Nasze projekty
Ojciec Filip Buczyński OFM z pacjentem Kacprem | Fot. Materiały Wydawnictwa Esprit

O. Filip Buczyński OFM: Pacjenci hospicjum, w tym nastolatkowie, chcą pojednać się z Bogiem przed śmiercią

"Mam takie doświadczenie z moimi pacjentami, także tymi nastoletnimi, że niemal wszyscy jednają się przed śmiercią z Panem Bogiem. Częścią tego jednania jest gotowość, by potraktować swoje cierpienie jako modlitwę, którą ofiarowują w czyjejś intencji. Dla mnie to już jest heroizm" - mówi o. Filip Buczyński OFM założyciel i prezes Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia.

Reklama

Już szykował się do małżeństwa, kończył technikum, miał upatrzony kierunek studiów, szukali nawet mieszkanka. I wtedy ona kupiła mu na urodziny książkę o św. Franciszku. Od tego się zaczęło. Zafascynowała go ta postać, stracił pewność swojego wyboru. Ostatecznie zerwali ze sobą, a on wstąpił do franciszkanów, by naśladować tego, który stał się „ikoną Chrystusa”, i jednocześnie, by jak on starać się „odbudowywać Kościół”. To jest przecież istotą Franciszkowego, a co za tym idzie – franciszkańskiego powołania.

Ojciec Filip Buczyński, bo o nim mowa, jest znakomitym przykładem siły i znaczenia franciszkańskiego charyzmatu. Wyjście do najsłabszych oznacza dla zakonnika towarzyszenie umierającym czy cierpiącym dzieciom. Zawsze w habicie, zawsze jako kapłan i zakonnik, ale jednocześnie – znowu zgodnie z franciszkańskim charyzmatem – jako świetnie przygotowany ekspert, psychoonkolog. Ojciec Buczyński niczego nie pudruje, niczego nie ukrywa, mówi, jak jest. A gdy trzeba, wychodzi także do tych, którzy zostali w Kościele zranieni.

Ojciec Filip Buczyński OFM już ponad trzydzieści lat wypełnia swoją misję, w wyjątkowy sposób służąc nieuleczalnie chorym dzieciom, a także ich rodzicom. W Lubelskim Hospicjum im. Małego Księcia pomaga im w walce z chorobą i towarzyszy w odchodzeniu z tego świata. Jako doświadczony psychoterapeuta i psychoonkolog wspiera małych pacjentów, a ich rodzicom daje oparcie w procesie wychodzenia z żałoby.

Reklama

Fragmenty rozmowy Tomasza Terlikowskiego z o. Filipem Buczyńskim OFM, opublikowanej w książce „Z Bogiem trzeba się kłócić. O pomocy, przeprowadzaniu na drugą stronę i osobistych cudach”.

Tomasz Terlikowski: Co się dzieje w głowach rodziców, kiedy dowiadują się, że ich dziecko jest poważnie chore?

O. Filip Buczyński OFM:
Zazwyczaj są przekonani, że to niemożliwe, że to jakaś pomyłka.

Mechanizm wyparcia?

Tak. To wyparcie jest bardzo przydatne. Kiedy coś wypieramy, nie uznajemy tego za rzeczywistość. Jednocześnie pojawiają się w nas myśli, które podpowiadają nam, jak sobie z tym radzić. W przypadku wielu szczególnie traumatycznych wydarzeń ten mechanizm obronny ratuje ludziom życie. Kiedy diagnoza jest w końcu postawiona, rodzice muszą sobie zadać pytanie: „Co mamy dalej robić?”. To moment krytyczny. Czasami trzeba podjąć decyzję, czy leczenie ma przebiegać w Polsce, czy trzeba szukać jakiegoś ośrodka za granicą. Z tym wiążą się z kolei skutki logistyczne, emocjonalne, relacyjne, zawodowe. Rodzice także szukają odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego moje dziecko zachorowało?”.

Reklama

Pytanie „dlaczego” jest bardzo ciekawe. Ten proces decyzyjny przynajmniej daje nam poczucie jakiejś kontroli, bo jeszcze wtedy o czymś decydujemy.

Dla rodziców najistotniejsza jest rozmowa z lekarzem, który potwierdzi diagnozę. Czasem jest to szef kliniki, czasem to lekarz prowadzący. Jeśli dowiadują się, że ich dziecko naprawdę jest chore, to wiele zależy od tego, jakie mają możliwości, doświadczenia, a także jaką mają wyobraźnię. Bardzo istotne jest, aby decyzję odnośnie do leczenia rodzice podejmowali wspólnie. Ważne też, by już przy ich pierwszej rozmowie z lekarzem był psychoonkolog.

On będzie wiedział, kto w tym związku rządzi?

To też. Rodzice podczas tej rozmowy podejmują bardzo odważne decyzje, więc muszą potrafić wziąć za nie odpowiedzialność. Często od tego może zależeć życie ich dziecka. Z kolei niepodjęcie jakiegoś leczenia może być równoznaczne z decyzją o jego śmierci.

CZYTAJ: Dać dzieciom chorym na nowotwór powód do uśmiechu

Reklama

Dlaczego jest tak istotne, by od początku tej drogi towarzyszył rodzinie psychoonkolog?

Psychoonkolog jest przygotowany do takiej rozmowy. On tym rodzicom, którzy są w szoku, powie: „Skoro państwo wspólnie podjęli decyzję o leczeniu, to gratuluję, bo tak jest najlepiej”. On pomoże ustalić, która osoba zostanie przy dziecku. Zazwyczaj jest to ta, która mniej zarabia, czyli matka. Zwraca też uwagę, by ojciec nie zwalniał się z obecności w szpitalu. Jeśli rodzice się zmieniają przy dziecku, to oboje wiedzą, co się dzieje, oboje ciągną ten wózek i wspólnie tę chorobę przeżywają. Jeśli już na samym początku leczenia ojciec mówi: „Ja będę zarabiał pieniądze, pójdę do dodatkowej pracy, a ty bądź przy dziecku, bo ono bardziej potrzebuje matki niż ojca”, to z czasem – i to jest standard – wszyscy są bardzo zmęczeni. Rodzice mają poczucie, że to jest ponad ich siły. Mężczyzna ze względu na pracę, którą podjął, nie ma czasu dla siebie. Kobieta jest wyczerpana byciem w szpitalu, słuchaniem o kolejnych śmierciach. Czuje się bezradna w związku z różnymi bolesnymi zabiegami, których jest świadkiem, towarzysząc swojemu dziecku. Jest zmęczona znoszeniem kaprysów dziecka czy spełnianiem wszystkich jego marzeń i oczekiwań. Dziecko jest tak zajmujące, a matka ma tak mało wsparcia ze strony nieobecnego męża, że w tej skrajnej sytuacji choroby ich małżeństwo łatwo może się rozpaść. I tak się niestety dzieje. W Stanach Zjednoczonych w trakcie choroby nowotworowej dziecka rozwodzi się ponad trzydzieści procent rodziców, którzy znaleźli się w takiej sytuacji.

O. Filip z małym Filipkiem na Oddziale Stacjonarnym | Fot. Materiały Wydawnictwa Esprit

(…)

Co powiedzieć, kiedy dziecko pyta o szanse, o to, ile będzie żyło?

Nastolatek szanse zna, bo wszystko już wyczytał w internecie. On wie, co to jest za choroba. Wie, co się z nim dzieje. Wie, jakie może być leczenie, jakie mogą być skutki uboczne. On bardziej potrzebuje obecności osoby, która jest po jego stronie, która daje mu wsparcie, przy której może swoje wykrzyczeć, wygadać, przeżyć. Ten szpital jest dla niego niczym więzienie, ogranicza mu możliwość realizacji tego, co sobie zaplanował, więc jest jak skazaniec. Kiedy natomiast dowiaduje się, że rozpocznie takie i takie leczenie i przykładowo za cztery tygodnie wyjdzie na przepustkę, to on już tym będzie żył. Kupi sobie miarę krawiecką i każdego dnia będzie sobie odcinał kawałek. Najczęściej ten młody człowiek, adolescent, wchodzi w rolę twardziela, jest gotów przyjmować wszystkie zabiegi, znosić każdy ból. Problem pojawia się około dwunastego–trzynastego tygodnia leczenia. Wtedy on już nic nie chce, bo wyczerpała się w nim psychiczna siła do radzenia sobie z bólem fizycznym.

