi, ukształtowanymi świeckimi, ktokolwiek powie, że należy do Kościoła np. warszawsko-praskiego czy katowickiego. Mimo, że teologicznie to niesłychanie istotne, że się należy do Kościoła powszechnego i do Kościoła danej diecezji. To poczucie tożsamości jest na pewno mocniejsze, gdy ktoś mieszka w mieście katedralnym. Myślę, że ludzie na pograniczach czasami nie do końca wiedzą, kto jest ich biskupem i do której diecezji należą. Na pewno natomiast wiedzą, kto jest ich proboszczem. Jest w tym coś instynktownego, że przynależność do parafii jest mocniejsza. Tak to funkcjonowało w starożytności. Zawsze tłumaczę klerykom i studentom, że gdy czytamy o tych różnych biskupach w starożytności, to z wyjątkiem tych biskupów zupełnie najważniejszych miast typu Rzymu, Konstantynopola, Aleksandrii, to my powinniśmy mieć przed oczyma nie tyle, że oni są odpowiednikami dzisiaj kard. Nycza czy jeszcze chwilę temu bp. Śmigla w Toruniu, tylko raczej proboszczów. Biskup z IV wieku to raczej proboszcz z Chełmży albo z Nowego Miasta Lubawskiego. Celowo wybieram miasta, gdzie jest jedna duża parafia, a proboszcz  ma kilkunastu tysięcy wiernych i kilku księży do pomocy. Liczebnie właśnie tak wyglądały realia biskupie w starożytności (np. w Hipponie św. Augustyna). Biskup jest oczywiście pasterzem, ojcem, ale dokumenty mówią też całkiem słusznie, że biskup swoje funkcje w dużej mierze wykonuje przez współpracowników. Zadania, które prawo kościelne i teologia nakłada na biskupa, są absolutnie nie do wykonania przez jednego człowieka.

Czytaj także >>> Spowiedź w trybie samolotowym. Czy smartfon podsłuchuje nasze grzechy?

Czy to ucieczka do przodu i próba ubiegnięcia pytania o ojcowską funkcję biskupa wobec swoich księży? Ta kwestia wywołuje dużo emocji, a Ksiądz Rektor rysuje duże obszary, liczebność, zasięgi i zestawia to z ludzkimi możliwości. Usprawiedliwienie z – bywa niespełnianej – funkcji ojca?

 Właśnie chciałem powiedzieć, że od proboszcza można oczekiwać i oczekuje się, żeby on np. wszystkich swoich parafian znał. Na wsiach to w dużej mierze ma miejsce, jeśli parafia ma kilkaset osób, czy trochę ponad tysiąc, ale nawet w tej miejskiej parafii, nawet kilkutysięcznej, kilkunastotysięcznych, można oczekiwać, że proboszcz przynajmniej sporą część swoich wiernych zna. Zresztą często ci wieloletni proboszczowie są za to bardzo cenieni przez parafian. Proszę zauważyć, że stabilność proboszczów mamy często większą niż biskupów. Proboszczem zostaje się w wieku lat np. około czterdziestu i faktycznie ma się przed sobą wtedy trzydzieści pięć lat. A biskup swoje ojcostwo wobec diecezjan w dużej mierze realizuje właśnie przez mianowanie dobrych proboszczów, bo nie można od biskupa oczekiwać, żeby znał milion osób.

 Ale ojcostwo wobec księży jest jednak realne

 Tak. Ojcostwo teologicznie odnosi się do wszystkich wiernych. Natomiast w praktyce na pewno byłoby pożądane i dobre, gdyby biskup był kimś w rodzaju ojca dla swoich księży, bo to jest możliwe. Najliczniejsze diecezje w Polsce mają trochę ponad tysiąc, może do dwóch tysięcy księży. Tarnowska to ok. półtora tysiąca duchownych, inne większe, jak warszawska czy katowicka, mają ok. tysiąca.   Moja toruńska ma około 400 księży. Zatem to jak najbardziej jest wykonalne, żeby biskup wszystkich kapłanów znał.

Słuchając, co mówi część księży, możemy przypuszczać, że za jakieś 500 lat historyk Kościoła – taki księdza odpowiednik z XXV wieku –  powie, że w XXI wieku mimo możliwości, biskupi nie znali nawet wszystkich swoich kapłanów.

 Nie wiem, czy będą mieli odpowiednie źródła, żeby to sprawdzić. A tak poważnie, to tutaj pojawia się pytanie co to znaczy znać. Mamy w Kościele zrozumienie dla funkcji biskupiej i poczucie, że właśnie ta relacja księża-biskup jest jeszcze do zrobienia na poziomie osobistym, bezpośrednim. Niewykonalne – przez liczebność i ludzkie zasoby – staje się to na linii wierni diecezji – biskup.

Jest ksiądz rektorem i z innymi rektorami się spotka. Czy w polskim Kościele wśród kapłanów panuje przekonanie, że biskupi tę funkcję ojcowską realnie pełnią?

Dużo tu zależy od osobowości przede wszystkim biskupa, ale i księdza. Do pytania „czy biskup zna księży”, dodałbym pytanie „czy księża mogą dojść do biskupa”. Mam na myśli, czy gdy proszą o spotkanie z biskupem możliwie szybko, do takiego spotkania dojdzie. Myślę, że to jest bardzo różnie w różnych diecezjach. Czynnik ludzki odgrywa tu bardzo ważną rolę. Wiem, że są miejsca gdzie te relacje były i są bezpośrednie. Taki bezpośredni kontakt biskupa z księżmi, to nie jest nasz wymysł, a mądrość Kościoła sprzed wieków. W starożytności było to naturalne. Dopiero średniowiecze burzy nam ten system. W XIX wieku mieszkając dziś na terenie diecezji warszawsko-praskiej, swojego biskupa miałby Pani w Płocku, ale już znajoma z Warszawy, ale z drugiej strony Wisły, byłaby w diecezji poznańskiej. Takie w Polsce były realia czasów zaborów. Każde spotkanie biskupa z Poznania z jego proboszczem z parafii na Starym Mieście w Warszawie, wymagałoby ogromnych nakładów logistycznych. Te relacje zostały mocno zachwiane przez wzrost Kościoła. I tutaj wracamy do parafii, która stałą się miejscem osobistego spotkania. Zresztą, co ciekawe słowo parafia i diecezja w IV i V wieku stosowano zamiennie. W dobie telefonów komórkowych, pociągów, tramwajów, samochodów czy rowerów, podtrzymanie relacji biskup-księża, mimo czasem nawet dużych geograficznie diecezji, jest możliwe. 

Czytaj także >>> Digitalizacja parafii – jak intencjomat może usprawnić zarządzanie intencjami mszalnymi?

A gdy biskup te relacje już buduje, gdy w diecezji rośnie poczucie wspólnoty, to nadchodzi decyzja z Watykanu. Wpisy mieszkańców diecezji katowickiej z jednej strony pokazują, że oni mają mocne poczucie tożsamości, z drugiej są pytaniem, czy oni są mniej ważni od wiernych z Warszawy i okolic.

Za rok obchodzimy okrągłą 1700 rocznicę jednego z absolutnie najważniejszych wydarzeń w historii Kościoła, czyli I Soboru w Nicei – pierwszego soboru powszechnego. Ten sobór w jednym z kanonów absolutnie zakazał przenoszenia biskupów ze stolicy na stolicy, czyli tak jak w tym przypadku w metropolii katowickiej do metropolii warszawskiej. Co oznacza, że taka praktyka musiała być już wtedy i że sobór uznał, że nie jest ona dobra. Oczywiście ludzie są wszędzie tak samo ważni w oczach Pana Boga. Natomiast niektóre stolice biskupie są bardziej wymagające. Dlatego takich zmian jednak się dokonuje.  Warszawa jest miastem szczególnym, bo jest stolicą państwa. Po pierwsze prezydent, premier i w zasadzie posłowie są parafianami, czy diecezjanami tego biskupa, po drugie życie kulturalne i społeczne naszego kraju tam się koncentruje. Zresztą wróćmy do historii dokładnie sprzed 100 lat, kiedy bp Hlond –  co prawda lojalnie trzeba zaznaczyć, że przedtem przez 3 lata był administratorem diecezji, właściwie nawet jeszcze nie diecezji tylko administratury katowickiej –  biskupem katowickim został w 1925 roku, a w 1926 został przesunięty do Gniezna i Poznania, i został prymasem. Na naszych oczach powtarza się historia sprzed 100 lat. Można powiedzieć, że wierni śląscy mają tak dobry wpływ na swoich pasterzy, że, potem muszą się tym dobrem podzielić  – no właśnie proszę zobaczyć jaki to szczególny region, że ma się ochotę powiedzieć – z całą Polską.

Mówimy „papież zdecydował”. Gdy jednak wyobrażamy sobie Ojca Świętego i wszystkie nominacje biskupie na świecie, to matematyka mówi, że musiałby się zajmować tylko tym. Kto podejmuje te decyzje personalne?

Formalnie jest to decyzja Ojca Świętego. W momencie czy święceń biskupich, czy ingresu jest odczytywana zawsze bulla papieska. Gdyby tego nie było, mielibyśmy do czynienia ze schizmą. Zatem to jest dość ważna sprawa.

 Myślę – a może raczej mam taką nadzieję, że na przykład nominacji do Warszawy, pewnie do Krakowa, tak jak do Paryża, Nowego Jorku, Rzymu, Madrytu, sam papież się  przygląda osobiście. Ale czy Ojciec Święty wie gdzie np. mój Toruń jest, a przecież tu też czekamy na biskupa…  Na szczęście jest cały mechanizm. Papieżowi  taką sugestię na biurko dostarcza tak zwane dykasteria (czyli dawna kongregacja) do spraw biskupów – takie jakby ministerstwo rzymskie, które zajmuje w zasadzie niemalże wyłącznie opiniowaniem kandydatur na stolicy biskupie. Większość osób wchodzących w jego skład to biskupi, ale jest tam też kilka kobiet. Z Polski jest tam abp Ryś. Oni się spotykają raz czy dwa razy w miesiącu. Mówimy przecież o nominacjach biskupich na cały świat. To są stosy papierów. To gremium opiniuje tak zwane terno, czyli listę trzech kandydatów, które z danego kraju przysyła nuncjatura. W tym procesie chyba najważniejszą rolę odgrywa nuncjusz apostolski. Jest on nie tylko ambasadorem papieża wobec władzy danego kraju, ale takim jakby nadzorcą wobec biskupów i kimś, kto zajmuje się wyborem nowych biskupów. To nuncjusz wraz ze swoimi współpracownikami prowadzi w warunkach ścisłej tajności wstępne badanie kto by się tu nadawał. Przy czym tych kandydatów raczej nie wymyśla sobie sam, choć może. Raczej jednak opiera się na tym, co zgłaszają mu urzędujący już biskupi. Zwłaszcza najważniejsi metropolici mają dość dużo do powiedzenia w tym opiniowaniu. Natomiast, w tym procesie zgłaszania kandydatów czy opiniowania, z tego co wiem, nazwiska konsultowane są także z księżmi i świeckimi. Tak to właśnie dziś wygląda.

Czy wybory z przeszłości mogłyby nas, przyzwyczajonych do takiego systemu, zaskoczyć?

Myślę, że raczej, katolików żyjących w pierwszym tysiącleciu bardzo by zaskoczyło, czemu sobie tak wszystko skomplikowaliśmy. Kiedyś było prościej. Przez pierwsze tysiąclecie w dużej mierze to księża danej decyzji wybierali sobie biskupa. Oczywiście to w takim sporym uproszczeniu. Konsultowali to również świeccy, biskupi z ościennych diecezji, czasem pytano o zgodę cesarza, królów. Ale ten system pozostał nam w Rzymie. Gdzie tamtejszy kler, a dokładniej proboszczowie tytularni rzymskich kościołów, czyli kardynałowie z całego świata, zbierają się po śmierci papieża – biskupa Wiecznego Miasta, by wybrać następcę. Ale tak działo się nie tylko z Rzymie, choć z biegiem czasu to grono elektorów się trochę zawężało do „funkcyjnych” księży w diecezji, czyli kanoników. Mikołaj Kopernik kiedyś był nawet dołączony do listy kandydatów na biskupa warmińskiego, która się składała właśnie wyłącznie z kanoników kapituły warmińskiej.  To w kilku diecezjach Szwajcarii i Niemiec przetrwało do dzisiaj. Kapituła wybiera trzech kandydatów, wysyła to do dykasterii z ominięciem nuncjuszy i wtedy dykasteria przedstawia opinię papieżowi którego z tych trzech rekomenduje.

Czytaj także >>> Wigilia jako dzień wolny od pracy? Są za i przeciw

 Kiedyś działało więc… jeśli seminarium danej diecezji musi wykształcić jej kapłanów, to może powinno i uformować przyszłego zarządcę diecezji?

Jednak w dawnych czasach często się zdarzało, że kler danej diecezji naprawdę pokornie dochodził do wniosku, że w zasadzie nikt z nich się jakoś specjalnie nie nadaje albo nie chce. A tam obok, w sąsiedniej diecezji w klasztorze, są tacy świątobliwi zakonnicy. I wtedy padał pomysł, żeby po prosić, czy któryś z nich nie chciałby zostać naszym biskupem. To przenikanie granic diecezji też wtedy praktykowano.  Zresztą księża sami czasem mówią, że oni w sumie by woleli na biskupa kogoś z zewnątrz. Jeśli zostaje ktoś, kogo wszyscy znają, to będzie od razu wiadomo z kim on się przyjaźni, a z kim ma zdecydowanie chłodne stosunki. Osoba z zewnątrz ma czystą kartę. 

A biskup wybierany spośród powiedzmy – choć to dziś mało szczęśliwe określenie – zwykłych księży niekoniecznie w diecezji, do której zostanie posłany? Mógłby nieco ułatwić obsadzanie wakatów. Dziś, gdy czekamy na n­ominację do Torunia, Poznania, Krakowa. Na giełdzie nazwisk same z przedrostkiem „bp”.

Paweł VI, Jan Paweł I, Benedykt XVI od razu zostawali biskupami diecezjalnymi. A Paweł VI i Benedykt XVI z księdza od razu awansowali na arcybiskupa. Rozumiem, ze zaraz pani powie, że chodziło o Polskę. Więc proszę: św. Jan Paweł II mianował od razu arcybiskupami u nas kard. Macharskiego, bp Życińskiego. Za Franciszka u nas z księży biskupami diecezjalnymi  zostali bp Pindel, abp Wojda i bp Oder. Jeśli jednak – jest tak jak pani mówi –  obracamy się w tym gronie tych, co już są biskupami, to jest to w sumie dość krótka ławka. Jakby tak rzeczywiście się otworzyć na to, żeby patrzeć szeroko na prezbiterów, to nagle to grono potencjalnych kandydatów by nam się zwielokrotniło. To by było ożywcze. Natomiast biskupom pomocniczym nie można odmówić tego, że są już w pewien sposób sprawdzeni.

 Co – poza formacją, wykształceniem i talentami – może być pomoce, by stać się „dobrym biskupem dla swojej diecezji”?

Myślę, że najlepiej spojrzeć na wzór biskupa, czyli kard. Wojtyłę, który mimo że został nim młodo, to miał już sporo na swoim koncie. Doświadczenie życia w parafii,  pracy duszpasterskiej i to dość specjalistycznej, była też praca naukowa i to o czym zapomnieć nie można, miał jeszcze swoje własne doświadczenia życiowe. Często niełatwe, ale kształtujące człowieka. Gdybym coś do tego miał dodać, to rzeczywiście  doświadczenie proboszczowskie może być bardzo pomocne. Jeśli biskup ma przede wszystkim kierować proboszczami, to warto realia ich posługi z autopsji. Tak jak powiedzieliśmy wcześniej kierowanie diecezją wymaga współpracy, delegowania zadań. Jeden z moich kolegów księży powiedział, że najważniejsze by dobry biskup umiał właściwych ludzi do właściwych funkcji wyznaczyć, a poza tym to już mógłby nic nie robić. I w pewnym sensie to  jest prawda, chociaż mało wzniośle to brzmi.

„Papieżowi się nie odmawia” – takie słowa pojawiają się w biografiach, gdy mianowany na nowe stanowisko wcale o tym nie marzył, ale nominację przyjmuje i toczy się wielka historia. Te biografie, gdzie papieżowi odmawiano nie powstają, czy naprawdę nie można odmówić?

Biskup nie może tak po prostu powiedzieć księdzu proboszczowi: od jutra ksiądz proboszcz będzie proboszczem gdzie indziej. A jeśli by coś takiego zrobił, to ten ksiądz naprawdę może zapytać „dlaczego?” i jeśli biskup nie byłby w stanie mu żadnych takich powodów podać, to proboszcz może się odwołać do Watykanu. To ma służyć tej stabilności ojcostwa proboszcza. Natomiast z zostaniem biskupem to jest o tyle trudniej, że człowiek się o tym dowiaduje w momencie, gdy ma nominację, gdy decyzja papieża zapadła. Nuncjusz wzywa księdza, żeby powiedzieć, że Ojciec Święty mianował księdza biskupem. Jeśli ktoś bardzo nie chce i ma do tego jakieś poważne powody, np. Ojciec Święty nie zna jakiś faktów z jego życia, które powodują, że nie powinien tej funkcji pełnić, to ten kandydat musi raczej prosić Ojca Świętego żeby cofnął swoją decyzję. Jak wiemy jednak do święceń nie można przymusić nikogo, więc to są takie różne powikłania, które przez dwa tysiące lat prawa kanonicznego powstały. To też jest historyczna praktyka, że diecezje czasami tak długo czekają na pasterza. Na szczęście prawo kanoniczne jest tak skonstruowane, że diecezja może tak funkcjonować i wcale nie jest to stan całkowitego zawieszenia. Nie występuje taka sytuacja, że nikt nie rządzi. Zawsze są wskazani administratorzy. Co więcej, to jest taki moment demokracji w życiu Kościoła. Zasadniczo, jeśli Ojciec Święty nie zarządzi inaczej, to tego administratora diecezja sobie wybiera sama. I ten administrator, w niektórych przypadkach zanim podejmie decyzję musi prosić o zgodę tzw. kolegium konsultorów, czyli wąskie grono księży wybranych w tym celu.  Pomyślmy ile kiedyś oczekiwało się na nowego biskupa. Goniec jechał do Rzymu z propozycją kogo król na to miejsce w danej diecezji proponuje. Jeśli po drodze nie zjadły go wilki, bo w takim wypadku trzeba było wysłać kolejnego gońca, wracał z odpowiedzią od papieża. Jeśli królowi ta osoba nie odpowiadała, posłaniec znów wsiadał na koń. To mogło się ciągnąć latami. Jeśli dziś trwa to gdzieś bardzo długo, to jest to jasny sygnał, że faktycznie po drodze ktoś odmówił. U nas w Polsce nie ma tak długich sede vacante, jak na zachodzie w ostatnich latach. Pamiętam, że w Anglii, ale też na przykład we Włoszech ostatnio, we Florencji, to po 2-3 lata trwała taka sytuacja.

Kto teraz do Katowic?

 Nie wiem.

Ale ja nie pytam o nazwisko, pytam o rys człowieka, którego tam potrzeba

 Mam wielki szacunek dla Archidiecezji Katowickiej, między nimi dlatego, że wydała księdza Franciszka Blachnickiego, dlatego, że tam jest Księgarnia św. Jacka, że jest Gość Niedzielny, jedno z najlepszych mediów katolickich. I że to jest, często mam takie wrażenie, diecezja, w której się jakby spina polska tradycyjna gorąca pobożność z tradycyjnym niemieckim porządkiem. I dlatego wiele rzeczy działa tam być może najlepiej w całym Kościele polskim. Potrzeba kogoś, kto będzie ten cały potencjał pielęgnował i go zwielokrotniał.

Reklama

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Zatrudnij nas - StacjaKreacja