Fragment książki Piotra Legutko "Jedyne takie muzeum. Odzyskana pamięć o Powstaniu Warszawskim".
Czytelnikom zainteresowanym odpowiedzią na odwieczne polskie pytanie: „czy należało się bić?”, od razu na wstępie zacytuję deklarację jednego z naszych narratorów: „Dla mojego pokolenia, a urodziłem się dwadzieścia lat po wybuchu Powstania Warszawskiego – mówi Dariusz Karłowicz – powstanie jest czymś danym. Stanem rzeczy. Dziedzictwem. I być może również dlatego problem oceny decyzji o rozpoczęciu walki nie jest już dla nas kwestią centralną. Skoro zaś dyskusja o decyzji dowództwa i militarnych szansach powstania wydaje się niemożliwa do rozstrzygnięcia, to w tej kwestii wystarczy mi założenie, że powstanie nie było ani dowodem na brak rozumu, ani na umiłowanie śmierci. W miejsce sporu o militarny sens powstania staje dziś kwestia istotnego sensu tego dziedzictwa – sensu heroicznej walki i niewyobrażalnie wielkiej ofiary. Pytanie naprawdę ważne dla mojego pokolenia brzmi: dlaczego doświadczenie sześćdziesięciu trzech dni powstańczej Warszawy stało się podstawową miarą polskiej wielkości – miarą żywą zarówno w czasach PRL-u, jak i w dobie III Rzeczypospolitej? Czy nie z powodu przemawiającego z ogromną mocą świadectwa, że wolność i suwerenne państwo mogą być ważniejsze nawet od życia? Jeśli tak, to kolejne pytanie brzmi: co potrafimy z tym świadectwem zrobić? Co ono dzisiaj znaczy? Do czego nas to zobowiązuje?”.
Przyznaję, podzielam tę opinię, co nie przeszkadza mi doskonale rozumieć rodaków, których wciąż fascynuje spór o to, czy powstanie powinno było wybuchnąć. Bo też było ono jednym z kluczowych momentów polskiej historii. Myślę jednak, że dużo więcej można osiągnąć, nie popadając w prezentyzm, ale skupiając na tym, co z pozostawionym nam dziedzictwem mamy zrobić. Przyjmijmy zatem – za Janem Nowakiem-Jeziorańskim – że skoro powstanie wybuchło, to znaczy, że musiało się tak stać. Jak w greckiej tragedii, było to nieuniknione. A skoro tak, powinniśmy się wobec tej tragedii jakoś określić.
Przeczytaj również
Muzeum Powstania Warszawskiego nie powstało dla uzasadnienia żadnej z tez stawianych przez historyków. Nie jest argumentem uzasadniającym decyzję o wybuchu powstania, nie dostarczyło zbyt wielu argumentów jego przeciwnikom. Nie zostało zbudowane przeciw komukolwiek, a jeśli stara się pokazać czyjś punkt widzenia, to ludzi, którzy za broń chwycili. Bo taki los przypadł im w udziale.
Narratorów tej opowieści, a zarazem twórców koncepcji muzeum, interesowało poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co spowodowało, że ci ludzie do powstania poszli. Skoro nie byli to samo-bójcy, szaleńcy, ani straceńcy, mamy obowiązek zrozumieć, co ich do takiego kroku skłoniło, czym się kierowali. Nie da się tego zrobić inaczej, niż próbując zobaczyć siebie na ich miejscu. I to jest pomysł formalny na muzeum opowiadające o powstaniu. Ludzie przychodzą oglądać ekspozycję, patrzą na zdjęcia roześmianych, młodych dziewcząt, na zawadiackie miny chłopaków, a obok, w specjalnie zainstalowanych lustrach, widzą siebie. To pomaga znieść barierę czasu, sprawia, że nie są to już jacyś herosi z innej epoki, ale ktoś bardzo nam bliski. Gdyby dzisiaj żyli, pewnie wysyłaliby SMS-y i mieli konta na Facebooku. Wtedy komunikowali się inaczej, ale emocje przeżywali podobne, tak samo kochali, w podobne sprawy wierzyli. Przewrót kopernikański w opowiadaniu historii powstania polega na tym, że po przekroczeniu bramy muzeum historia ta przestaje być przedmiotem specjalistycznych sporów i ocen. Narrację przejmują ludzie: bohaterowie i świadkowie tamtych wydarzeń.
„Kiedy słyszę, że historię trzeba zostawić historykom, mam skojarzenie z martwym ciałem, które trzeba oddać patologom do prosektorium. Niech sobie je kroją, zamykają w słoiki i oglądają pod światło. A przecież to jest żywe i wciąż strasznie ważne” – mówi Dariusz Gawin, jeden z twórców muzeum. Ten projekt oczywiście zrodził się w głowach pewnej grupy ludzi, ale w gruncie rzeczy skanalizował coś, co wzbierało już od dłuższego czasu: potrzebę odzyskania własnej historii przez sferę publiczną, obywatelską. Brzmi to może patetycznie, ale dokładnie oddaje fenomen Muzeum Powstania Warszawskiego.
Czy przekraczając barierę czasu i jedyny słuszny monopol na mądrość, zwiedzający znajdują w końcu odpowiedź na owo pytanie: „dlaczego?”. Zapewne każdy znajdzie ją na swój sposób. Ale jeśli szukać dla różnych punktów widzenia wspólnego mianownika, to jest nim zapewne pragnienie wolności. Zarówno w wymiarze indywidualnym, osobistym, jak i wspólnotowym. Jednym z najważniejszych odkryć, jakich dokonuje zwiedzający muzealną ekspozycję, jest to, że powstańcy stworzyli w obrębie barykad wolną Polskę – wspólnotę polityczną, państwo z jego instytucjami, prawami, procedurami. To była III Rzeczpospolita w mikroskali, dająca nam jednak kapitalną podstawę do wyobrażenia sobie, jak mogłaby wyglądać Polska, gdybyśmy o jej kształcie mogli decydować samodzielnie.
Sześćdziesiąt lat trzeba było czekać na otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Dlaczego aż tyle? Muzeum nie mogło nabrać realnych kształtów, bo na wszelkie sposoby próbowano zniszczyć właśnie owo pragnienie wolności, którego wyrazem stało się powstanie. W latach stalinowskiego terroru powstańcy siedzieli w więzieniach, traktowani byli jak „wrogowie publiczni”, trudno więc było oczekiwać jakiejkolwiek formy upamiętnienia ich czynu. Po 1956 roku, gdy bramy więzień otwarto, zmieniło się tylko tyle, że pozwolono honorować ich zasługi w walce z niemieckim okupantem. Można było składać kwiaty na Cmentarzu Powązkowskim przy pomniku Gloria Victis, przez długie lata jedynym miejscu w Warszawie, gdzie powstańcy czuli się jak u siebie. Poza tym zapraszano ich na zamknięte akademie, przyznawano ordery i zapomogi. Zmową milczenia otaczano natomiast cel, o który walczyli, i to, co przez sześćdziesiąt trzy dni istniało w obrębie barykad. Wolno było czcić powstańców, ale nie powstanie, czyli wolną Polskę. Zresztą owo „czczenie” też miało swoje granice. Powstańców otoczono swoistym „kordonem sanitarnym”, by nie zarażali zdrowej tkanki narodu swymi miazmatami o wolności. A już szczególną wagę przykładano do izolowania od kombatantów młodzieży. Ona miała wybierać przyszłość. I po 1989 roku przez pewien czas faktycznie wybierała przyszłość, jaką jej zaoferowano.
Stosunkowo łatwo zrozumieć kłopoty z otwarciem takiego muzeum w czasach PRL-u. Trudniej pojąć, dlaczego nie dało się tego zrobić w ciągu piętnastu lat po obaleniu komunizmu. Warto prześledzić losy kolejnych prób, bo są one pouczające. Wiele mówią o naturze III Rzeczypospolitej, dla której wizja wolnej Polski, zrodzona w sercach i umysłach powstańców warszawskich, wydawała się bardzo odległa i w pewnym sensie konkurencyjna. Nie można jednak wszystkiego zrzucać na karb nieporadności władz miasta czy planowe odcięcie się rządzących od polityki historycznej. Parafrazując współczesnego „klasyka”: „Sorry, taki mieliśmy w latach dziewięćdziesiątych klimat”. W XXI wiek Polska weszła w stanie powszechnego znieczulenia na patriotyzm i historycznej amnezji, których bolesnym wyrazem było ignorowanie nawet obyczaju uczczenia chwilą ciszy na ulicach stolicy godziny „W”. Przebudzenie następowało stopniowo, można wskazać kilka jaskółek nadchodzącej wiosny, ale niewątpliwie za punkt zwrotny należy uznać tamto lato, 1 sierpnia 2004 roku, wyjątkowe obchody sześćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, poprzedzone otwarciem muzeum poświęconego powstaniu. Zapowiadały je bilbordy z hasłem: „Jedyna taka rocznica. Jedyne takie muzeum”.
Opublikowany fragment pochodzi z wprowadzenia do książki "Jedyne takie muzeum. Odzyskana pamięć o Powstaniu Warszawskim" autorstwa Piotra Legutko, która ukazała się nakładem Wydawnictwa ZNAK.