Czy ktoś może wówczas temu dziecku pomóc?

Tutaj warto wspomnieć o roli psychoonkologa. On odnosi się nie tylko do działań medycznych, ale i do konsekwencji tych działań na poziomie funkcjonowania organizmu. Chodzi więc o wszystkie skutki uboczne leczenia, o wszystkie bodźce, których doświadcza pacjent. Dziecko na przykład dostaje pierwszą chemię albo płukanki, bardzo po nich wymiotuje, i to jest skutek uboczny. Wypadają mu włosy, jednocześnie może mieć aplazję szpiku i musi dostawać sterydy. To wszystko jest związane z ogromnym cierpieniem fizycznym i psychicznym, dlatego od początku trzeba robić wszystko, żeby pacjent nie czuł bólu fizycznego, bo i tak w ramach tak zwanego bólu totalnego on będzie psychicznie, kulturowo, fizycznie cierpiał. Trzeba dzieci i nastolatki przed tym chronić i nie wymagać od nich, by zachowywały się jak dorośli. One nie muszą odgrywać supermana. Nie da się.

Od początku trzeba robić wszystko, żeby pacjent nie czuł bólu fizycznego, bo i tak w ramach tak zwanego bólu totalnego on będzie psychicznie, kulturowo, fizycznie cierpiał. Trzeba dzieci i nastolatki przed tym chronić i nie wymagać od nich, by zachowywały się jak dorośli. One nie muszą odgrywać supermana. Nie da się.

Dzieciaki rozumieją sens cierpienia?

Szukają tego sensu. Sensem cierpienia jest to, że jeśli wszystko przejdą, to wrócą do domu. Jak wrócą do domu, to wrócą do tego wszystkiego, co zostawiły, a co jest im bardzo bliskie, co będą chciały nadrobić. Czasami rozmawiam z takim młodym człowiekiem na hematologii i proszę go, żeby sobie wyobraził mówiące stare drzewo i zastanowił się, co ono mogłoby mu jesienią powiedzieć. Padają różne odpowiedzi, na przykład: „Stare drzewo mówi, że już spadły z niego wszystkie liście, jest mu zimno, źle. Zaraz będzie zima, będzie chłodno, głodno. Możliwe, że to drzewo uschnie”. Albo: „To drzewo wie, że będzie zima, ale też wie, że po niej przyjdzie wiosna i ono znowu wypuści liście”. Dwie różne historie. To pewien rodzaj projekcji tego, jak pacjent postrzega siebie w procesie leczenia. Jeden ma w sobie wiele optymizmu, widzi, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a według drugiego właściwie wszystko jest nie tak, jak być powinno, nie tak, jak mówił lekarz, nie tak, jak mówili rodzice. W takiej sytuacji najczęściej pojawia się poczucie irytacji.

ZOBACZ: „Onko Piękni”. Sesja zdjęciowa, która zachwyca i porusza

Które trzeba wyrzucić na zewnątrz.

Tak. Najbliższymi odbiorcami tej irytacji są rodzice, bo oni są swoi, a swój zrozumie i wybaczy. Małe dzieci są często egocentryczne. One mogą całkiem dobrze się czuć w szpitalu. Jeśli mają tam ciepło, są najedzone, mają czyste ubranie, mogą się bawić, są kochane, to czasem, szczególnie jeśli w domu nie dzieje się dobrze, dziecko nie bardzo chce wracać. Małe dzieci najczęściej mają do dyspozycji rodzica, który zrezygnował z pracy albo jest na bezpłatnym urlopie, żeby przy nich być. Starsze dziecko, nastolatek ma trochę łatwiej. Ma możliwości kontaktu ze światem, ale i tak ma świadomość, że jest czegoś pozbawiony, że życie mu ucieka.

(…)

Powiedziałeś, że rodzice zadają pytanie: „Dlaczego?” i że szukają odpowiedzi. A ty zadajesz sobie pytanie, dlaczego to się dzieje? Dlaczego dziecko, które dopiero się urodziło, już umiera na raka? Albo dlaczego dwunastoletnia dziewczynka musi odejść?

Ja sobie te pytania zadaję nieustannie, ale wiem, że w tym życiu nie dostanę na nie odpowiedzi. Czasami na modlitwie mówię: „Panie Boże, daję ci możliwość odroczonej odpowiedzi, kiedy przed Tobą stanę, jeśli dostąpię łaski z Twego Miłosierdzia. Wtedy mi wszystko wyjaśnisz”. Czasami, kiedy mam kazania na pogrzebach naszych dzieci, w kategoriach wiary mówię: „Wiecie, kochani, tak sobie myślę, że to zmarłe dziecko już wszystko wie, a my nie wiemy nic. Gorzej być nie może. Nie możemy odpowiedzieć sobie na pytanie: «Dlaczego?», ale mamy nadzieję, że się spotkamy. I dajcie też Panu Bogu szansę, mając nadzieję, żeby być tam, gdzie jest wasze dziecko”.

Są pytania, na które można znaleźć odpowiedź, i są takie, które już na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Niektóre odpowiedzi są też pewną hipotezą, którą można postawić i mieć nadzieję, że się sprawdzi. Ta hipoteza płynie z przekonania, z wiary, z oczekiwania, ale nie z faktów. Też stawiam takie hipotezy, mam świadomość własnych ograniczeń. Nie oznacza to, że się nie wkurzam na Pana Boga, że się nie złoszczę, że czasami nie płaczę na pogrzebach. Mam świadomość ogromnej niesprawiedliwości. Pewna kobieta mi powiedziała: „Wie ojciec, wreszcie dzieci poszły na swoje, spłaciliśmy kredyt, mamy domek na wsi i już zaczęliśmy się cieszyć, że zakosztujemy trochę innego życia, a właśnie się dowiedziałam, że zachorowałam na raka i umrę”. To jest po ludzku niesprawiedliwe. I to jest prawda. Albo ile po ludzku niesprawiedliwości doświadcza matka, która straciła dziecko. „Jak to jest? Ja kochałam swoje dziecko, dbałam o nie i ono umarło, a wyrodne matki wyrzucają dzieci na śmietnik”. Zawsze na takie słowa odpowiadam: „Proszę pani, Pan Bóg nie jest maszyną, w którą się wrzuca pieniążek i leci wybrana przez nas melodia”. On tak po prostu nie działa.

CZYTAJ: Kiedy pojawia się nowotwór, choruje cała rodzina

Za każdym razem kiedy mówisz o śmierci, używasz sformułowania, że ta osoba jest w niebie. Masz taką pewność?

Mam takie doświadczenie z moimi pacjentami, także tymi nastoletnimi, że niemal wszyscy jednają się przed śmiercią z Panem Bogiem. Częścią tego jednania jest gotowość, by potraktować swoje cierpienie jako modlitwę, którą ofiarowują w czyjejś intencji. Dla mnie to już jest heroizm. Jeśli ktoś jest w stanie ofiarować swoje cierpienie w czyjejś intencji, czyli łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Pana Jezusa, to jest to cierpienie zbawcze, współzbawianie świata. Takie znaczenie temu nadaję. Często w domach tych dzieci odprawiam Mszę Świętą, spowiadam, udzielam sakramentu chorych. Raczej nie spotykam się z taką sytuacją, że dziecko odchodzi niepojednane z Panem Bogiem czy w jakimś ogromnym dramacie złości, gniewu i poczucia niesprawiedliwości. Tam jest jakiś rodzaj dojrzałości. To także konsekwencja długiego procesu chorowania, pewnych przeżyć nie tyle mistycznych, ile psychicznych, religijnych, pewnych dialogów z Panem Bogiem. Mówi się, że dzieci cierpiące na chorobę nowotworową są zdecydowanie bardziej dojrzałe psychicznie niż ich rówieśnicy. Ta dojrzałość psychiczna po części jest również doświadczeniem dojrzałości religijnej, zdecydowanie odbiegającej od dojrzałości rówieśników. Czasami mówimy: „adolescent lat piętnaście” i mamy jakieś wyobrażenia adolescenta lat piętnaście. A ja bym powiedział, że adolescent lat piętnaście po czterech latach hematologii to jest duchowo dojrzały adolescent lat trzydzieści.

Jeśli ktoś jest w stanie ofiarować swoje cierpienie w czyjejś intencji, czyli łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Pana Jezusa, to jest to cierpienie zbawcze, współzbawianie świata. Takie znaczenie temu nadaję. Często w domach tych dzieci odprawiam Mszę Świętą, spowiadam, udzielam sakramentu chorych.

Czy w umierającym człowieku, który w swoim życiu był daleko od Pana Boga, albo nawet praktykował, ale bardziej z tradycji niż przekonania, pojawia się lęk, że nie spotka się po tej drugiej stronie z Ojcem?

Spotkałem księżniczkę, która umierała w wieku osiemnastu lat, cudowna dziewczyna. Po jej śmierci rodzice mi powiedzieli, że jej nie ochrzcili. Myśleli, że może kiedyś to zrobią, ale nie było okazji. Ta sytuacja trochę przypomina mi pewne pytanie: „A jak ojciec potraktuje samobójcę, który skoczy z dziesiątego piętra i się zabije?”. Odpowiadam, że między dziesiątym piętrem a betonem na dole jest parę sekund i to jest czas dla Pana Boga.

Pan Jezus powiedział św. Faustynie: „Przyjdę jeszcze w ostatnim momencie waszego życia do każdego i stanę przed nim”.

Myślę, że zdecydowana większość osób, o których rozmawiamy, wybrała już tutaj, na ziemi, tylko może nie zdążyli złapać ostatniego odpustu zupełnego w związku z tymi grzechami.

(…)

Zadawałeś sobie pytanie, dlaczego jednym cuda cały czas się zdarzają, a wam w hospicjum się nie zdarzyły?

Cudem jest to, że to hospicjum istnieje. W jednym z najbiedniejszych regionów Polski, na Lubelszczyźnie, powstaje hospicjum za szesnaście milionów. Prowadzi ono kilka poradni. Rocznie musi mieć osiem milionów, żeby wyjść na zero. Wiele hospicjów traktuje naszą placówkę jako punkt odniesienia. Szkolimy ludzi z zagranicy, mamy dostęp do wszystkich specjalizacji, mamy wspaniałych pracowników, realizujemy coś niesamowitego. Mamy wielu przyjaciół, którzy nas wspierają – to jest cud. Ja wiem, jak funkcjonują inne hospicja, bo niektórym pomagamy finansowo. Jako pierwszy taki podmiot w województwie lubelskim zrobiliśmy profesjonalną reklamę. Jako jeden z pierwszych takich podmiotów w kraju mieliśmy status organizacji pożytku publicznego. Mam grono przyjaciół, którzy współtworzą to wielkie dzieło i którzy chcą to robić. Cudem jest to, co mam, i każdego dnia dziękuję za to Panu Bogu. Zawsze wychodziłem z założenia, że Panu Bogu nie należy przeszkadzać. I to jest klucz. Im mniej Mu przeszkadzam, tym więcej dobrego się dzieje.


o. Filip Buczyński OFM
Tomasz P. Terlikowski
Z Bogiem trzeba się kłócić
O pomocy, przeprowadzaniu na drugą stronę i osobistych cudach

Ojciec Filip Buczyński OFM już ponad trzydzieści lat wypełnia swoją misję, w wyjątkowy sposób służąc nieuleczalnie chorym dzieciom, a także ich rodzicom.
W głębokiej i poruszającej rozmowie opowiada Tomaszowi Terlikowskiemu o swojej fascynacji św. Franciszkiem, kulisach prowadzenia hospicjum perinatalnego, walce o życie każdego człowieka oraz o sensie cierpienia. Franciszkanin we wzruszający sposób udowadnia czytelnikom, że wszyscy możemy stać się narzędziem Bożego Miłosierdzia, a także zaświadcza o małych i dużych cudach, na które powinniśmy otworzyć nasze serca i oczy.
KUP KSIĄŻKĘ>>>

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę