Nasze projekty

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Polska lekarka trędowatych została laureatką nagrody „Pontifici" - Budowniczemu Mostów. Doktor Helena Pyz prawie od prawie ćwierć wieku pracuje w Indiach niosąc trędowatym nie tylko pomoc medyczną, ale też stwarzając im – dzieciom z rodzin trędowatych – szansę na zdobycie wykształcenie, a co za tym idzie godnego życia. Przez swych podopiecznych nazywana jest Mamą z Jeevodaya – tak nazywa się ośrodek, którym kieruje, co w tłumaczeniu oznacza świt życia.

Reklama

Nagroda „Pontifici” – Budowniczemu Mostów przyznawana jest przez Klub Inteligencji Katolickiej, osobie, która całym swoim życiem ukazuje wartości dobra wspólnego, dialogu i poświęcenia na rzecz bliźnich. Jak podkreślił w laudacji członek kapituły nagrody, były ambasador RP w Indiach Krzysztof Byrski „osoba pani doktor Heleny Pyz nie tylko jest jak najbardziej godna tego odznaczenia, ale wręcz swoją osobą i swymi dokonaniami dodaje blasku tej nagrodzie. W dodatku jest ona pierwszą laureatką, działającą nie w obszarze jednej cywilizacji, ale budującą mosty między dwiema wielkimi cywilizacjami Euroazji. Relacje między tymi cywilizacjami będą dominowały w XXI wieku, dlatego jest tak ważne, by gromadzić i podawać do publicznej wiadomości wszystko to dobre, co już się dzieje w tej materii, i co sprawi, że te relacje układać się będą dobrze w przyszłości.”

 

Z okazji przyznania tej nagrody, polecamy gorąco specjalny wywiad z Heleną Pyz – lekarką trędowatych przygotowany przez Beatę Zajączkowską:

Reklama

Nagroda „Pontifici” – Budowniczemu Mostów – rozszyfrujmy, co dla Pani oznacza budować mosty w codziennym życiu?

 

Bo ja wiem? Czy wszystkie pytania będą takie trudne? „Budowanie mostów” wśród ludzi to chyba znajdowanie dróg do trudno dostępnych społeczności, nawiązywanie łączności z tymi, którzy są daleko, pogłębianie więzi międzyludzkich. Czasem trzeba przekroczyć jakiś rubikon…

Reklama

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Prawie ćwierć wieku leczy Pani w Indiach trędowatych, dla wielu jest Pani siłaczką, prawdziwą bohaterką. Odnajduje się Pani w tych określeniach? Czym dla Pani jest ta praca?

Reklama

 

Bohaterką nie czuję się wcale. Silną kobietą – chyba tak. Myślę, że bez siły moralnej, wewnętrznej nie byłabym tutaj tak długo, a może wcale. Praca lekarza jest dla mnie spełnieniem marzeń o pomaganiu cierpiącym, jakąś spłatą długu: bardzo dużo pomocy, choć nie tylko od lekarzy potrzebowałam w dzieciństwie, teraz zresztą też! I doświadczałam jej w pięknej postaci. Większym wyzwaniem jest zajmowanie się wieloma innymi sprawami związanymi z egzystencją Ośrodka, ale mam wielu pomocników, wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane.

 

Trudny dla europejczyków klimat; hindi czyli zupełnie nam obcy język; trąd, czyli choroba której musiała Pani się uczyć możemy powiedzieć na pierwszej linii frontu i pewno wiele innych bardzo trudnych rzeczy – jak wspomina Pani swoje początki w Jeevodaya?

 

Dziś myślę, że jednak najtrudniejsze było odkrywanie ludzi, tak innych mentalnie od wszystkich których znałam. Po przekroczeniu bariery języka ciągle nie rozumiałam bardzo wielu zjawisk, zachowań, sposobu myślenia, reagowania, podejmowania decyzji, motywów postępowania i małych i starych ludzi. Zarówno trąd jak i inne choroby tropikalne to nauka od podstaw, a inne specjalności jak dermatologia, laryngologia, okulistyka czy położnictwo też znałam tylko w zarysie. A musiałam podejmować najróżniejsze decyzje trochę na ślepo – to najczęściej przyprawiało mnie o drżenie serca i niepewność: czy miałam rację? Czy właśnie dobrze postanowiłam? To dużo kosztowało.

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Założyciel Ośrodka Jeevodaya, którym był polski pallotyn ks. Adam Wiśniewski od samego początku wskazywał, że samo leczenie to zbyt mało, że trzeba tym ludziom stwarzać nowe szanse, pomóc otworzyć im drzwi, które wydają się zamknięte dla kogoś kto jest trędowaty lub pochodzi z takiej rodziny. Wizja, która jak pokazuje czas sprawdza się i daje nowe życie…

 

Tę ideę poznawałam na miejscu od świadków pracy ks. Adama, który był przecież lekarzem i to mnie zafascynowało. Po wyleczeniu choroby, jeśli jest zewnętrzny znak jej przebycia: rany, deformacje, porażenia były pacjent nie ma najmniejszych szans na normalne życie, jego najbliżsi z reguły też. Stąd pomysł edukacji dzieci z kolonii, tworzenia miejsc pracy dla wyleczonych, pomoc w usamodzielnianiu się młodego pokolenia dotkniętego trądem. Ale jeszcze wcześniej przywracanie im poczucia godności. Nikt ich nie chce, wypędzają z domów, wiosek – a ja/my mieszkamy w jednym domu, jemy z tego samego gara, pracujemy razem, są naszymi braćmi. Oni też mogą pracować i być potrzebni innym – to jest dopiero pełnia rehabilitacji społecznej.

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Czy możemy powiedzieć, że trąd to choroba odrzucenia, samotności…

 

Zdecydowanie, szczególnie w społeczeństwie kastowym. Nasi pacjenci są na samym dnie. Żeby uchronić przed ostracyzmem całą rodzinę chorzy często opuszczają dom, dzieci, rodziców, żony i mężów. Częściej są wywożeni czy wypędzani z domów, inaczej cała rodzina musiałaby odejść ze wsi.

Kilka przykładów z mojego podwórka. Młodszy brat Jeetrama poprosił go, żeby odszedł, bo przecież żadna kobieta nie przyjdzie do męża, w którego domu jest okaleczony trędowaty. Inną naszą podopieczną, Mamtę, wypędził brat po śmierci matki, która ją chroniła, nie chciał dłużej jej utrzymywać. Już w pierwszej pracy straciła część palców – nie czuła, że kamienie, które nosiła są gorące! Sevti zostawiła z mężem pięcioro dzieci, wiedziała, że to dla ich dobra, normalnego dalszego życia.

 

Pani też jest naznaczona trądem swej niepełnosprawności. Najpierw były kule, teraz wózek inwalidzki i polio, na które Pani chorowała, a które wciąż jest obecne w Indiach…

 

Tu jestem szczególnie naznaczona, dla wielu jest nie do pojęcia, że człowiek niepełnosprawny fizycznie może być wykształcony i pełnić ważne role społeczne. A w kontakcie z pacjentami to mi zawsze pomagało i w Polsce i tu: wiedzą czy raczej czują, że znam cierpienie, że rozumiem ich lęki, niepewność, ból…

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Jest Pani świecką misjonarką należącą do Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, Ośrodek Jeevodaya jest katolicki, jednak 90 procent podopiecznych nie jest chrześcijanami. Przyjechała Pani z katolickiej Polski, musiała się Pani uczyć egzystowania w tym wieloreligijnym społeczeństwie? Czy było to trudne, jak wyglądało?

 

Tak, musiałam się uczyć, ale to ja przyjechałam do kraju, gdzie osiemdziesiąt kilka procent ludności to hinduiści, a kilkanaście to muzułmanie. Do tego ośrodka po leczenie, edukację czy inną pomoc socjalną ciągnęły rzesze biednych i chorych ludzi już od kilkunastu lat i oczywiście wiedzieli, że tu pomagamy w imię Jezusa Chrystusa. Tę rzeczywistość zastałam i o tyle nie było trudno, że trzon załogi pracującej tu – w większości osoby  wyleczone z trądu – to katolicy. I ten katolicyzm też jest inny, może to nawet była większa trudność, niż wieloreligijność czy wielokulturowość. Dla mnie takim znakiem, że wystarczająco opanowałam hindi był moment, kiedy właśnie o sprawach ducha mogłam już swobodnie z nimi rozmawiać.

Nasze czyny muszą mówić o wierze
fot. Beata Zajączkowska

Przychodzą i pytają Panią o Chrystusa?

 

Rzadko. Jak już zdecydują o zmianie wyznania. Myślę, że nasze czyny muszą im mówić o naszej wierze. Dobrze byłoby, żeby też nasze zachowania, styl życia, mówiły ludziom wokół o naszym związku z Jezusem.

 

Nie chrzcicie na siłę, chrzty się jednak zdarzają….

 

Tak i to jest moja wielka radość. Są to tym dojrzalsze decyzje. Dla Kalpany z dłońmi pozbawionymi palców na pewno najbliższy jest Jezus na Krzyżu. Gopal-Martin przyjął chrzest dla żony, Janki-Monica dla męża. Santosh, sierota, od niemowlęctwa w ośrodku, powiedział mi jako uzasadnienie decyzji: nie znam innego Boga. Przyjmują też chrzest w obliczu niebezpieczeństwa śmierci, ale są konsekwentni jeśli jednak wyzdrowieją.

Indie nie są generalnie krajem przychylnym chrześcijanom, była Pani tam w czasie prześladowań. Budziło to pytania, czy warto dalej być i pracować tam gdzie na dobrą sprawę nie do końca jestem mile widziana?

 

Nieprzychylny stosunek nie tylko z powodu mojej przynależności do Kościoła katolickiego odczuwam od czasu do czasu. Ale jakie to ma znaczenie, co o mnie myśli ktoś z zewnątrz? Od strony tych, którzy mnie tu zaprosili, przygarnęli, korzystają z mojej pomocy nigdy czegoś takiego nie odczułam. Czy tym, którym nie podoba się pomoc niesiona przez chrześcijan najbardziej upośledzonym warstwom tego społeczeństwa zależy na ludziach dotkniętych trądem? A mnie tak i dlatego wiem, że WARTO.

 

Na ile wiara jest dla Pani motorem w tej pracy?

 

W 100 procentach: wierzę, że Pan Bóg mnie tu chce, wierzę, że jestem wciąż potrzebna, wierzę, że jeszcze mogę zrobić coś dobrego.

 

Mówi się do Pani w ośrodku Mami, czyli Mamo. Ma Pani całkiem sporą gromadkę dzieci…

 

Każdy ma tu jakiś „tytuł”, którym określa relację z innymi, bo nie używa się imion starszych od siebie osób. Nazywają mnie też używając określeń od mojego zawodu:  didi czy beti (starsza siostra czy córka), ale najczęściej mówią do mnie Mami. Może doceniają to, co kobieta europejska w odróżnieniu od, niestety większości, indyjskich, umie spontanicznie okazać: serdeczność, dobrość, miłość. Staram się wiele pokazywać, to musi być lekcja dla moich podopiecznych, bo tutejsze „wychowywanie” bardziej przypomina tresurę, co dla mnie od początku jest nie do przyjęcia. Okazywanie czułości jest czymś zupełnie obcym w tym klimacie! Myślę, że zdecydował też o tym mój wiek. Miałam już 40 lat, kiedy dotarłam tu po raz pierwszy. A „moje córki”, choć bez formalnej adopcji, to te niczyje, którym poświęciłam najwięcej czasu – zdążyły się przywiązać i tak zostało. Staram się jednak, żeby wszyscy odczuwali, że jestem dla każdego.

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Patrząc choćby na ten aspekt macierzyński – Pan Bóg daje stokroć więcej, niż sami możemy nawet zamarzyć?

 

Przecież tak obiecał Piotrowi, gdy ten domagał się określenia nagrody jaką dostaną apostołowie opuszczając wszystko na Jego wezwanie, dla Jego imienia. To przydarzyło się i mnie…

 

Pani jest „ogniwem” w całym łańcuchu pomocy. Polacy są hojni, otwarci, wrażliwi… na potrzeby innych? Bez nich praca Pani pewno byłaby niemożliwa?

 

Jestem o tym przekonana, zresztą początki były bardzo biedne. Przyjechałam 1,5 roku po śmierci ks. Adama Wiśniewskiego i wiele osób po prostu zakończyło swoją wcześniejszą pomoc, głównie z powodu braku informacji. Byłabym niesprawiedliwa mówiąc, że tylko Polacy są hojni, otwarci i wrażliwi, ale istotnie większość pomocy otrzymuję z Polski. Jestem takim pierwszym ogniwem – od strony beneficjentów,  a dobrodzieje są często szczęśliwi, że znajdują miejsce, gdzie mogą skutecznie nieść pomoc. Dzięki pomocy finansowej z Polski Ośrodek nadal się rozrasta, z 220 osób przed ćwierć wiekiem do 600, mamy nowe budynki, konieczną nową szkołę, kuchnię, powiększone gospodarstwo itp. Ośrodek pełni służbę medyczną i edukacyjną bezpłatnie, dlatego bez pomocy z zewnątrz nie byłoby to możliwe.

 

Nasze czyny muszą mówić o wierze

Decyzję o wyjeździe do chorych na trąd w Indiach podjęła Pani w jednej chwili na imieninach u koleżanki – szybko i ostatecznie. Co by Pani radziła młodym ludziom, którzy coraz bardziej boją się podejmować decyzje na całe życie?

 

Myślę, że ludzie, nie tylko młodzi, za rzadko pytają Pana Boga co mają robić ze sobą. Tak naprawdę celem naszego życia jest wypełnienie Woli Pana życia wobec nas. Od Niego mamy wszystko, to czego nie moglibyśmy Mu oddać, jeśli tego sobie zażyczy dla Siebie samego czy dla dobra ludzi wokół nas, czy to będzie rodzina, zawód, pełniona służba? A jak taką decyzję podejmę to już wszystko układa się dobrze. Niemniej raz podjąwszy decyzję w jakimś sensie codziennie na nowo muszę ją podejmować. Ale wytrwać mogę też tylko z Bożą pomocą. Rada więc jest prosta: oprzyj się na swoim Stwórcy i Zbawicielu.

 

Lata wyrzeczeń, praca w bardzo trudnych warunkach, tęsknota za bliskimi – a co jest największym darem, który Mami dostała w Jeevodaya?

 

Miłość moich „dzieci” i tych starszych i tych najmłodszych. Poczucie, że jestem im potrzebna, przynajmniej jeszcze dziś. To jest nie do przecenienia, nie uważa Pani Redaktor?

 

Gdybyśmy cofnęły „film z Pani życiem” o te minione ćwierć wieku w Indiach, czy wiedząc co Pani przeżyła, ile to kosztowało, podjęłaby Pani tę samą decyzję?

 

Tak, tak, oczywiście. Teraz, kiedy wiem jak to było, sądzę, że łatwiej podjęłabym decyzję. Nie pamiętam takiego momentu, żebym miała pokusę: uciekam, nie dam rady, to nie dla mnie. Gdy było bardzo ciężko, to przecież wiedziałam, że nie tylko mnie jest źle. Wiedziałam, że tylko jak razem to podźwigniemy, to mamy szansę wyjść na prostą. Jestem Panu Bogu wdzięczna, że właśnie takie zadania przede mną postawił.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę