Nasze projekty
Fot. Instytut Prymasowski

Komu jest potrzebna beatyfikacja?

Wyniesienie na ołtarze nie zmienia nic w niebiańskiej sytuacji nowego błogosławionego! To nie jest tak, że po uroczystości przesiądzie się w Niebie na wygodniejsze krzesło, albo – jak napisał jeden z internautów – dostanie +10 punktów w niebiańskich kartach mocy.

Reklama

Nie minęło jeszcze pół godziny od zakończenia briefingu prasowego, podczas którego kard. Kazimierz Nycz ogłosił decyzję o bezterminowym przesunięciu beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia, a już polscy katolicy zdążyli się pokłócić o zasadność tej decyzji. Z jednej strony to dobrze – przelewające się przez internet dyskusje pokazują, że sprawy Kościoła są dla wielu ludzi ważne, a podejmowane decyzje nie są im obojętne. Z drugiej – szkoda, że nawet wokół tego, który tak bardzo chciał zjednoczenia Polaków, muszą pojawiać się spory.

Pytanie, które nasuwa mi się od razu, brzmi: czy to naprawdę tak ważna w swoich skutkach decyzja? Owszem, nie będzie beatyfikacji 7 czerwca. Ale nie znaczy to, że uroczystość w ogóle się nie odbędzie, że pojawiły się jakieś nowe okoliczności związane z osobą samego Prymasa. Inaczej rzecz się miała w przypadku odłożenia beatyfikacji abp. Fultona Sheena – tam wyszły na jaw fakty, które domagały się głębszego zbadania, aby w przyszłości nikt nie mógł zarzucić Kościołowi podjęcia niewłaściwej decyzji. W przypadku kard. Wyszyńskiego problem sprowadza się tylko do możliwości zorganizowania publicznej uroczystości z udziałem papieskiego legata i wielu wiernych.

I właśnie o tę publiczną uroczystość toczy się najzacieklejszy spór. Bo czy można było przeprowadzić beatyfikację bez udziału wiernych? Tak, można. Do tej ceremonii nie jest wymagana obecność ludu. Legata ustanawia sam papież – w przypadku zamkniętych granic mógłby nim zostać kard. Nycz albo inny członek polskiego episkopatu.

Reklama
Uroczysta beatyfikacja jest ogłoszeniem ludowi faktu, który już zaistniał, a Kościół tylko go potwierdza: dana osoba jest zbawiona.

Ale wydaje mi się, że w tym toku myślenia umyka jeden wątek. Beatyfikacja jest właśnie dla wiernych. Wyniesienie na ołtarze nie zmienia nic w niebiańskiej sytuacji nowego błogosławionego! To nie jest tak, że po uroczystości przesiądzie się w Niebie na wygodniejsze krzesło, albo – jak napisał jeden z internautów – dostanie +10 punktów w niebiańskich kartach mocy. Przecież on już nie może „bardziej być w Niebie”! Uroczysta beatyfikacja jest ogłoszeniem ludowi faktu, który już zaistniał, a Kościół tylko go potwierdza: dana osoba jest zbawiona. To się już stało. Proces beatyfikacyjny ma na celu jak najdokładniej zbadać życie, a cud niejako jest „pieczęcią z Góry”, która daje Kościołowi ostateczne potwierdzenie, wyrażone potem w uroczystości. Ale dla samego kandydata to, czy na ziemi nosi tytuł sługi Bożego, czy błogosławionego albo świętego, nie robi różnicy. Można się za jego wstawiennictwem modlić i wypraszać łaski. Owszem, nie można oddawać mu publicznego kultu, ale można modlić się indywidualnie, wcale nie mniej skutecznie. W końcu cud, potrzebny do wyniesienia na ołtarze, jest zawsze wymodlony właśnie przed oficjalną beatyfikacją…

Właśnie dziś, kiedy od tygodni zamknięci w domach coraz boleśniej doświadczamy skutków izolacji, potrzebujemy przekonać się, że nie jesteśmy pojedynczymi elektronami, krążącymi we wszechświecie, ale jesteśmy jednością.

Niektórzy krytycy przesunięcia beatyfikacji przywołują Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego, podczas których prymasowski tron pozostawał pusty – kardynał był wtedy więziony w Komańczy. „Może tamtą uroczystość też trzeba było odłożyć?” – pytają. Jest tylko jedna różnica. Podczas uroczystości nie było Prymasa, ale byli wierni, których nieprzebrany tłum zalał jasnogórski szczyt. Było poczucie jedności, które teraz jest nam tak bardzo potrzebne. Bo właśnie dziś, kiedy od tygodni zamknięci w domach coraz boleśniej doświadczamy skutków izolacji, potrzebujemy przekonać się, że nie jesteśmy pojedynczymi elektronami, krążącymi we wszechświecie, ale jesteśmy jednością. I ta fizyczna bliskość, stanie w tłumie ludzi z całej Polski i znoszenie niewygód, ścisku, tłoku, albo widok morza ludzkich głów na ekranie telewizora, jest potrzebne, żebyśmy na nowo przypomnieli sobie, że słowo Kościół – greckie ecclesia – oznacza „zwołanie”.

Prymas Wyszyński potrafił czekać. Trzy lata uwięzienia było jednym wielkim czekaniem, aż znowu będzie mógł chwycić ster Kościoła w swoje ręce. Ale to czekanie nie było bezczynnością, przeciwnie – gdyby nie lata w Stoczku, Prudniku i Komańczy, prawdopodobnie nie byłoby Wielkiej Nowenny czy Jasnogórskich Ślubów Narodu. Teraz nam pozostaje czekać na beatyfikację Prymasa Tysiąclecia. Czy to czekanie wykorzystamy na bliższe poznanie jego samego i tego, co nam zostawił?

Reklama

Tekst opublikowany na blogowni Stacji7.

Reklama
Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę