Nasze projekty
fot. Cathopic

Ile czasu trzeba żeby stracić wiarę?

Ile czasu potrzebujemy żeby stracić wiarę? – Dwustu sześćdziesięciu lat? Sześćdziesięciu? Może czterdziestu pięciu? – Albo może siedemdziesięciu pięciu dni?

Reklama

Pytanie nie jest wzięte “z sufitu”, ostatnio słyszymy je często, wypowiadają je z niepokojem księża i świeccy, ale oni mówią o dwóch i pół miesiącach i wiążą to, rzecz jasna, z epidemią koronawirusa i czasem, gdy katolicy otrzymali dyspensę od uczestniczenia w niedzielnej Mszy św. i przeniesienia życia wiary z realu do wirtualu. Katolicy uczestniczyli więc w transmitowanych Mszach św., rekolekcjach i konferencjach i jak to u nas bywa, dzięki wielkiej kreatywności – powstało mnóstwo możliwości, w końcu można było się modlić nie tylko ze swoim biskupem w katedrze, ale nawet Ojcem Świętym w Rzymie. Oraz we własnej parafii, bo liczne parafie zaczęły transmitować Eucharystię online.

Ale w miarę upływu czasu, po efekcie nowości i oswojeniu się z nadzwyczajnymi okolicznościami, powstało pytanie, podszyte niepokojem: A jeśli ta sytuacja wpłynie na zobojętnienie, jeśli wierni nie wrócą do kościołów? Czy wrócą? Później, gdy zwiększył się dozwolony limit wiernych, którzy mogli uczestniczyć w nabożeństwach, nastąpiły sprawozdania: ludzi na Mszach św. było mniej niż zwykle, czy wszyscy wrócą?

Muszę przyznać: nie rozumiem tego niepokoju. Bo jeśli ktoś „odpadł”, jaka jest lub była jego wiara, której wystarczy siedemdziesiąt pięć dni żeby oziębła, zniknęła, wyparowała bez śladu? Co trzymało tę osobę przy kościele/Kościele? – Przyzwyczajenie? Tradycja? Inercja? Jak przeżyła czas izolacji? Tęskniła za Eucharystią, Komunią św., spowiedzią? A teraz już wie, że może aż nie tak bardzo… i odejdzie?

Reklama
Czy epidemia nie stała się też czasem odsiewania? To smutne, ale mój smutek pomieszany jest ze spokojem. Bo wiem, że zachowanie wiary nie zależy jedynie od jej praktykowania w kościele.

Odejdą. To bardzo smutne, bo tracą to, co najcenniejsze. Ale czy wobec tego epidemia nie stała się też czasem odsiewania? To smutne, ale mój smutek pomieszany jest ze spokojem. Bo wiem, że zachowanie wiary nie zależy jedynie od jej praktykowania w kościele. I mówię to z pełną świadomością, bo wychowałam się w Bułgarii i spotkałam tam zbyt wielu katolików, którzy dziesiątki lat nie mieli nie tylko transmisji Mszy św. (co to byłaby dla nich za radość!), ale nie mieli niczego – katechezy, księży, modlitewników. Byli mordowani, a gdy reżim złagodniał, byli bici, nie dawano im pracy, byli inwigilowani, a ich dzieci nie miały dostępu do wyższych uczelni. A oni trwali. Modlili się w domach, rodzice, ale zwłaszcza babki, uczyli dzieci pacierza, uczestniczyli w tajnych Mszach św., dzieci posyłali do Komunii, choć było to bardzo ryzykowne, młodzież była “oczkiem w głowie” partyjnych ideologów. I tak dzień po dniu, przez długich czterdzieści pięć lat.

Myślę też o zesłanych na Syberię Polakach, ci mieli jeszcze gorzej, bo nieraz całe dziesięciolecia nie mieli nawet “nielegalnych” Eucharystii, a mimo to modlili się, śpiewali pieśni, w niedzielę i święta zbierali się po domach i odczytywali teksty Mszy św., czytali śmiertelnie wytarte karty modlitewników.

A katolicy japońscy? Przechowali wiarę przez dwieście sześćdziesiąt lat, znieśli potworne prześladowania, tortury, męczeństwo. Modlili się, chrzcili dzieci i wpatrując się w morze, bo większość z nich mieszkała na wyspach, śpiewali pieśń o okręcie papieża, który kiedyś przypłynie, a będzie miał znak Maryi na rufie… I wtedy skończą się prześladowania i nie będą musieli się ukrywać i będą mieli Msze św. Gdy papież Franciszek był w Japonii stwierdził, że japońscy katolicy przechowali wiarę dzięki osobistej więzi z Jezusem.

Reklama

W czasie izolacji zdarzały się rzeczy niezwykłe. Spowiedzi po dekadach, błagania o Komunię św. Ten czas dla wielu był odkryciem, jakim skarbem są sakramenty, wspólnota wiary.

I jest to sprawa kluczowa – osobista więź z Jezusem.

Od tego wszystko zależy. Jest – czy jej nie ma? Bo jeśli jest – zniesie wszystko. Jeśli zaś nie – wystarczy siedemdziesiąt pięć dni. I wielu być może odejdzie, niczym bogaty młodzieniec, który miał w zanadrzu alternatywne scenariusze, przywiązania i tyle atrakcji. Być może, to bardzo prawdopodobne, spadnie liczba praktykujących. Patrzę na to ze smutkiem… i spokojem.

Reklama

Znajomy ksiądz opowiadał, że w czasie izolacji zdarzały się rzeczy niezwykłe. Spowiedzi po dekadach, błagania o Komunię św. Ten czas dla wielu był odkryciem, jakim skarbem są sakramenty, wspólnota wiary. Tym ludziom łatwiej byłoby zrozumieć japońskich czy bułgarskich braci i lepiej docenić to, co zazwyczaj jest na wyciągnięcie ręki. I ci ludzie zostaną, a przed nimi jest wiele zadań. Nie wierzę, że czeka nas scenariusz, opisany w “Opcji Benedykta” Roda Drehera, który jakoś godzi się z faktem zalewu powszechnego pogaństwa, a wobec tego postuluje budowę małych wspólnot wiary, które kiedyś znowu staną się zaczynem odnowy naszej cywilizacji.

Może trochę rozpieścił Pan Bóg, nas, katolików w Polsce, bo nawet za głębokiej komuny mieliśmy dostęp do sakramentów, może to nas rozleniwiło, zwolniło z osobistego wysiłku?

Nie jestem zwolenniczką kapitulacji i pogodzenia się z taką wizją przyszłości. Ta mniej liczna grupa owszem, ma budować małe wspólnoty, ale także wychodzić na zewnątrz – ma wpływać na rodziny, edukację, uniwersytety, kształtowanie prawa, walczyć o życie i nie oddawać instytucji walkowerem, bo instytucje są ważne. Ale nade wszystko najważniejsze są: modlitwa i dawanie świadectwa nawet wtedy, gdy jest to bardzo pod prąd. I jeszcze jedno ważne zadanie – ta grupa ma być depozytariuszem Adresu. W oczekiwaniu na tych, którzy zechcą wrócić i zapytają o drogę. Przypominam sobie spotkanie z rumuńskim księdzem katolickim obrządku wschodniego, Matheim Boilą (gdy komuniści go uwięzili, kopał rozmaite kanały pod Dunajem kilkanaście lat). Mój rozmówca opowiadał, że gdy rozpoczął się bunt Rumunów w 1989 r., na głównym placu w Timiszoarze zebrali się młodzi ludzie, była milicja, która zaczęła strzelać do demonstrantów, zginęło około sześćdziesięciu osób, narastał strach i obawa o życie i ci ludzie spontanicznie zaczęli klękać i… nie wiedzieli co mówić. Był wśród nich także syn o. Mathei z przyjaciółmi i ci przyjaciele, wiedząc, że jest synem księdza, zaczęli krzyczeć: Tudor, co mamy mówić? Naucz nas! – A chłopak zaczął odmawiać “Ojcze nasz” i wszyscy dookoła wraz z nim, choć pierwszy raz słyszeli te słowa. Właśnie o to chodzi z tym Adresem – o szukających domu lub powracających – żeby wiedzieli, do kogo można się udać i pytać o drogę i dostać precyzyjne wskazówki.

Ufam, że w tak dramatycznych okolicznościach jak Japończycy czy Polacy na zesłaniu, nigdy się nie znajdziemy. Może trochę rozpieścił Pan Bóg, nas, katolików w Polsce, bo nawet za głębokiej komuny mieliśmy dostęp do sakramentów, może to nas rozleniwiło, zwolniło z osobistego wysiłku? Może stąd w nas tyle strachu i tak mało ufności, wiary w zwycięstwo Chrystusa?

Osobista więź z Jezusem. Dzięki niej wiara trwa. Mimo okoliczności zewnętrznych. Nie tylko dwa i pół miesiąca, ale dwa i pół roku, dwieście sześćdziesiąt lat, całą wieczność… A to wymaga osobistego wysiłku.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę