Nasze projekty
Fot. Anna Mikołajczyk

Życie w obozie dla uchodźców na Lesbos

Kim są uchodźcy przebywający w obozie na Lesbos? Jak wygląda ich codzienne życie? Z Anią Mikołajczyk ze wspólnoty Sant Egidio, która spędziła czas na misji pomagając uchodźcom, rozmawia Anna Druś.

Reklama

Anna Druś: Czy to prawda, że wzięłaś urlop z pracy żeby pojechać do obozu dla uchodźców na Lesbos?

Anna Mikołajczyk: Tak, przeznaczyłam na to urlop.

Dlaczego?

Reklama

Należę do działającej w Warszawie wspólnoty Sant Egidio, która zajmuje się zawsze tymi, którzy potrzebują pomocy. W Polsce skupiamy się na pomocy osobom bezdomnym, czy starszym, natomiast nasi przyjaciele z Włoch – ponieważ wspólnota pochodzi z Włoch – już od kilku lat szczególnie starają się być wśród uchodźców. Przede wszystkim tych, którzy są w ich kraju, ale też tych, którzy tłoczą się w przepełnionych obozach, np. na wyspach greckich. Do obozu na Lesbos pojechali po raz pierwszy w ubiegłym roku, na całe wakacje, zapraszając na swoją misję zaprosili też członków Wspólnoty z różnych krajów, a w tym roku zaprosili także nas z Polski. Z uwagi na obostrzenia pandemiczne misja w tym roku zaczęła się dopiero na początku sierpnia. Działamy na zasadzie wymiennej, to znaczy grupy wolontariuszy się zmieniają, przebywając na Lesbos od tygodnia do 10 dni. 

Co tam robicie?

Najogólniej: staramy się być blisko ludzi w potrzebie, poznając ich historie, badając, czego im potrzeba. Wspólnota wynajęła tam blisko obozu starą olejarnię, w budynku której urządziliśmy miejsce spotkań, które nazwaliśmy Restauracją Solidarności. Zapraszamy tam uchodźców, najczęściej rodziny wielodzietne, których w tym obozie jest najwięcej, ale też osoby starsze czy niepełnosprawne. Osoby ze Wspólnoty codziennie przygotowują tam dla nich obiad, dzięki pomocy też innych organizacji działających w tym obozie – od nich m.in. dostaliśmy kuchnię. Obiady trwają od 16 do 20. 

Reklama

Ile w ten sposób dziennie gościcie osób?

Kilkaset.

Może tam przyjść każdy, bez wyjątku?

Reklama

Każdy, kto ma bilet. Rozdajemy je codziennie rano w obozie, przechodząc od namiotu do namiotu, od baraku do baraku.

Chodziło nam o to, by znajdujący się w obozie ludzie dostali choć namiastkę normalnych warunków życia. Żeby choć raz mogli zjeść normalnie przy stołach, spotykając się z innymi, porozmawiać.

Czemu akurat restauracja?

Chodziło nam o to, by znajdujący się w obozie ludzie dostali choć namiastkę normalnych warunków życia. Żeby choć raz mogli zjeść normalnie przy stołach, spotykając się z innymi, porozmawiać. Na co dzień tego nie mają, ponieważ aby w obozie dostać jedzenie, trzeba stać kilka godzin w kolejce, by odebrać i tak zimny już posiłek. W tej restauracji chcieliśmy im stworzyć warunki podobne do tych, jakie znamy w restauracjach europejskich, w których sami bywamy ze znajomymi. 

Udało się?

Udało się, były stoliki, nakrycia, krzesła, oświetlenie, jak w restauracji. Były też rozmowy ich między sobą i ich z nami. 

O czym wam mówili? Ja sobie wyobrażam, że pewnie widząc europejczyka mogli zaczynać od pytania: dlaczego się na nas zamknęliście?

Nigdy nie zaczynali od pretensji, ja przynajmniej się z tym nie spotkałam. Raczej trzeba było ich wypytywać, zachęcać do otwierania. Wtedy najpierw mówili o dramacie życia w obozie, o tym, że się tego oczywiście nie spodziewali, że czekają, aż sytuacja się zmieni. Niektórzy z nich są niesamowicie cierpliwi. Bo czekając w obozie spotykają ich kolejne odmowy, potem znów oczekiwanie. Non stop ktoś ich prosi o jakieś bilety, jakieś dokumenty. Myślę, że to dla nich strasznie męczące i upokarzające. Nie spotkałam się jednak, by ktokolwiek z nich od razu się na to żalił. Jeśli już, to tylko niektórzy i pozwalali sobie na to dopiero w dalszej rozmowie. 

Fot. Anna Mikołajczyk
Chcieliby mieszkać gdziekolwiek, byle już nie w obozie dla uchodźców. Na ten moment, na zgodę by gdziekolwiek pojechać, czekają najbardziej. Żeby gdziekolwiek znaleźć miejsce dla swojego dalszego życia.

A jakie mają marzenia, oczekiwania?

Chcieliby mieszkać gdziekolwiek, byle już nie w obozie dla uchodźców. Na ten moment, na zgodę, by gdziekolwiek pojechać, czekają najbardziej. Żeby gdziekolwiek znaleźć miejsce dla swojego dalszego życia. Spotkałam np. dziewczynę z Kamerunu, która u siebie w kraju studiowała zarządzanie. Mówiła, że ponieważ kobiet w jej kraju nie dopuszcza się do takich zawodów, takich prac, mimo że mogą je studiować – ona pomyślała o Europie, jako miejscu, gdzie jako kobieta może się rozwijać. Wydała mi się przy tym niesamowicie kreatywna. Mówiła, że może robić wszystko, mieszkać gdziekolwiek. Chce po prostu być przydatna, tylko niech ktoś jej pozwoli cokolwiek robić. 

Czyli nie konkretyzują jakoś swojego docelowego miejsca? Na przykład, że chcą zamieszkać w Niemczech?

Nie, ale oczywiście wymieniają Niemcy czy Szwecję jako możliwy kierunek ich drogi, ponieważ już mają tam znajomych i rodzinę. Już są to dla nich miejsca rozpoznawalne, ponieważ pojawiają się w rozmowach, relacjach znajomych. Myślę, że to wynika z tego, że Niemcy czy Szwecja zawsze były traktowane jako kraje wyższego PKB oraz po prostu szybciej się na uchodźców otworzyli. Polskę uchodźcy znają mniej, ale jak mówiłam, skąd jestem, coś kojarzyli. 

Czy oni przygotowują się jakoś do życia w Europie już tam, siedząc w obozie? Uczą się języków?

Oczywiście, zresztą my sami jako Wspólnota im w tym pomagamy. Oprócz restauracji prowadziliśmy też dla nich zajęcia nauki języka angielskiego. Właśnie to było moje zadanie. I od razu zobaczyłam, jak to było potrzebne, ponieważ zainteresowanie tymi lekcjami było olbrzymie. Codziennie rzesza ludzi młodych i starszych, szła do tego naszego budynku z przepustką czy bez, legalnie czy nielegalnie, byle tylko posłuchać, coś zanotować. Chęć nauki jest olbrzymia. Szczerze mówiąc nigdy w Europie nie spotkałam takiej chęci nauki, zwłaszcza wśród dzieci. Nigdy nie spotkałam dzieciaków, które z taką dumą jak tamte nosiłyby zwykły zeszyt do jakiegoś przedmiotu. 

Miały już zeszyty?

Nie, dostali je od nas, takie zwykłe zeszyciki. Każdy je sobie podpisał. Niesamowitym przeżyciem dla mnie było spotkanie z takim małym Mustafą, 10-letnim Afgańczykiem, którego zagadałam raz gdy czekał na naszą lekcję na znajdującym się obok parkingu. Zapytałam, co ma w zeszycie. On otworzył zeszyt z taką dumą i pokazał, jak pięknymi literkami wykaligrafował cały angielski alfabet, ze słówkami na każdą literę, których ich poprzedniego dnia uczyliśmy. Wszystko mi przeczytał, co świadczyło, że on po ostatniej lekcji ze mną musiał to wkuwać. Poruszyło mnie, jak bardzo oni już jako dzieci zdają sobie sprawę z konieczności znajomości języka angielskiego!

Jak w ogóle wygląda życie tych dzieci w obozie? Co robią całymi dniami, jeśli oczywiście nie są u was na lekcji angielskiego? Rozumiem, że rodzice też nie pracują i mogą się nimi zajmować…

Ich rodzice nawet nie mogą mieć pracy, bo tego wymaga od nich pozwolenie na przebywanie w tym miejscu. Oczywiście czasem się między sobą organizują, podejmując się usług na których się znają, uruchamiając choćby zakład fryzjerski czy punkt krawiecki albo szkołę. 

Działa tam szkoła?

Coś na wzór, stworzyli to sami uchodźcy, bo wielu jest wśród nich nauczycieli. W prowizorycznym namiocie czy baraczku prowadzą zajęcia dla dzieci z baraków w ich okolicy. Nie brakuje też zajęć organizowanych przez inne organizacje charytatywne. Także my, Sant Egidio prowadzimy oprócz szkoły angielskiego coś co nazywamy Szkołą Pokoju. To takie różne zajęcia dla dzieci: gry, zabawy, rysowanie, malowanie.

Jak wygląda tam kwestia religijności? Stereotyp pewnie jest taki, że w obozie dla uchodźców pewnie słychać ciągle muzułmańskie modły albo nawoływania muezinów…

Prawdę mówiąc nie słyszałam żadnych muezinów, żadnych publicznych modlitw muzułmańskich, choć ich obecność widać choćby po strojach muzułmańskich kobiet. Najczęściej są to Afgańczycy. W tzw. dżungli – czyli ogromnym podobozie wokół obozu – ja meczetu nie widziałam. Te modlitwy w ciągu dnia też raczej odprawiają indywidualnie, każdy w swoim obejściu. Pamiętajmy też, że jeśli muzułmanie są uchodźcami, to najczęściej religijnymi, co oznacza, że należą do odmiany islamu która jest prześladowana w ich kraju, jak choćby Hazarowie. Są tam też oczywiście chrześcijanie i kościoły, do których chodzą najczęściej afrykańczycy różnych wyznań. Zarówno katolicy jak i wyznawcy różnych odmian ewangelikalnych. Zobaczyliśmy to, gdy raz poszliśmy do tej “dżungli” w niedzielę: różne spotkania religijne, rozmowy, kaznodzieje na ulicach. Także my zapraszaliśmy na nasze Eucharystie tych, których jakoś już poznaliśmy.

Fot. Anna Mikołajczyk
Uchodźcy są zwyczajnymi ludźmi, zwyczajnymi rodzinami. Wykonują przeróżne zawody. Zobaczyłam też, jak bardzo krzywdzące są krążące o nich w Polsce stereotypy, np. ten, że uchodźcy to terroryści. Dotarło do mnie, jak bardzo to nieprawda. Zobaczyłam normalnych, podobnych do nas ludzi.

Co cię najbardziej na Morii zaskoczyło?

Ich podobieństwo do nas. To, że uchodźcy są zwyczajnymi ludźmi, zwyczajnymi rodzinami. Wykonują przeróżne zawody. Zobaczyłam też, jak bardzo krzywdzące są krążące o nich w Polsce stereotypy, np. ten, że uchodźcy to terroryści. Dotarło do mnie, jak bardzo to nieprawda. Zobaczyłam normalnych, podobnych do nas ludzi. To są ludzie, których sytuacja polityczna w ich rodzinnych krajach albo wojny zmusiła do ucieczki by zapewnić swoim dzieciom czy starszym rodzicom bezpieczeństwo i godne życie. Przerażające jest to, że oni na tę podróż do Europy – która wydawała im się miejscem bezpiecznym – wydali oszczędności całego swojego życia. Gdy to marzenie się realizuje, dopływają do Grecji pojmowanej jako wrota Europy i kierowani są od razu do tymczasowych obozów. Bez żadnej informacji, na jak długo, bez żadnej polityki tego, co dalej się ma wydarzyć. Niektórzy z nich są tam przez kilka miesięcy, inni przez rok, mieszkając w prowizorycznym namiocie z piątką, szóstką czy siódemką dzieci czekając na spotkanie z urzędnikami, którzy zdecydują czy mogą zostać w Europie, czy mają wracać do Turcji. 

Do Turcji?

Tak, tam są najczęściej deportowani, choć przecież nie są z Turcji, nie uciekali stamtąd. Uciekali z Afryki np. z Sudanu czy Kamerunu. Pokonują tą wielką drogę z centralnej Afryki po to, by się dostać do Europy. Uderza mnie jednak ta ich cierpliwość, próba odnalezienia normalności w tym obozie. Widziałam tam trzy uruchomione przez uchodźców sklepy, zakład krawiecki z reklamą, widziałam fryzjera, który miał suszarkę, lustro i krzesełko, a sam miał „odjechaną” fryzurę i wyglądał świetnie. Widać po nich wszystkich wielką kreatywność. Widać, że to są ci, którzy w swoich rodzinnych krajach chcieli wziąć sprawy w swoje ręce i wydostać się z piekła swojego życia. Oni często opowiadają historie o wojnie, o tym że byli aresztowani, że ich rodzina musiała ich wykupować z więzienia, że w swoim kraju nie mogli prowadzić normalnego życia i bali się o swoją rodzinę. A wyjazd stamtąd był desperacką decyzją poszukiwania lepszej przystani dla siebie. 

Zadam pytanie, które można często przeczytać w różnych dyskusjach na ten temat w Internecie: nie da się im pomagać na miejscu?

Przede wszystkim trzeba najpierw ustalić, co to znaczy “na miejscu”, gdzie to jest? Bo jeśli chodzi np. o Syryjczyków, to im pomagać na miejscu się najczęściej nie da. Pomaga się im więc w Libanie, gdzie oni najczęściej uciekają, czyli już są uchodźami. To nie jest wcale tak, że oni chcieli z tej Syrii uciekać. Jeśli uciekli, to najczęściej musieli, nie mieli innego wyjścia. 8-letnia wojna już zniszczyła całe ich życie, to wszystko, co budowali. Na pewno ja nie jestem osobą, która mogłaby komuś takiemu powiedzieć, aby tam został i dalej czekał aż wojna się skończy. Drugą sprawą jest to, że oni tę decyzję o ucieczce już podjęli, już z tej Syrii, Afganistanu, Kamerunu czy Togo uciekli. Myślę, że pomoc jest potrzebna i osobom na miejscu – i tym, którzy już uciekli. Oni też nie mogą żyć jak zwierzęta, być traktowani przedmiotowo. A to widzieliśmy. Choćby w zamknięciu obozu tłumaczonym sytuacją epidemiczną. Europa się już otworzyła, latamy samolotami na wakacje, a oni siedzą tam zamknięci. Covid i pandemia stały się dodatkowym powodem, by ich upokorzyć i zamknąć. My, aby się móc z nimi spotkać czy zapraszać na obiady, musieliśmy posiadać specjalne zgody. 

Widziałam wśród twoich zdjęć z tego wyjazdu jedno, które mnie bardzo poruszyło: wielka góra porzuconych kamizelek ratunkowych, które noszą uchodźcy płynący do Europy. Co to za miejsce?

To miejsce nazywa się Wzgórze Kamizelek i jest rzeczywiście bardzo symboliczne. Robi imponujące wrażenie. Są to sterty porzuconych przez uchodźców lub wyrzuconych przez morze kamizelek ratunkowych, szczątków łodzi czy pontonów. Trzeba pamiętać o tym, że nie wszyscy właściciele tych kapoków zginęli, nie wszyscy są ofiarami swojej podróży do Europy. Choć część na pewno tak. Te kapoki wyrzuciło morze akurat na Lesbos, bo to wyspa znajdująca się bardzo blisko Turcji, gdzie najczęściej płyną w pierwszej kolejności. Dzieli ją coś około kilkunastu kilometrów. I choć dopłynięcie stamtąd na Lesbos nam wydaje się pewnie proste, to musimy pamiętać, że ci ludzie płyną najczęściej bardzo prowizorycznymi bareczkami, pontonami. Te kapoki, które mają na sobie, również nie są tej jakości jaką my znamy z naszych sklepów sportowych. Są z prowizorycznych materiałów. Ci, którzy dobijają do brzegu, te wszystkie rzeczy od razu zostawiają i jak najszybciej chcą się dostać od razu na ląd. Wzgórze Kamizelek powstało właśnie z tych rzeczy i jego rozmiar pokazuje, jak wielka jest to skala zjawiska, jak wielu ludzi tutaj przypłynęło.

Fot. Anna Mikołajczyk

Przybijają prosto do miejsca, gdzie znajduje się obóz?

Nie, obóz jest oddalony od tej plaży o około 100 km. Po dopłynięciu są najczęściej przechwytywani przez grecką straż przybrzeżną czy ogólnie: administrację wyspy i dopiero transportowani do obozu. Dlatego też, gdy tam byłam, uświadomiłam sobie, jak wielka odpowiedzialność, jak wielki ciężar spada na administrację tej małej wysepki i w ogóle na Grecję. Wydaje mi się, że tak nie może być. Grecy zostali z tym problemem zostawieni sami sobie. Gdyby te 15 tys. osób, które teraz są w obozach na wyspie Lesbos zostało rozlokowanych w Europie, w różnych krajach, nie byłoby wielkim problemem. To nie jest bardzo wielka liczba. Ale jeżeli oni są na małej wysepce, w jednej miejscowości – to jest to już problem. Dlatego właśnie zupełnie się nie dziwię, że są tutaj takie lokalne napięcia, że mieszkańcy tej wyspy się burzą. Tu jest potrzebna solidarność Europy, solidarność nas wszystkich oraz mądry sposób przyjęcia tych osób. 

Pewnie powiesz, że są nim Korytarze Humanitarne?

Korytarze Humanitarne wymyśliła właśnie Wspólnota Sant Egidio, gdy tylko we Włoszech pojawił się problem zalewu uchodźców. Ten projekt jest sposobem na to, by uchodźców do Europy sprowadzać na godnych warunkach. My najpierw ich poznajemy, przygotowujemy ich do przyjazdu i potem już na miejscu w danym kraju europejskim pilotujemy. Często są to lokalne wspólnoty lub parafie. Wspólnota plotuje uchodźców w danym miejscu, pomaga im znaleźć miejsce do zamieszkania, pracę, uczy języka i pomaga zaaklimatyzować się dobrze w nowym społeczeństwie. Świetnie działa to już we Włoszech, w co zaangażowany jest osobiście papież Franciszek przez swojego jałmużnika kard. Krajewskiego

Wiem, że był pomysł, aby ten projekt działał także w Polsce.

Tak, nawet wiele było już przygotowane, ale utknęło. Nie wiem dokładnie dlaczego. Ale wierzę, że takie wyjazdy jak ten nasz i późniejsze nasze spotkania z przedstawicielami Kościoła czy politykami pomogą zwrócić nasze oczy na sytuację tych ludzi i może pozwoli wrócić do tego pomysłu. 

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę