Nasze projekty

Wyżłobieni

Ten trudny czas nas ciosał. Jak drzewa w lesie posadzone zbyt gęsto, aby piąć się w górę, muszą poświęcać wiele bocznych gałęzi, tak my – dzień po dniu, pralka po pralce, zmywarka po zmywarce – odrzucaliśmy konary naszych potrzeb, zachcianek i własnych racji. Wszystko to, nie bez walki, spadało z kretesem na ziemię. Ale my – o dziwo – nie ginęliśmy. Nasze pnie, ogołocone z nadmiernego ciężaru, pięły się coraz szybciej ku Słońcu.

Reklama

Śledzę na Facebooku kilku ojców dominikanów, którzy na bieżąco komentują sytuację w polskim Kościele. Całkiem niedawno jeden z nich zamieścił zdjęcie i krótką relację z bardzo pięknego, tak zwykłego, jak to tylko możliwe, spotkania z kardynałem Krajewskim przy… ogórkowej. Pod postem wywiązała się serdeczna dyskusja z zupą w roli głównej. Patrzyłam na to zdjęcie, czytałam cieplejsze niż zazwyczaj komentarze i zdałam sobie sprawę, że bardzo potrzebowałam TEJ wiadomości. Nagle pośrodku wzburzonego morza naszych kościelno-pandemicznych dziejów ktoś ugotował dla kogoś zupę, a ktoś inny powiedział o tym światu.

Dlaczego tak bardzo mnie to ruszyło? Może dlatego, że jestem potwornie zmęczona już skandalami i naszymi polsko-polskimi wojenkami, a ten stół w łódzkim klasztorze dominikanów był jak nadzieja poranka. A może dlatego, że pandemia wychodzi mi już bokiem i marzę, żeby wreszcie zgasła ta wściekła czerwona lampa alarmowa, która świeci nam w oczy od tylu miesięcy, niosąc strach i trzymając nas w sztucznym dystansie? Ale mam wrażenie, że ta historia z ogórkową w tle uświadomiła mi coś znacznie ważniejszego – odkryłam, jak bardzo potrzebuję oddechu od naszej trudnej rzeczywistości. Nagle ten banalny post obnażył jakieś wewnętrzne napięcie, w którym tkwiłam od dawna.

Zmęczenie, niepewność i domowy sajgon

Za nami rok strachu. Rok niepewności i frustracji. Baliśmy się i wciąż boimy o siebie, o swoich najbliższych. Nie wiemy, czy nasz świat po tym wszystkim wróci na dawne tory. Czy jeszcze cokolwiek będzie takie samo. Dotkliwy kryzys dotknął też nasz polski Kościół. Raz po raz wstrząsały nami skandale pedofilskie, coraz bardziej denerwowali nas proboszczowie, którzy ze sposobu przyjmowania komunii czynili nieomal spór soborowy. Jakby tego wszystkiego było mało – niespodziewanie spadł na nas wyrok Trybunału i na ulice wyszły tysiące gniewnych ludzi…

Reklama

A w tym wszystkim ktoś uczył się korzystać z nocniczka, ktoś inny nie ogarniał Teamsa i zazwyczaj potrzebował naszej asysty dokładnie w tym samym momencie, co delikwent od nocnika. Obsługując malucha, nie mogliśmy opanować nerwa, bo wchodził nam w pole widzenia domowy flegmatyczek, który ze zdalnego nauczania uczynił prawdziwą sztukę niefrasobliwości, siedząc przed komputerem w szlafroczku i bamboszkach do godziny 15.00. A kiedy odpieluchowywany rozpoczynał popołudniowe pląsy przy muzyce, momentalnie, nie wiadomo skąd, zjawiał się rodzinny sangwiniczek, gotowy do podkręcenia nie tylko atmosfery, ale i pokrętełka basów. A potem część krzyczała z radości, część domagała się natychmiastowej zmiany płyty, a flegmatyczek zadziwiał sam siebie nagłym wybuchem złości, bo przecież – doprawdy – nikt normalny nie może wytrzymać przy takim hałasie… I na ostateczną dokładkę wspomnijmy jeszcze o pracy zdalnej dorosłych mieszkańców domu, wykonywanej ze spiżarni, toalety albo przedsionka – jedynych miejsc, gdzie można było bezpiecznie wyalienować się od dzieci.

Ten rok nas żłobił. Nasze ego doznało trwałego uszczerbku, bo musiało nieodwracalnie oddać pierwszeństwo drugiemu.

