„Oj tam, oj tam” – mogłabym powiedzieć, gdybym w mniej kobiecy i emocjonalny sposób patrzyła na całą sytuację. Ależ nie! Dla mnie sprawa wzorowego wprowadzenia mojej córki w świat wiary, to rzecz ważna, więc wylałam przed rozmówcą całe serce: że przecież trzeba dziecku mówić o Bogu, trzeba się razem modlić, trzeba tłumaczyć Pismo Święte, uczyć co dobre, co złe, że Kościół to miejsce dla całej rodziny, a Pan Jezus powiedział przecież: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”, a my nie pozwalamy, a jak pozwalamy, to i tak nie stwarzamy dzieciom warunków, że by taką na przykład Mszę Świętą wytrzymały…
Oj, ileż ja się nagadałam na ten temat. I nic! Od mnogości słów moje myśli wcale nie stały się jaśniejsze, a dziwna rada, że im mniej religii, tym lepiej, jeszcze bardziej mnie niepokoiła. Już miałam uporać się z tym nieprzyjemnym uczuciem za pomocą ataku, takiego zakamuflowanego w chytrym pytaniu, że może w takim razie już na samym początku postanowić, że poczekamy, aż dziecko dorośnie i samo sobie wybierze, czy chce wierzyć, i w co. Na szczęście zreflektowałam się. Przecież rozmawiam z człowiekiem, który chce, by jego dzieci wierzyły w Boga, a i cytowany dominikanin chyba nie strzela do własnej bramki, rzucając takie dobre rady. Co więc mają na myśli? Co tak naprawdę chcą ograniczyć?
Tata wzór widząc, że nie daję za wygraną postanowił po męsku zakończyć rozmowę i powiedział:
Przeczytaj również
Zabrzmiało mądrze, biblijnie, ciekawie… gdyby tak jeszcze dało się to od razu przełożyć na prozę życia.