
Kiedy pojawia się nowotwór, choruje cała rodzina
Osoby wspierające tak samo jak i chorujący mają prawo nie mieć sił; mają prawo mieć gorszy dzień; mają prawo płakać. Nie można od nich wymagać, że zamienią się z dnia na dzień w robota bez uczuć.
Kiedy dowiadujemy się, że w najbliższym otoczeniu pojawia się pacjent onkologiczny, wszystkie myśli zaczynają krążyć koło niego – jak sobie radzi z diagnozą, jakie są rokowania, jak można chociaż w najmniejszym stopniu przynieść ukojenie. To są naprawdę bardzo dobre przemyślenia, które sprawiają, że chociaż na moment się zatrzymujemy, by dostrzec jak wiele posiadamy. Nie chodzi tutaj wcale o sferę materialną, lecz o zdrowie, o którym w pędzie życia zdarza się nam zapominać, bo wydaje się nam, że posiadamy „cząstkę nieśmiertelności”, a wszystkie choroby świata dotyczą innych, a nie nas.
Czytaj także >>> Żona Toma Hanksa: „Bóg jest częścią naszego życia”
Kiedy pojawia się bezradność
Niejednokrotnie na swojej drodze spotkaliśmy się z określeniem, że gdy w rodzinie pojawia się nowotwór to chorują wszyscy, nie tylko pacjent. Gdy się bliżej im przyjrzymy nietrudno się z tym nie zgodzić. Oczywiście w większości przypadków na pierwszym planie jest chory – nic dziwnego, bo to on fizycznie najbardziej odczuwa ból związany z leczeniem. To jego dotykają skutki uboczne chemio czy radioterapii, to właśnie jego życie mogło zostać zamknięte przez rokowania w ramach czasowych.
Nie można zapominać o tych, będących najbliżej – małżonek, partner, rodzice, rodzeństwo, przyjaciele. Osoby, które dzielą z pacjentem trudy leczenia. Pojawia się jedno z trudniejszych uczuć – bezradność, która rodzi niesamowite cierpienie. Nie są w stanie w stanie wziąć na siebie bólu, który towarzyszy pacjentowi, chociaż tak bardzo by chcieli to uczynić. Ich serce przechodzi katusze z każdym grymasem pojawiającym się na twarzy; czuwają w nocy, by tylko nic nie przeoczyć. Zawsze są obok i służą ramieniem, gdy przychodzi kryzys i brak sił. Stają się cichymi aniołami, na których zawsze można liczyć.
Przeczytaj również
Módl się >>> Koronka do św. Michała Archanioła
Oczekiwania kontra rzeczywistość
Kiedy nowotwór dotknął mnie i moją rodzinę zrozumiałam, że bycie obok wcale nie jest łatwiejsze, chociaż może się tak wydawać, gdy się jest osobą postronną. Jednak to właśnie na barki najbliższych „spadają” wszystkie dotychczasowe obowiązki „powiększone” o te, które wynikają z nowej sytuacji. Kiedy przyjrzymy się dokładniej, naszym oczom może ukazać się przykry widok wypełniony po brzegi oczekiwaniami…
Od osób wspierających wymaga się, że powinny być oparciem dla chorego; że na ich ustach zawsze powinien gościć uśmiech, by nie dodawać pacjentowi zmartwień; że nie mają prawa do gorszego dnia, do braku sił; że powinni być na każde zawołanie. Te przykłady można mnożyć bez końca. Wszyscy chcą wtedy nim sterować jakby był marionetką, a nie człowiekiem posiadającym uczucia. Zatrzymajmy się na chwilę i odpowiedzmy sobie na pytanie jakbyśmy się czuli, gdyby sytuacja, która zostanie przedstawiona personalnie dotyczyła nas:
„Szpitalny korytarz wraz z żoną czekamy na lekarza, który w gabinecie przekazuje informację, że to nowotwór. W jednym momencie biorę się w garść i pytam o szczegóły, o rokowania, o plan leczenia. Tak bardzo boję się, że ją stracę. Pojawia się tyle niewiadomych i lęków. Wracamy do domu, żonie udaje się usnąć po godzinach płaczu, która momentami mieszała się z histerią. To jest mój czas, by poukładać sobie to wszystko. 40 nieodebranych połączeń, niezliczona ilość wiadomości do odpisania. Każda z tych osób wie lepiej ode mnie co jest dla niej lepsze. Część przekonuje mnie, by nie poddawała się leczeniu, nagle każdy staje się jest lekarzem. Muszę zacząć działać. Zarywam noc na sprzątanie i gotowanie obiadu, w między czasie szykuję rzeczy do szpitala. To jest mój czas na zebranie sił. Leczenie daje się we znaki, emocje znowu wzięły górę – za nami kolejna kłótnia. Bardzo bolały mnie te słowa, ale staram się zrozumieć, jak musi być jej ciężko, skoro je wypowiedziała. Przychodzi pora na kąpiel, tak trudno nieść mi do wanny mojego Okruszka, bo właśnie jego mi przypomina. Teraz mógłbym policzyć wszystkie jej kości. Staram się jak mogę być delikatny, ale każdy dotyk sprawia jej ból, którego ja nie mogę odebrać. Od zawsze przerażały mnie szpitale, a teraz jestem tam tak często i walczę ze swoim strachem za każdym razem, gdy tam jesteśmy. Szpitalne krzesło staje się moim łóżkiem, chociaż na chwilę mogę zamknąć oczy, ale czuwam. Muszę być przecież gotowy do działania.” Tę historię mogłabym rozwijać bez końca, by pokazać „drugą stronę medalu”.
Dziękuję, że jesteś
Prawda jest okrutna – w większości przypadków nie docenia się osób wspierających. Od nich się tylko wymaga. Kiedy przychodzą w odwiedziny bliscy, nikt nie pyta ich jak w tej trudnej sytuacji oni sobie radzą, czy nie potrzebują wsparcia albo rozmowy. Stają się oni niewidzialni, ich potrzeby przestają istnieć. Osoby wspierające tak samo jak i chorujący mają prawo nie mieć sił; mają prawo mieć gorszy dzień; mają prawo płakać. Nie można od nich wymagać, że zamienią się z dnia na dzień w robota bez uczuć. Nie są oni workiem treningowym, na którym można się wyżyć czy wyrzucić z siebie to co „uwiera”.
Pojawia się pytanie w jaki sposób można osobie wspierającej dodać przysłowiowych skrzydeł? Śmiem twierdzić, że w prostocie siła. Bliscy nie oczekują od chorego, że postawi im posąg czy też dziękowania na kolanach. Wystarczy najmniejszy gest życzliwości – karteczka włożona do portfela z osobistym wyznaniem; przygotowanie ulubionego deseru, takiego, na miarę sił osoby chorej; wspólne obejrzenie meczu, gdy osoba wspierająca jest fanem piłki nożnej. Ogrom magii mają w sobie wypływające prosto z serca słowa „dziękuję, że jesteś”.