Święci z ludzką twarzą
Może to jakieś kalectwo, ale ja takich obrazów potrzebuję. Rozumiem i kocham ikonę, prawdziwą, napisaną, „typiczną“, nieprzesłaniającą realistycznym detalem istoty duchowego kontaktu, ale by go utrwalić i stymulować, by o nim pamiętać potrzebuję też twarzy człowieka, nie anioła.
Pisałem już kiedyś, jakie wrażenie zrobił na mnie wystrój nowej katedry w Los Angeles. Na ścianach wiszą tam olbrzymie płótna Johna Navy'ego z procesją świętych idących w stronę ołtarza. Banalny zabieg, ale wrażenie robi piorunujące. „Communion of Saints“, bo taki jest tytuł całej pracy staje się czymś rzeczywistym. Święci stroje mają z epoki, ale twarze współczesnych ludzi.
Zresztą – czy ludzie kiedyś mieli „inne“ twarze? Czy kłopot tkwi w tym, że docierają do naszych czasów setki razy przemalowani, „zikonizowani". Wydobywa się z nich znaki szczególne, po których później będzie można ich rozpoznać, niezależnie od tego, ile Bóg danemu twórcy dał talentu. Fakt, że na codzień, realnie, uczestniczymy w komunii świętych (czyli, że mamy więź z tymi, których już nie widać i oni z nami też więź mają) skutecznie przesłaniają nam niełatwe warsztaty z historii sztuki sakralnej. Ileż bym dał by móc kiedyś zobaczyć prawdziwą twarz mojego ukochanego świętego Mikołaja, który na części znanych mi wyobrażeń wygląda jakby cierpiał na wodogłowie. Na pozostałych mógłby robić za portret dowolnie wybranego wschodniego biskupa (ubrany we współczesne szaty). Jedna czy dwie znane mi ikony podpowiadają, że możemy jednak mieć do czynienia z żywym człowiekiem, ale marzę o tym, żeby pranie mojej wyobraźni urządził mi kiedyś w tej sprawie John Navy! A co jeśli po końcu czasów okaże się, że Mikołaj wyglądał jednak zupełnie inaczej, niż chciał belgijski artysta? Nie ma znaczenia. Gdy już będę wiedział, czuł, pamiętał, że jest człowiekiem a nie olejem na płótnie, resztę dogadamy, poznamy się, bo będziemy już w kontakcie.
Może to jakieś kalectwo, ale ja takich obrazów potrzebuję. Rozumiem i kocham ikonę, prawdziwą, napisaną, „typiczną“, nieprzesłaniającą realistycznym detalem istoty duchowego kontaktu, ale by go utrwalić, stymulować, by o nim pamiętać potrzebuję też twarzy człowieka, nie anioła. Jasne, sytuację rozwiązywać się będzie teraz sama, w przypadku świętych XX. wieku malarstwo coraz częściej zastępują fotografie.
Przeczytaj również
Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą uświadomił mi Nava, poza tym moim pragnieniem cieszenia się twarzą bliskiej mi osoby. Wszyscy święci na jego obrazach to po prostu piękni ludzie. Wiadomo zaś przecież, że w przyrodzie wygląda to inaczej. Oni wszyscy są piękni (nam się piękni wydają), bo mają już na twarzach Światło Niestworzone. Widzimy ich takimi, jakimi widzi ich Bóg. Tam nie będzie brzydali, bo Światło z każdego wydobędzie to, co w nim najpiękniejsze.
Ale to będzie tam. Tu chciałbym chyba jednak by święci byli takimi, jakich pamięta ich ziemia. Kiedyś, chyba w Kanadzie czy w Stanach, ukradałem z kościoła obrazek błogosławionej Kateri ze szczepu Mohawków, pierwszej rdzennej Amerykanki wyniesionej na ołtarze, którą Benedykt XVI kanonizuje latem tego roku. Dziewczyna we wczesnej młodości (zmarła mając lat 24.) przechorowała ospę, która pozostawiła na jej twarzy trwałe znamiona. Podobno gdy zmarła wszystkie te oszpecające historie zniknęły. Na obrazku, który mam wygląda jak Miss Pocahontas. I po co?