Chyba, że jest się tym ostatnim domowym frajerem, który musi rozłożyć się ze swoim tekstem w centrum zdarzeń, mając po lewej męża ćwiczącego na skrzypcach, a po prawej syna (tego od pieluch) puszczającego na okrągło i wciąż tę samą bajkę o robaczkach. Frajer, który musi trwać spokojnie jak skała na środku domowego sajgonu i świadomie godzić się na to, że kiedy zdanie będzie się pisało samo, a wena zacznie wyprzedzać prędkość stukania w klawisze, zbiegną z góry równocześnie ci, co nie ogarniają „Teamsów”, z tymi, którzy notorycznie nie uważają na lekcjach, i zawołają na całe gardło „MAMO!”. Właśnie tak powstaje teraz ten tekst. Z małą korektą – robaczki zamieniły się w „Świnkę Peppę”, a mąż z piano przeszedł w fortissimo

Ogołoceni pniemy się ku Słońcu

Oj ścieramy się w naszych domach. Nawet wystarczający normalnie metraż okazuje się stanowczo zbyt mały, żeby pomieścić tyle sprzecznych interesów. Nasze temperamenty doprowadzają do wrzenia, a często aż do kipieli. Bolą nas głowy, bolą nas ręce. Około południa mamy dość wszystkiego. Złapałam się jednego wieczora na tym, że kiedy padłam na fotelu przy łóżeczku synka, nie miałam siły na moją zwyczajną wieczorną modlitwę. I tak sobie siedzę, i mówię do Pana Jezusa. „A weź przyjdź, posiedzimy sobie razem i uśpimy tego malucha w ciszy. Oprę sobie głowę na Twoim ramieniu i będziemy sobie na niego patrzeć. Chociaż nie, czekaj! Jednak tak dosłownie to nie przychodź, bo wtedy musiałabym uklęknąć, a jestem tak skonana, że nie dam rady. Pozostańmy na obecnym poziomie relacji”.

Reklama
Zdziwieni zobaczyliśmy wreszcie jasno, że jeśli liczy się jakaś chwila, to jest to tylko ta chwila, a jeśli liczy się jakiś człowiek, to tylko ten, który właśnie przede mną stoi.

Redakcja zadała mi pytanie, czy ten rok dał nam coś dobrego. Myślę, że ten trudny czas nas ciosał. Jak drzewa w lesie posadzone zbyt gęsto, aby piąć się w górę, muszą poświęcać wiele bocznych gałęzi, tak my – dzień po dniu, pralka po pralce, zmywarka po zmywarce – odrzucaliśmy konary naszych potrzeb, zachcianek i własnych racji. Wszystko to, nie bez walki, spadało z kretesem na ziemię. Ale my – o dziwo – nie ginęliśmy. Nasze pnie ogołocone z nadmiernego ciężaru pięły się coraz szybciej ku Słońcu. Jeżeli jeszcze mieliśmy wątpliwości, po co nam dzieci, po co nam współmałżonek, to po tym roku wielu z nas przekonało się dotkliwie, że są nam dani przede wszystkim po to, abyśmy mogli dzięki nim umierać. O. Piotr Rostworowski pisał, że im człowiek bliżej Boga, tym jego kształty łagodnieją, osobowość staje się mniej kanciasta. Wtedy przestajemy ranić innych swoimi zbyt ostrymi „narożnikami” spojrzeń, gestów, zachcianek.

Jesteśmy jak chodzące Betlejem

Mam takie wrażenie, że cały ten rok był jednym wielkim adwentem. Ten rok nas żłobił. Nasze ego doznało trwałego uszczerbku, bo musiało nieodwracalnie oddać pierwszeństwo drugiemu. Doświadczaliśmy strat, kłótnie wywracały nasze domy do góry nogami i nawet nie wiemy ile razy z bohaterów przemienialiśmy się w ofiary losu. Dziś wielu z nas to chodzące Betlejem z wielką, nieogarniętą stajnią pośrodku. Z wyżłobionym, ogromnym żłobem. Domowa rzeczywistość okazała się dla wielu z nas najważniejszym sprawdzianem miłości. Nie musimy już jechać do trapistów w poszukiwaniu mistrzów duchowych, bo wielkie oświecenie znalazło nas samo. Wielu mówi, że przyszło podczas urwanego różańca, a inni przyznają, że doświadczyli go mieszając pomidorową. Zdziwieni zobaczyliśmy wreszcie jasno, że jeśli liczy się jakaś chwila, to jest to tylko ta chwila, a jeśli liczy się jakiś człowiek, to tylko ten, który właśnie przede mną stoi.

Panie Jezu, któremu codziennie wycieram nóżki po wyjściu z wanny, któremu czytam Dzieci z Bullerbyn na dobranoc, którego słucham z uwagą w opowieści męża, którego spojrzenie adoruję w niebieskich oczach mojej córki, mój Jezu codzienny – przyjdź! Do mojego żłoba pełnego lęków i zawiedzionych nadziei. Przyjdź i uśnij w nim swoim spokojnym, boskim snem. Tam, gdzie jesteś, życie odzyskuje sens i nie trzeba już na nic czekać. W Tobie jest wszystko.

Reklama

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę