Nasze projekty

JEZUS – zawsze SUPERSTAR

Wygląda na to, że laicyzacja nie dotyczy kina. W krótkich odstępach czasu na wielkim ekranie zagościły aż dwa filmy biblijne: nafaszerowane do granic możliwości efektami specjalnymi - „Noe - wybrany przez Boga” i „Syn Boży”.

Reklama

Drugi tytuł opiera się na amerykańskim serialu „Biblia” – najszybciej sprzedającym się serialu na DVD w amerykańskiej historii i obejrzanym już przez 100 mln Amerykanów. Wyemitowany został także w Polsce. Telewizja chwaliła się wynikiem: 2,5 miliona oglądających.

 

Zachęceni sukcesem twórcy, postanowili z odcinków dotyczących Chrystusa zrobić pełnometrażowy film. Krytycy są jednak dla obrazu bezlitośni. Przykładowe opinie: „To ruchomy "święty obrazek", na którym Jezus czaruje białym uśmiechem i nieskazitelną fryzurą, a z niebios wystrzeliwują kolorowe, świetliste promienie. Rodzaj religijnego fetyszu, potwierdzający pewien zestaw schematów estetycznych i umożliwiający wspólną celebrację wiary” (Darek Arest) lub: „Syn Boży ateistów utwierdzi w niewierze, rezolutnym katolikom natomiast zasieje ziarno niepewności w sercach” (Stopklatka). Choć uważam, że szczególne drugi cytat jest trochę na wyrost, nie możemy w przypadku tego filmu, uzasadniać krytyki jedynie niechęcią do Kościoła. Problem jest głębszy. Powinniśmy zastanowić się raczej nad tym, czy Ewangelię w ogóle da się sensownie sfilmować? Dlaczego tak jest, że nawet w filmach, w których reżyser wcale nie przeinacza tekstu Pisma Świętego, często coś nam nie pasuje, coś „zgrzyta”. O ile jesteśmy w gronie ludzi wierzących, po obejrzeniu kolejnego biblijnego dzieła, np. z cyklu „kino biblijno-familijne na niedzielę”, możemy wzruszyć ramionami i przejść nad filmem do porządku dziennego. Gorzej, gdy ktoś sprowokowany obejrzanym dziełem zacznie stawiać pytania. Nie powiemy przecież, że „film jest głupi” skoro jest adaptacją Ewangelii.

Reklama

JEZUS – zawsze SUPERSTAR

„Syn Boży”

    

Reklama

Dystrybutorzy filmowi w Polsce, mając w pamięci sumy, które zarobili na „Pasji”, chętnie zainwestowali w wielkie banery reklamowe. Nie bez znaczenia była data premiery – tuż przed Wielkanocą. Możemy podejrzewać, że do kina udali się raczej ludzie wierzący, ale na forach internetowych pojawiły się opinie, że trochę nie wiadomo jak ten film odebrać. Czytałam komentarze, że Jezus pełen rozterek, pokus, mógłby być w sumie ciekawszy niż, jak określają niektórzy, „heros” prezentowany w amerykańskiej produkcji. Niestety w tym jest problem, że Jezus, którego oglądamy na ekranie, nie jest ani herosem, ani zgodnie z tytułem Synem Bożym. Więc kogo chce przedstawić reżyser Christopher Spencer?

 

Istnieje zasada łącząca większość nowszych ekranizacji Ewangelii, w którą wpisuje się tenże film. Reżyserzy starają się w nich podkreślić człowieczeństwo Chrystusa, marginalizując przy tym Jego boskość. W starszych filmach, na przykład w dwóch  uznawanych za najlepsze: „Ewangelia według św. Mateusza” z 1964 roku Pasoliniego, czy „Jezus z Nazaretu” z 1977 roku, Jezusa wyróżnia dostojeństwo i tajemniczość, nie ma On problemów z odparciem szatańskich pokus. Twórcy „Syna Bożego” starają się maksymalnie zatrzeć dystans między Jezusem a otaczającymi Go ludźmi. W obrazie Spencera uczniowie zwracają się do Jezusa per „Ty” i np. gdy Ten przewraca stoły kupców, starają się Go powstrzymywać. Gdybyśmy mieli snuć refleksję nad powołaniem Apostołów na podstawie samego filmu, można się zastanawiać, co skłoniło tych praktycznych mężczyzn, by rzucili wszystko i poszli za Nim. Zadecydowały uzdrowienia i cuda? Za sztandarowy przykład współczesnego ujęcia Jezusa niech posłuży scena kuszenia na pustyni, gdzie Chrystus jest bliski załamania nerwowego. Na marginesie warto zauważyć, że twórcy mieli kłopoty z tą sceną i dlatego ostatecznie nie weszła do kinowej wersji, ale możemy oglądać ją w serialu. W Stanach Zjednoczonych wybuchła afera, bo wielu doszło do wniosku, że szatan do złudzenia przypomina podstarzałego Barack”a Obamę! Reżyser musiał się tłumaczyć.

Reklama

Grający Jezusa, portugalski aktor Diogo Morgado uznał, że przez nieustanny uśmiech i poklepywanie wszystkich po ramieniu najlepiej ukaże miłość Jezusa do ludzi. Jest bardzo wesoły nawet wtedy, gdy mówi o tym, że ze Świątyni Jerozolimskiej nie zostanie kamień na kamieniu. Jezus w tym wydaniu przypomina bardziej wędrownego, miłego kaznodzieję, a nie kogoś, kto ma do przekazania coś naprawdę wyjątkowego. Co prawda Jezus uzdrawia, rozmnaża ryby i chleb i zmartwychwstaje, ale wydaje się to bardziej kwestią jakiegoś daru, a nie czymś, co naturalnie pasuje do Jego postaci. Jezus ma też dziwne podzieloną świadomość. Wystarczy przywołać scenę w czasie Ostatniej Wieczerzy. Jezus jest szczęśliwy i uśmiechnięty dopóki jak grom z jasnego nieba nie spada na Niego wizja męki. Gdy wychodzi zgnębiony z wieczernika biegnie za nim Piotr i mówi do Niego: „Panie, ja w Ciebie nigdy nie zwątpię, życie moje oddam za Ciebie”. Wtedy Jezus, wręcz zszokowany pozytywnie tymi słowami, rzuca mu się w ramiona. Ale gdy następuje kolejny przebłysk przyszłości, zdrady Piotra, atmosfera się psuje i przygnębiony Jezus odchodzi na modlitwę.   

Nie ma potrzeby przywoływać często bardzo skomplikowanych dyskusji teologicznych dotyczących tego, co to znaczy, że Jezus był jednocześnie Bogiem i człowiekiem. Zastanawiające jest jednak, że twórcy filmów ze znanych tylko sobie powodów nie biorą pod uwagę wersetów, w których jest mowa, że Jezus „uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie”. Może dlatego, pojawia się jakieś dziwne poczucie dysharmonii. Obraz Chrystusa jest w tym filmie po prostu niespójny. Wyrzućmy wszystkie cuda a uzyskamy logiczny, nawet i przyjemny obraz starożytnego hipisa i pacyfisty. Zgrałoby się to z bardzo mocnym i częstym akcentowaniem sytuacji politycznej Żydów. Rzymianie ukazani są jako bezwzględni, okrutni ciemiężyciele narodu żydowskiego i taki rodzaj zła jest wysuwany na pierwszy plan. Postawa Jezusa jako wzywającego do pokoju ma być idealnym kontrastem. Czy taki obraz powinien nam wystarczyć?

 

Biblia niefilmowana

       

Tekst Ewangelii nie jest filmowym scenariuszem. Za zdaniami kryje się przecież coś więcej, i od talentu reżysera zależy jak wypełni to „więcej”. Nie jest to powieść z dokładnymi opisami, dzięki którym nawet mniej zdolni twórcy jakoś sobie poradzą. Reżyserzy podejmujący tematy związane z Biblią dzielą się na tych, którzy podchodzą do tej historii indywidualnie i mają coś do powiedzenia (inna kwestia dobrego czy złego), i tych, którzy trzymają się literalnie tekstu i paradoksalnie mówią mniej, niż mówi Pismo Święte. Oto przykład. W serialu „Biblia”, Adam i Ewa, w topornej scenie wychodzą z piachu i na tym kończy się interpretacja początków ludzkości. Mamy oczywiście biblijną egzegezę, która nam rozjaśnia, tłumaczy, poszerza. Ale filmowcy to nie naukowcy i generalnie nie interesuje ich to, czy Matka Boża mogła powiedzieć Magnificat w takiej formie, jak zostało to zapisane w Ewangelii. Film z założenia ma być artystycznym odzwierciedleniem tego, jak twórca odczytuje jej sens.

 

Spencer, jako swoją „wariację” wyeksponował postać Marii Magdaleny. Jest ona z Apostołami rano, we dnie, wieczorem, w nocy i na łodzi podczas burzy. Reżyser nie miał niestety innego pomysłu, by docenić kobiety. Chciał też wybielić nieco Judasza. Ów uczeń bowiem jest nieświadomy, co grozi Jezusowi, jeśli zdradzi arcykapłanom miejsce Jego pobytu. Wierzy ich słowom, że „chcą z Nim tylko porozmawiać”. Do zdrady przekonują Judasza argumenty patriotyczne, czyli, że ma obowiązek chronić naród przed zamieszkami. Na tym kończą się autorskie pomysły Spencera.

 

Czy jacyś twórcy radzili sobie z tematem? Chciałabym przywołać tu kilka przykładów. Pier Paolo Pasolini to postać kontrowersyjna. Włoski reżyser uważał się za ateistę i marksistę, ale to właśnie jego czarnobiała „Ewangelia według św. Mateusza” z 1964 roku znalazła się na watykańskiej liście 45 filmów fabularnych, które w szczególny sposób propagują wartości religijne, moralne lub artystyczne. Z jednej strony chciał, by jego dzieło było wierną adaptacją, z drugiej przepuścił ją przez artystyczną wrażliwość i możliwości, jakie daje język filmu. Podkreślał, że nie wierzy w Jezusa jako Syna Bożego, ale jak mówił, wierzy w Jego wyjątkowość. Być może to, że reżyser chciał się zmierzyć z tematem nurtującym jego samego, sprawiło, że film jest nieprzeciętny. Pasolini muzyką i kadrami mówi niekiedy więcej niż są w stanie wyrazić słowa. Jest tam kilka sławnych scen, jak na przykład ta, gdy mędrcy ze Wschodu przychodzą, by pokłonić się Jezusowi. Maryja oddaje im na moment Nowonarodzonego. Oni je z czułością przytulają i całują, jakby od dawna czekali na ten właśnie moment. Józef i Maryja nie mówią przez cały film ani słowa, a ich postacie są wspaniale wyeksponowane. Ich „nieme” porozumienie, wyrażone przez spojrzenia i gesty mówi bardzo dużo. Tak samo jak wzruszająca scena, gdy kilkuletni Jezus idzie pewnym krokiem i z radością wprost w otwarte ramiona Józefa. Charakterystyczne w filmie są również odniesienia do dzieł malarskich (obrazy Giotta, freski Pietro della Franceski) w połączeniu z bogactwem oprawy muzycznej (Bach, Mozart, Prokofiew) czynią film Pasoliniego dziełem sztuki, nawet jeśli jego Jezus jest daleki od naszych wyobrażeń.  

 

Inny tytuł, który można przywołać jako przykład oryginalnego podejścia do tematu to obraz „Jezus” z 1999 roku w reżyserii Rogera Younga. Generalnie film do arcydzieł nie należy, ale jest tam ciekawy pomysł, by w niektórych scenach odwołać się także do współczesności. Szatan jest na przykład eleganckim panem w garniturze. W scenie kuszenia na pustyni czy modlitwy w Ogrójcu diabeł pokazuje Jezusowi sceny z historii świata na przestrzeni dziejów. Są więc „przebitki” wypraw krzyżowych, ludzie mordujący drugich ze słowem „Jezus” na ustach, są okopy wojny światowej i wzywający Boga żołnierze. Autor dokonuje interpretacji, używa możliwości jakie daje montaż i chce zachęcić widza do myślenia.

 

Mel Gibson w „Pasji” ukazał tylko Misterium Męki Pańskiej. Jest kilka scen retrospekcyjnych, które reżyser uznał za najważniejsze i jest to jedną z zalet filmu. Zachował konsekwencję w budowaniu wizji Jezusa, jednocześnie nie chcąc tłumaczyć wszystkiego. U niego sprawdziła się zasada, że lepiej pokazać mniej, a coś naświetlić, niż starać się pokazać wszystko i tym samym w efekcie nie pokazać nic. Pamiętamy, że „Pasja” została ciepło przejęta przez wielu krytyków, nawet tych niekoniecznie związanych z Kościołem. Jako pierwszy też (i na razie jako ostatni) zdecydował się na wprowadzenie języków starożytnych, co pomogło wywołać w widzu poczucie autentyzmu wydarzeń.

 

Film biblijny jest skazany na to, że o ile temat podejmie wrażliwy twórca, będzie on artystycznym dziełem, a jeśli talentu zabraknie, pobożnym teatrzykiem; dobrze zrobionymi technicznie jasełkami. Ale filmy biblijne, nawet te dobre, nie powinny zaspokajać naszego głodu „wizualizacji” Pisma Świętego, ale jeszcze bardziej ten głód pobudzać i odsyłać do oryginału, by szukać w wersetach coraz głębszego sensu. Znam osoby, które wychodzą z takiego założenia: nie czytam Pisma Świętego, ale na święta Wielkanocne zrobię sobie prezent i puszczę sobie „Pasję” w Wielki Piątek, jak tylko uwinę się z odkurzaniem. Ot takie szybkie rekolekcje. Nie chcę lekceważyć filmu, który wielu skłonił do przemyśleń i do autentycznego pragnienia zadumy nad własną wiarą, ale nie można się zatrzymywać na filmowych wyobrażeniach. Medytacja nad Ewangelią pozwoli nam i dobrze oceniać filmy biblijne i być może ułatwi dyskusję z tymi, których prowokują one często do szydzenia z naszej wiary.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę