Druhna Marylka. Duchowa matka Wandy Półtawskiej
"Była do końca przejęta walką o wolność, uważała to za największą sprawę swego własnego życia i bez wahania gotowa była ponieść za to śmierć, i bez wahania żądała tego od nas, młodych" - wspomina Wanda Półtawska, dla której druhna Marylka stała się wzorem do naśladowania.
Kobieta – wzór
To były moje piętnastoletnie wakacje – ten pierwszy obóz, który prowadziłam jako nagle mianowana, najmłodsza w hufcu drużynowa – dziewczęta starsze ode mnie. Może dlatego wpadła do nas inspekcja z komendy chorągwi – nie wiem, kto w niej był oprócz pani Marylki, bo tych innych osób nie zapamiętałam. Ona utkwiła mi w pamięci nie z tamtej inspekcji, w której brała udział, ale przez dalsze nasze wspólne okupacyjne dzieje.
Inspekcję zapamiętałam jako szalony pośpiech, ruch, krzyk dziewcząt i przypaloną z wrażenia kolację. Ale panią Marylkę zapamiętałam już wtedy: bardzo wysoka, wydawała się za wysoka jak na kobietę, a wysokość jej podkreślała jeszcze szczupłość sylwetki; twarz pociągła, jasne włosy i chyba jasne oczy – mówię „chyba”, bo mimo wszystko nie jestem pewna, choć tak bardzo wyraźny mam przed oczyma jej obraz… A jednak nie wiem: szare, jasnożółte? Nie wiem, ale zostało mi wrażenie czegoś jasnego. Pamiętam nie kolor, a wyraz tych oczu… Kobieta, która przetrwała we mnie chyba trochę jak wzór. Opanowana, zawsze spokojna, zawsze lekko uśmiechnięta. Z tej inspekcji pamiętam mój oszalały pośpiech i jej spokojne, ale ciepłe słowa przy ognisku.
Czujna, skupiona, wysoka – moja „władza”
Ale wyraźniej widzę ją z późniejszych lat, z okupacji. Druhna Marylka była moją bezpośrednią władzą w czasach konspiracji. Spotykałam ją często, nieraz co dzień, a czasem nawet częściej. Czasem przepadała na parę dni w terenie, nie widziałam jej i dopiero po powrocie zdawałam jej sprawozdanie. To ona odbierała ode mnie przysięgę, która wtedy wydawała mi się ważniejsza niż życie – i sprawa, która za tym stała, wydawała mi się bezcenna. Taką mi ją pokazywała czujna, skupiona, wysoka – moja „władza”. Trudna do ukrycia, charakterystyczna sylwetka miała jakąś przedziwną swobodę i zręczność.
Kontakty nasze czasem były błyskawiczne, ale zawsze tak pomysłowe, że poza wszystkim innym fascynowała mnie ta jej swoboda i panowanie nad sytuacją. W jej rękach czułam się zupełnie bezpieczna, choć nieraz woziłam czy nosiłam rzeczy, za którymi po prostu stała śmierć. Pani Marylka umiała podać mi niebezpieczne czasem ładunki zręcznie, nieraz w tłumie ulicznym, nie zatrzymując się koło mnie. Wiedziała wszystko i kierowała nami ze spokojem pełnym odpowiedzialności, nie narażała naszego życia lekkomyślnie i w jej skupieniu znać było wagę tych rzeczy, o które walczyła, a w których cieniu i nasze życie nabierało sensu.
W jej rękach czułam się zupełnie bezpieczna, choć nieraz woziłam czy nosiłam rzeczy, za którymi po prostu stała śmierć
Przeczytaj również
„Potrzebne koniecznie ogniwo…”
Po upadku Polski od razu wpadłam w sieć konspiracji i goniłam, znikając na całe dni i noce, jako kurierka ZWZ (Związku Walki Zbrojnej). Z całym przekonaniem złożyłam przysięgę na ręce druhny Marii Walciszewskiej, że jestem gotowa oddać życie nie tylko za Polskę, ale też za utrzymanie tajemnicy pracy konspiracyjnej. No i byłam przekonana, że to słuszne i że to potrafię i ja, i inni.
Wtedy, od mrocznego wieczoru w listopadzie 1939 r., wydawało mi się, że moje życie jest konieczne, potrzebne. Pani Marylka mówiła tak: potrzebne koniecznie ogniwo… Byłam łączniczką, póki mnie 17 lutego 1941 r. nie aresztowali. W miarę upływu czasu pani Marylka dawała mi coraz trudniejsze zadania. Nie znałam nazwisk niezliczonych ludzi, z którymi spotkałam się w moich służbowych podróżach. W rok później, jesienią 1940, ładunek poczty, którą mi dała pani Marylka, przeznaczony był dla siedemnastu powiatów. To było ważne. Nie wiem, czy liczyło się moje własne życie, ale było potrzebne, bo musiałam to zawieźć. Pani Marylka wręczała mi ją czasem – tę pocztę – na małych bibułkach papierosowych, w mroku kościoła ojców kapucynów, czasem na poczcie, czasem mijając mnie w tłumie. Czasem przychodziła do mnie do domu.
Była do końca przejęta walką o wolność
Ojciec tego nie lubił i nie lubił moich wyjazdów. Mruczał coś pod nosem, ale nigdy nie zabronił i nigdy o nic nie pytał. Widzę ją w ramie otwartych drzwi jak na portrecie: suknie, zawsze nieco podobne do harcerskiego mundurka, szaro-popielate, proste a wykwintne w kroju, noszone z elegancją; na czole jeden niesforny kosmyk jasnych włosów, który spadał. Pani Marylka miała taki nawykowy ruch, którym ten kosmyk z czoła odgarniała. Lubiłam ją. Nie tylko dlatego, że przy niej moje życie nabierało szczególnej wagi, ale lubiłam ją samą.
Jaka była? Przywołuję jej postać. Nic o niej nie wiedziałam poza tym, że jest harcmistrzynią. Nigdy o sobie do mnie ani do nas nie mówiła, ja nigdy o nic osobistego jej nie pytałam. Była do końca przejęta walką o wolność, uważała to za największą sprawę swego własnego życia i bez wahania gotowa była ponieść za to śmierć, i bez wahania żądała tego od nas, młodych. Bez wahania odbierała od nas, młodych, przysięgę, że jesteśmy gotowe ponieść śmierć raczej, niż zdradzić. Wierzyła w to. A my wiedziałyśmy, że to jest słuszne.
W jej jasnych oczach była prawda, a ona była cicha i namiętna; jakaś determinacja w wąskich nieco wargach, jakieś zacięcie tych ust, że wiadomo było, iż jest odważna i nieugięta – a przy tym prosta i nieponura, przeciwnie, w jasnych oczach nieraz migały iskierki humoru, a nieraz, gdy zdawałam relację z groteskowych sytuacji, jakie zdarzały mi się w zakazanych dziurach Lubelszczyzny, wybuchała wesołym śmiechem. Zarażała nas odwagą i poczuciem ważności nie nas samych, ale tamtych spraw. Wielkie słowo „Ojczyzna” w jej ustach miało właściwy sens. Mówiła mało – a słowa jej były na jej miarę; zawsze trafne, spokojne, prawdziwe.
W podziemiach Gestapo odebrała sobie życie…
10 lutego 1941 wezwała mnie i powiedziała, że trzeba się liczyć z tym, że mnie śledzą i mogę zostać aresztowana. Czy chcę uciekać w teren? Nie chciałam. Obcięłam tylko moje długie warkocze i zrobiłam zwykłą fryzurę. Działałyśmy dalej, choć łańcuch aresztowań szedł już nieprzerwanie. Jeżeli ktoś będzie „sypać”, wpadniemy wszyscy, ale jeżeli ucieknę, wsadzą moją matkę albo ojca, albo wszystkich w domu. Wolałam zostać.
Jeszcze 15 lutego oddała mi ostatnią pocztę i powiedziała nazwiska aresztowanych, których dotąd znałam tylko z pseudonimów, żebym w razie czego orientowała się, kto swój. Tej ostatniej poczty nie zdążyłam rozwieźć, aresztowali mnie 17 lutego i, bojąc się zostawić je w domu, zabrałam papiery z sobą. Było rzeczą przypadku czy mego szczęścia, że udało mi się je spuścić w gestapowskim klozecie.
Mnie aresztowali wieczorem, a następnej nocy przyprowadzili panią Marylkę. Poznałam ją po głosie, była w sąsiedniej celi czy zresztą nie w celi, ale za ścianą. Potem, w ostatnim dniu śledztwa w mojej sprawie, gdy mnie wieźli na Zamek, spotkałam ją na schodach. Nie patrzyła na mnie, ale powiedziała przed siebie, a ja wiedziałam, że to do mnie: „Wszystko na mnie, pamiętaj, powiedz wszystkim: wszystko na mnie”. Powtórzyłam rozkaz, komu mogłam, i łańcuch aresztowań zerwał się. Pani Marylka w podziemiach Gestapo „Pod Zegarem” odebrała sobie życie, a śledztwo dla wszystkich aresztowanych stało się przez to łatwiejsze. Mnie już było wszystko jedno: byłam po śledztwie, ale te ostatnie aresztowane miały jedno proste wyjście – mogły wszystko zwalić na nią. Zamknęła koło.
Czy cena, którą zapłaciła, nie była zbyt wysoka?
Wtedy było to dla mnie oczywiste i nawet nie wydało mi się nadzwyczajne – tak bardzo było w jej stylu i tak wynikało z jej osobowości. To znacznie później musiałam zacząć myśleć, czy cena, którą zapłaciła, nie była zbyt wysoka, czy miała do niej prawo – ona i ta, na drugiej szali położona, Ojczyzna? Ale smukła postać pani Marylki urosła do symbolu.
Ile razy jestem w Lublinie, gdzie na Nowym Cmentarzu pod jasnym, wysokim niebem jest grób mojej harcmistrzyni, myślę zawsze o mojej młodzieży z teczki niedoszłych samobójców. I myślę, jak im to przekazać, żeby było tak, jak trzeba? Nieraz chciałabym o niej mówić, o tamtej samobójczyni, do tych młodocianych, niedoszłych, tych usiłujących, ale… Ale boję się wielkich słów.
Dzięki książce poznasz niezwykłe życie dr Wandy Półtawskiej, obejmujące takie wydarzenia, jak wyrok śmierci za działalność w Szarych Szeregach, cztery lata przeżyte w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück i przeprowadzona tam przez niemieckich lekarzy operacja pseudomedyczna, cudowne uzdrowienie z choroby nowotworowej za wstawiennictwem Ojca Pio, kilkudziesięcioletnia współpraca z księdzem Karolem Wojtyłą, biskupem, arcybiskupem, kardynałem i papieżem Janem Pawłem II, wszechstronna pomoc udzielona niezliczonym tysiącom ludzi, pomysł Deklaracji Wiary medyków i wiele innych. To wspaniała opowieść o łasce ponad stu lat aktywnego życia.
KUP KSIĄŻKĘ:
W sklepie Wydawnictwa Edycja św. Pawła>>>
W sklepie internetowym Stacji7 dobroci.pl>>