Nasze projekty
Fot. Archiwum Hospicjum im. M. Sopoćki w Wilnie

„Suknia ślubna przez dwa lata wisiała w szafie. Nigdy jej nie założyłam”. Historia powołania s. Michaeli Rak

Była już zaręczona, ale suknię ślubną zamieniła na zakonny habit. Po kilkunastu latach, już posługując w hospicjum, towarzyszyła żonie swojego byłego narzeczonego w ostatnich chwilach życia. Wybierając zakon, poszła za głosem, jaki usłyszała na Jasnej Górze: „Pierwszy habit, jaki zobaczysz, będzie twój”. Poznaj niezwykłą historię powołania s. Michaeli Rak, założycielki i dyrektor hospicjum w Wilnie.

Reklama

Małgorzata Terlikowska: Małe dziewczynki marzą o tym, żeby być mamą, mieć dzieci, a ty sobie wymyśliłaś, że zostaniesz… księdzem. To dość awangardowe marzenie jak na tamte czasy…

S. Michaela Rak:
To było przedziwne; lata siedemdziesiąte, szkoła podstawowa, Pierwsza Komunia Święta, nauka religii w salkach katechetycznych. U nas na wsi po prostu szło się do kościoła i po Mszy Świętej ksiądz spotykał się w zakrystii z dziećmi i przygotowywał je do sakramentów. Mieliśmy świetnego kapłana, zaangażowanego, pełnego poświęcenia.

Któregoś razu po takiej niedzielnej katechezie powiedziałam mamie, że jak dorosnę, to zostanę księdzem, bo chcę być taka jak nasz ksiądz. Mama dosyć długo mi tłumaczyła, że dziewczynka nie może być księdzem. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam o siostrach zakonnych. Nie miałam pojęcia, kim one są, bo nigdy żadnej nie widziałam. A że byłam bardzo ciekawa, mama zabrała mnie na wycieczkę do Szczecina i tam w mieście pokazała mi zakonnice. Przy okazji opowiedziała, co one robią, dlaczego mają taki, a nie inny strój, czym różnią się od świeckich kobiet. Bardzo mi się to spodobało. Pomyślałam, że i ja mogłabym być taką siostrą. Jako nastolatka byłam przekonana, że zostanę misjonarką w Afryce.

Po ukończeniu szkoły podstawowej chciałam wstąpić do zgromadzenia zakonnego. Poprosiłam mamę, żeby podpisała mi zgodę, bo jeszcze nie byłam pełnoletnia. Pojechałam nawet do Krakowa na rekolekcje powołaniowe dla młodzieży. Cudowne zresztą przeżycie, ale niestety zepsute przez jedno wydarzenie. Razem z innymi dziewczynami stałam w korytarzu w klasztorze, gdzie odbywały się rekolekcje, i rozmawiałyśmy z zakonnicami. Nagle siostry zamilkły, przyklękły na jedno kolano i skłoniły głowy. Za chwilę, jak gdyby nigdy nic, wróciły do rozmowy.

Czyżby przełożona szła?

Obok nas przechodziła siostra przełożona. Spojrzałam wtedy spod oka i spytałam, dlaczego siostry się tak zachowały. Dla nich to było oczywiste, a ja nie byłam w stanie tego pojąć: „To siostry muszą klękać przed swoją przeoryszą?”. „Taki mamy zwyczaj” – odpowiedziały. Wtedy zrodził się we mnie przeogromny bunt i obiecałam sobie, że ja przed człowiekiem klękać nie będę. Mimo że nie złożyłam dokumentów do szkoły średniej, nie podchodziłam do egzaminów, bo byłam przekonana, że wstąpię do zgromadzenia zakonnego. Wróciłam zbuntowana do domu i powiedziałam mamie, że nigdzie się już nie wybieram. Z człowiekiem mogę współpracować, człowiekowi mogę pomagać, ale przed człowiekiem klękać nie będę i już.

Zraziłaś się wtedy do życia zakonnego?

Nie chodzi o to, że się zraziłam. Po prostu nie umiałam w swoim młodzieńczym buncie tego przyjąć i zrozumieć. Moja prosta, niewykształcona mama dawała mi zupełnie inną lekcję. Zawsze mnie uczyła, że kiedy staje przede mną człowiek, to muszę się zatrzymać i być z tym człowiekiem. Pamiętaj, ja miałam wtedy może z piętnaście lat. To taki etap rozwoju, młodość, żar myśli, emocje, bunt, sprzeciw. Szukałam ideałów, nie znalazłam, więc się zbuntowałam.

Reklama

Rozumiem, że wróciłaś do szkoły, do nauki, do życia świeckiej młodej dziewczyny?

Szukałam dla siebie innej przestrzeni, w której mogłabym się realizować. Wiedziałam, że nie będę już siostrą zakonną, bo przed człowiekiem klękać nie będę. A mimo wszystko miałam ten żar w sercu, wołanie innych ludzi, bo głód, bo susza, bo gorąco, bo bieda, bo stan wojenny, bo u nas w Polsce nie ma co jeść, bo kartki. I znowu rodziły się pytania, gdzie jest prawda, gdzie jest sens, gdzie jest cel, co zrobić. I znowu etap młodości, poszukiwania.

Fot. Archiwum Hospicjum im. M. Sopoćki w Wilnie

Aż w końcu na twojej drodze stanął mężczyzna…

Tak, relacje mieliśmy bardzo bliskie, pełne zaufania i szczerości. Zawsze otwarcie mu mówiłam, że w moim sercu jest pragnienie bycia siostrą zakonną, a mimo to przyjęłam jego oświadczyny. Mama bardzo się ucieszyła. Specjalnie dla mnie uszyła suknię ślubną. Dwa lata wisiała w szafie, ale ostatecznie nigdy jej nie założyłam. Czułam, że małżeństwo nie jest tym, czego pragnę. W głębi serca wiedziałam, że jest coś więcej niż to, że chcę kochać jednego człowieka i być przez niego kochaną.

Z jednej strony chłopak odrzucony, z drugiej strony mama rozczarowana, bo przygotowała coś, co miało być wielką radością, a do niczego się nie przyda?

Czy to nie jest kontynuacja lekcji, że jesteśmy dla…? Szukałam odpowiedzi swojego serca i rozumu. Na szczęście i mama, i ten mężczyzna zrozumieli i zaakceptowali moje ostateczne „nie”. Człowiek nigdy nie będzie właścicielem drugiego człowieka. On musi mieć wolność decyzji. I znowu kolejny etap lekcji mojego życia: jeżeli jestem wolna, to bez przymusu podejmuję decyzje takie, jakie są w moim sercu.

Reklama

Co mama z tą suknią zrobiła?

Przekazała ją sąsiadce, która wydawała córkę za mąż. Sukienka została przerobiona, ale nie wiem, co się z nią później stało.

Z tym mężczyzną po latach się spotkaliście. Wspominałaś o tym w wielu wywiadach. Sceneria nie była już tak romantyczna, ale wzruszeń i łez nie brakowało…

Tak, to dla mnie też było ważne doświadczenie. Kiedy powiedziałam, że nie wyjdę za niego za mąż, że wybieram życie zakonne, że jednak ten głos powołania jest silniejszy, nastąpiło normalne rozstanie. Bez bólu, bez łez, bez przekleństw, tylko tak po przyjacielsku. Całkowicie zerwaliśmy relacje, przez szereg lat się nie widzieliśmy. W 1984 roku wstąpiłam do zgromadzenia zakonnego. Po wielu latach, kiedy już kierowałam hospicjum w Gorzowie Wielkopolskim, on tam przyjechał. Mimo upływu tylu lat poznałam go…

Przyjechał, żeby cię odszukać?

Nie, przyjechał szukać pomocy dla umierającej na raka żony. Słyszał, że to hospicjum ma renomę, że pracuje tu oddany i fachowy personel. Spytał, czy przyjmę jego żonę. Przyjęłam. Nie mam możliwości, by towarzyszyć podopiecznym przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przy pacjentach jest zatrudniony personel, są wolontariusze. Ale jakoś tak się złożyło, że akurat tej nocy, kiedy ona przechodziła do wieczności, ja byłam i dosłownie miałam ją na rękach, odchodziła przytulona do mnie. To poczucie spokoju, spełnienia i bycia osobą dającą siebie w tym momencie jeszcze bardziej mi pokazało, jak wielkim darem jest, kiedy człowiek umie odpowiedzieć na wezwanie Pana Boga. Widziałam, że tej nocy nastąpił pokój w sercu tego osieroconego męża i w sercach ich dzieci.

Reklama

Czy ten mężczyzna wiedział, że jego żona umiera na rękach byłej narzeczonej?

On wiedział z mediów, że ja to ja, bo moje imię i nazwisko się nie zmieniło. Ale w tamtym momencie chodziło głównie o posługę hospicjum. Bóg wie i przeprowadzi, ważne, żeby pozostać w dobrych relacjach, a nie rozdrapywać dawne rany, wyciskać łzy, szukać odwetu, zemsty. Trzeba zawsze być człowiekiem wychodzącym do drugiego człowieka.

Co ostatecznie zdecydowało, że jednak wróciłaś do myśli o zakonie?

Wiele osób zadawało mi podobne pytanie, ale nie umiem jednoznacznie na nie odpowiedzieć. Nie wiem. Złożyło się na to wiele czynników: historia życia mojej rodziny, historia doświadczeń, przekonanie, że nasze życie to nie jest tylko etap ziemski, ale też wieczność, więc trzeba żyć tak, by tę nagrodę w wieczności otrzymać, a jest to możliwe wtedy, kiedy człowiek jest darem z siebie dla drugiego. Jak wspomniałam, fascynowałam się misjami, bardzo chciałam jechać do dalekich krajów i tam pracować. Kiedy spotykałam się z misjonarzami, oglądałam filmy, czytałam książki, miałam poczucie, że muszę zrobić coś, żeby podzielić się z potrzebującymi tym, co mam. A trzeba powiedzieć, że naprawdę mieliśmy niewiele, bo to był czas stanu wojennego, pustych półek w sklepach, kartek. Dla mnie misje zawsze były przestrzenią dzielenia się. Dlatego tak bardzo chciałam zostać misjonarką.

Fot. Archiwum Hospicjum im. M. Sopoćki w Wilnie

Ale nie złożyłaś dokumentów do typowo misyjnego zgromadzenia.

Nie złożyłam, choć bardzo chciałam… Kiedy już oddałam pierścionek zaręczynowy, zaczęłam szukać zgromadzeń zakonnych, chciałam wybrać to jedyne. Sytuacja zaczęła się komplikować. Jak już znalazłam takie, którego charyzmat mi odpowiadał, to okazywało się, że są tam siostry bezhabitowe, a ja bardzo chciałam mieć habit. Kiedy przyglądałam się wspólnocie habitowej, brakowało mi tam tej przestrzeni misyjnej. Nawiązałam kontakty z wieloma zgromadzeniami i nie umiałam wybrać. Znowu nie wiedziałam, co mam robić.

To może trzeba było zastosować metodę mamy – Bóg wie.

I tak zrobiłam. Kiedy już podjęłam ostateczną decyzję, że chcę być siostrą zakonną, ale nie umiem się zdecydować na konkretny zakon, poszłam z pielgrzymką do Częstochowy z intencją, by Matka Boża dała mi odpowiedź. W którymś dniu marszu nagle poczułam, że muszę dokonać ostatecznego wyboru. Na Jasnej Górze uklękłam
przed Cudownym Obrazem. Nagle zobaczyłam wewnętrzne światło i usłyszałam głos: „Pierwszy habit, jaki zobaczysz, będzie twój”. I tak się stało. Przed kaplicą zobaczyłam siostry zakonne, podeszłam do nich i powiedziałam: „Bardzo przepraszam, ale chciałabym do sióstr wstąpić”. Siostry zrobiły wielkie oczy: „Do nas? A znasz nas?”. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie, ale byłam chyba dość przekonująca, bo od razu mnie do siebie zaprosiły. Okazało się, że to były siostry ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego. Ich dom generalny był w Gorzowie Wielkopolskim.

To kiedy w końcu założyłaś swoją suknię ślubną, czyli habit?

Po nowicjacie, przy pierwszych ślubach dostałam habit. Zresztą cały czas to jest dla mnie misterium. Kiedy codziennie rano zdejmuję piżamę i wkładam habit, to mówię: „Jezu, kocham Cię, jestem Twoja, Jezu, chcę być Twoim słowem, Twoim śladem, Twoim znakiem, Twoim przesłaniem”. Habit jest dla mnie taką pigułką miłości i miłosierdzia. Ale habit jest też krzyżem, szczególnie w upalne dni. To jest nieustanne bycie w saunie. Habit jest też dla mnie wyzwaniem do ofiarowywania.

Życie zakonne to nie tylko habit, to przede wszystkim śluby: czystości, posłuszeństwa i ubóstwa.

Życie zakonne jest świadomym oddaniem swego życia Panu Bogu do celów Jemu wiadomych. Oddanie jako dar, czyli coś, co bardzo często jest też darem bolesnym przekierowanym w przestrzeń cierpienia, w przestrzeń poczucia, że kiedy daję, to mi brakuje. Dając, wzrastam i upodabniam się do Tego, który dał nam całego siebie. Mówię o Trójcy Przenajświętszej, o Bogu kochającym, dającym, Bogu cierpiącym, umierającym, ale też o Bogu zmartwychwstałym, żyjącym i wszechmogącym. W tej perspektywie dar, czyli wyzbycie się czegoś, nie będzie stratą, tylko zyskiem.

Mówimy o ślubach zakonnych, o posłuszeństwie. Czasem aż chce się powiedzieć: ale ta przełożona ględzi, ona nie ma racji, ja wiem lepiej. Wtedy przypominam sobie słowa: „Panie, sługa Twój słucha”. Słucha, przyjmuje i mówi: „Panie, przyjmuję, choćbym miała ochotę walnąć pięścią, ale ofiaruję to za tego, za tego, za tamtego”. I znowu moje „tak, Panie” staje się perłą rodzącą się w cierpieniu.


Fragment książki „Mężczyźni mojego życia”. S. Michaela Rak w rozmowie z Małgorzatą Terlikowską


Siostra Michaela Rak jest założycielką i dyrektorem hospicjum w Wilnie, gdzie od lat towarzyszy drugiemu człowiekowi w trudnych momentach choroby i odchodzeniu z tego świata. Aby wspomóc akcję Most do Nieba i hospicjum dla dzieci na Litwie, wystarczy wejść na stronę >>mostdonieba.pl

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę