
Baczyński. Trzeba umieć ludzi pokochać.
Jak żyć po wojnie, jak ocalić w sobie człowieczeństwo, gdy prześladują obrazy, z którymi nie można się pogodzić? Niestety, poeta Krzysztof Kamil Baczyński nie zdołał się dowiedzieć. Czwartego sierpnia jest rocznica jego śmierci, zginął na początku powstania. Bolesne szkło z oczu tak szybko wyjął mu Bóg.
(Raz – dwa – trzy – cztery…)
Raz – dwa – trzy – cztery –
niech ambasador nosi ordery,
nam jedna szarża – do nieba wzwyż,
i jeden order – nad grobem krzyż.
Raz – dwa – trzy – cztery –
niech pan minister nosi lakiery,
nam dziury w butach, głodno i chłód,
lecz wolność lepsza niż głupi but.
Przeczytaj również
Raz – dwa – trzy – cztery –
niechaj homara jedzą frajery,
ty chociaż kamień do gęby włóż,
lecz za toś, bracie, żołnierz, nie tchórz.
Raz – dwa – trzy – cztery –
woda czy góra, leź do cholery,
z naszych to ramion czy tak, czy siak,
wytryśnie Polska wolna jak ptak.
Elegia o… (chłopcu polskim)
Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynace morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemnościach, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,
i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.
Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałes ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?
(Trzeba umieć ludzi pokochać…)
Trzeba umieć ludzi pokochać,
jeśli nie ogień, ustami wyrzucać jasność,
życie jak granat wybucha,
wybuchło, zgasło.
A tu by trzeba z desek prostych
dom, kościół, niebo drgające wznieść.
A tu posadzić żywicą dudniące sosny,
pod włosami ich, pod kwiatami
serdeczną głosić wieść.
A tu by dzbany oliwy słonecznej pełne
w rany otwartych warg podać,
w chałupin ciemnych trumny, w popiół
niech płynie niebios woda.
Tak z dłonią na salwie czerwonej
serce – człowieku – jak gołąb ginąc tłucze,
świat – gdzie spojrzysz jak ściana lodu czterostronny –
zabijać tylko, umierać uczy.
Krew upada jak dzwony z jękiem.
A ty stoisz, ręceś zadumał.
W głębokościach działa oślepłe:
ogień, ciemność, kurzawa, tuman.
Jeszcze by trzeba pokochać mocniej,
dech jak sztandar rozwinąć szerzej, jaśniej,
czas jak płomień pochłania,
pochłonął, gaśnie.
A ty stoisz, cieśla niemrawy,
stygną łuki wiatrów nietkniętych,
tężeją niebios białe ławy.
O boży cieślo! tnij raz jeszcze,
ze struga wiór jak grom się zwije,
już go chwytają, wzięli, unieśli,
upadł, przepalił serca – więc żyjesz.
Do Matki Boskiej
Mario, obłoków ciszo.
Ciężko nam Boga dźwigać,
jeszcze ciężej odrosły świat,
nieba wysokie ciężej; nieba nad nami wiszą
jak przykazania ciemny kwiat.
Mario, tak bardzo boli, powiedzmy słowem prostym,
oto wszystko, całą maluczkość serc:
tu oto świty skazańców, tu oto dzieci, co rosły,
tu oto, Mario – milcząca nawet przed Bogiem śmierć.
Żeby się jeszcze unieść: o, natchnie ciepła muzyka,
ale już ziemia za ciężka, to dusze martwe jak ołów,
ciała i groby za ciężkie – stężałe bryły mozołu,
dym, płomień nad nami wykwita.
Cierpienie to kula, koło, rzeźbi, lecz toczy się dokąd?
Mario przeczysta, oto są dłonie wyschłe jak ruczaj,
z których by takie ogrody, zielone wybuchy drzew,
z których by domy jasności. A teraz oczy nauczaj,
jak w baldachimy przestrzeni trwogę zamienić i gniew.
Oto maluczkość nasza, śpiewaj, święta, nie ustań –
czym wyższa topola śpiewu, tym bliżej dosięgnąć z dna.
Kończę. Oto już wszystko. Jak wióry wyschłe mam usta,
nimi, o cicha, ciebie jak wizerunek wycisnąć w twardych dniach.
Ewa Demarczyk: Wiersze wojenne – sł. Krzysztof Kamil Baczyński, muz. Zygmunt Konieczny.
Zwycięzcy
Wiatr szeroki nam czoła obliże,
jak lew westchnie i przestrzeń wydmie
ponad nami. A jeszcze wyżej
łuna świśnie ogromnym skrzydłem.
Głowy nasze – owoc upalny,
rozszalałe włosów płomienie
deszcz omyje jędrny i walny,
aż się do snu schylą na ziemię.
Jeszcze chleby, jabłka jak księżyc
stół sosnowy zalegną kołem,
dłonie szorstkie, tak nieporęczne,
chleb przełamią z bożym aniołem.
A na skronie, gdy sen nas stłumi,
gdy będziemy znów ludzie prości,
blask nam spadnie i ten zrozumie,
żeśmy w wierze doszli miłości.