Znana dzielnica, duży blok, pierwsze piętro. Pani Stasia mieszka tutaj zupełnie sama. Jej mąż zmarł kilka lat temu, dzieci zabrała choroba. Nie ma wnuków. Na co dzień Pani Stasia walczy z wieloma chorobami, porusza się również o kulach. Zaproponowała mi herbatę, bo powiedziała, że niewiele ma. Jedną sprawną ręką postawiła czajnik na gazie.
Utrzymuje się tylko z renty. W pierwszej kolejności regularnie opłaca z niej czynsz i rachunki, bo – jak sama mówi – bardzo boi się eksmisji. Każdego miesiąca musi zdecydować, z których leków zrezygnować, żeby zostawić sobie choć trochę pieniędzy na jedzenie. Mimo to Pani Stasia zadziwia pogodą ducha. Nie marudzi, nie użala się nad sobą i z widocznym wzruszeniem opowiada o opiekujących się nią wspaniałych lekarzach i pielęgniarkach.
Gdy pytałam, czy jej czegoś nie potrzeba, może zrobić jej zakupy – nie chciała nic. Powiedziała, że najbardziej ją cieszy, że przyszłam i chciałam jej posłuchać. I wypić herbatę, – mówi, że bardzo lubi częstować herbatą, bo mało kto jej wtedy odmawia – a uwielbia ludziom sprawiać radość.
Wychodziłam z poczuciem, że te odwiedziny dały więcej mnie samej niż pani Stasi. Myślałam, że to ja jej sprawiłam radość tym spotkaniem. A to ona podniosła mnie na duchu tym, że mając niewiele mogę wiele dać. Wystarczyła jedynie obecność.