Pójście za Jezusem to walka na śmierć i życie
Odkryłem, że bycie chrześcijaninem nie polega na tym, że kiedyś byłem rozrabiaką i zawadiaką, a teraz tylko grzecznie do kościółka, w ciepełku, poprawne drobnomieszczaństwo, kultura osobista, nie pije, nie pali, nie ma robali.
Walka na terenie wroga
Pójście za Jezusem jest pójściem na wojnę, to jest walka na śmierć i życie. Zostaję Jego żołnierzem, jakbym został zrzucony jak cichociemni na teren wroga, bo ziemia, jak mówi Ewangelia, jest pod panowaniem Złego. W tym momencie jestem Bożym człowiekiem na tyłach wroga. Prowadzę walkę – nie z ludźmi, lecz o ludzi.
Na początku jest walka z pokusami, którymi demon chce mnie załatwić, potem także walka duchowa przez ewangelizację, bo głoszenie Ewangelii jest wyrywaniem ludzi diabłu. To niesamowite, że Pan Bóg dał mi taki przywilej, że mogę być Jego emisariuszem, ambasadorem, przemawiać w Jego imieniu – że On mi to daje mimo mojej grzeszności i nienadawania się do tego, świadom moich upadków i niegodności, często na wyrost. Pozwala mi głosić przez muzykę Jego miłość, to, że On jest prawdziwym lekarstwem na zło tego świata, że przyszedł do ludzi, żeby ich wyrwać ze szponów śmierci. Świat nie może sobie poradzić ze złem.
Nie wiem czy drugi raz powiedziałbym Bogu „tak”
Na Zachodzie powstał dziś taki trend, by – jeśli nie radzimy sobie ze złem – ustalić, że tego zła nie ma albo że jest dobre. Tak już zrobiono z wieloma rzeczami, o których kiedyś wszyscy wiedzieli, że są grzechem: z rozpustą, innymi grzechami seksualnymi, aborcją, eutanazją. Jeśli wchodzę w taką rzeczywistość, wchodzę zarazem w grzech przeciwko Duchowi Świętemu i zatwardzam swoje serce. To stan nie do pozazdroszczenia, dlatego że do ludzi z zatwardziałym sercem żadne słowa już nie trafiają. Ojciec Augustyn mówi, że dopiero kiedy ten czy ów dostanie raka jąder, to zadzwoni do znajomych z pytaniem, czy nie znają jakiegoś księdza. Niektórzy nie skorzystają nawet z takiej szansy, jak moja ciotka, która do końca pozostała harda i nie przyjęła przebaczenia od Boga, po prostu nie chciała. Była na Niego totalnie zła, obrażona, odrzuciła Go.
To cud, że ja Go przyjąłem. Miałem szczęście. Prawdziwa mądrość na tym świecie polega na tym, żeby dać się złapać Panu Bogu, dać się zbawić. Człowiek ma dwie rzeczy: wolną wolę oraz swoje racje, mentalność, która powoduje, że może powiedzieć: „Boga nie ma” albo „Bóg jest zły”. Mogę wybrać. To ja decyduję, czy idę za Bogiem, czy nie.
Przeczytaj również
Dlatego na rekolekcjach w Zakopanem, gdzie byliśmy razem z Budzym i z Litzą, mówiłem, że nie chciałbym mieć znowu kilkunastu lat, bo nie wiem, czy Bóg znalazłby ponownie taką szczelinę w moim życiu, że powiedział- bym Mu „tak”. Przeżyłem to na koncercie No Longer Music, ale mogłem przecież nie pójść na ten koncert albo ani trochę się na nim nie otworzyć. To był moment łaski, kiedy mój pancerz się rozszczelnił i powiedziałem Bogu „tak”. Nie wiem, czy drugi raz bym się tak samo zachował.
Najgorszą rzeczą jest życie w absurdzie
Jest w tym tajemnica, że Boga trzeba wybrać wolną wolą. Jeśli doświadczę już tego, kim On jest, jaką daje wolność, jaki sens nadaje życiu, zostaję przy Nim. Najgorszą rzeczą jest życie w absurdzie – nie można tego wytrzymać. Kiedy człowiek ma motywację, odczuwa sens, wtedy jest gotowy znieść wiele tego, czego normalnie by nie zniósł, poświęcić wiele rzeczy dla idei. A wiara w Boga polega na tym, że możesz nawet oddać swoje życie, pójść w nieznane miejsca, dać się Panu Bogu poprowadzić, rzucić wszystko dla Niego i wyjechać na misje, oddać lejce swojego życia – Jemu, bo wiesz, że cię kocha i ma dla ciebie dobry plan. Nie można tego jednak osiągnąć własnymi siłami, postarać się. Można się tylko poddać.
To trudne, bo mam – jak chyba każdy człowiek – potrzebę kontrolowania wszystkiego: swojego życia, planów, marzeń, pryncypiów, celów. Miotając się tak, człowiek nawet nie zauważa, że to go niszczy. Tu coś się nie udaje, tu znowu jakaś strata, tam kolejne plany legły w gruzach… I nie wie, jak z tego wyjść. Dopiero kiedy doświadcza miłości, jest uwolniony, bo rozumie, że tak naprawdę nie musi robić tego wszystkiego: walczyć o swoją pozycję, prestiż, sukces, władzę, nie musi żyć w przekleństwie przekonania, że ja mam zawsze rację, ale nikt mnie nie chce słuchać. Być, mieć, znaczyć – to główne bożki, które Jezus obnażył na pustyni, wyjaśniając, czym diabeł zwodzi ludzi. I ośmieszył diabła.
Nie muszę już pragnąć sukcesu
Każdy nosi na sobie brzemię, plecak pełen doświadczeń, które wydają się jak bezużyteczne kamienie, przygważdżające do ziemi. Kiedy wchodzisz w pole działania Boga, możesz zobaczyć, że takie sytuacje – cierpienia, niesprawiedliwości – to jest złoto. Niesiesz plecak pełen złota, to jest twoja historia, która prowadzi cię do nieba. Wyjaśnił mi to znajomy jezuita ze Świętej Lipki, ojciec Mieczysław Wołoszyn. To on – oprócz wspólnoty – otworzył mi oczy duszy na Pismo Święte, pokazał, że jest ono mapą drogową życia człowieka, przez którą Bóg daje światło, żebym nie szedł na oślep, bezmyślnie. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy wziąłem Biblię do ręki, niczego nie mogłem z niej zrozumieć.
Problem w Kościele jest taki, że za mało słuchamy Boga, ciągle zasypujemy Go prośbami. Są tacy, którzy wolą czytać mądre książki teologiczne, a nie znają Pisma. Jego księgi to misterna konstrukcja, wzajemnie się przenikają. Język jest czasem trudny, ale skoro możemy się nauczyć nawet chińskiego, to możemy też poznać szczególny język Biblii. Można się w niej przeglądać, odnajdywać siebie w biblijnych postaciach, takich jak święty Tomasz, który był niedowiarkiem, ale uwierzył, gdy włożył palce w bok Jezusa. Albo Piotr, który się zaparł. Można się odnaleźć nawet w postawie Judasza – i zobaczyć, że im wszystkim Pan Bóg przebaczył. Ja też byłem niewierny, a Bóg nie zwątpił we mnie, nie postawił na mnie krzyżyka. Na wielu ludziach się zawiodłem, ale najbardziej na sobie – to ja byłem zawsze swoim największym wrogiem. Słowo Boże mnie zmieniło, nawet nie wiem kiedy. Zacząłem dostrzegać już nie tylko siebie, ale też ludzi dookoła. Najbardziej radykalne słowa na świecie padają w Kazaniu na Górze: miłujcie waszych nieprzyjaciół. Świat mówi: oko za oko, ząb za ząb, w najlepszym wypadku proponuje, by innych tolerować. Do pewnego momentu. Ale kochać nieprzyjaciół – to jest skandal.
Jeśli mam pewność, że życie jest wieczne, że mam w sobie zmartwychwstałego Ducha, że jest przy mnie Chrystus, dzięki któremu nie muszę bać się śmierci, lękać się o siebie – to doświadczam totalnego wyzwolenia. Nie muszę już pragnąć sukcesu, zdrowia, władzy, żebrać o to wszystko albo brać to siłą. Nie muszę zabiegać o to wszystko, co pochłania ludzi aż do wariactwa, nawet do zbrodni. Ludzie są nieszczęśliwi, bo ciągle czekają na coś innego, niż mają. Izraelici odrzucili Jezusa, bo miał być królem-wojownikiem, który wyzwoli ich spod okupacji Rzymu. Oczekiwali od Niego działań politycznych, a On mówi: ja jestem nie z tego świata, daję wam coś więcej. Rzym, kohorty, niewola polityczna nie są prawdziwym powodem waszego cierpienia; cierpicie dlatego, że jesteście niewolnikami grzechu, demona, strachu, swoich planów. Mogę was podnieść, dać wam prawdziwe życie, nie będziecie się już bali, odetchniecie pełną piersią.
Nam nie jest wszystko jedno
Po co Jezus poszedł na pustynię? Żeby pokazać, że człowiek bez Boga jest właśnie taką pustynią i na niej buduje swoje życie. Nie wierzy, że ma je od Boga, więc sam musi sobie stworzyć ten cały zamek z piasku. Ewa i Adam odrzucili Boga i myśleli, że będą jak On, co się skończyło tym, że zostali sami i musieli zacząć budować swój własny raj. Człowiek, który zerwał z Bogiem, też przecież potrzebuje raju. Wszyscy mamy w genach wspomnienie raju. Dlatego nie jest nam wszystko jedno. Dlatego człowiek nie może żyć jak zwierzę. Odzywa się w nim tęsknota za czymś pięknym, większym, wspaniałym – za prawdziwą miłością. I choćby nie wiem jak się ładował strąkami jak syn marnotrawny, niczym tego nie zapełni. Bóg posłał swojego Syna, żeby dać człowiekowi zmartwychwstanie. Każdy może mieć przedsmak prawdziwego raju już tutaj, na ziemi
Problem polega na tym, że człowiek musi sam wybrać zbawienie, dobrowolnie. Wielu ludzi nie chce tego zrobić, bo to ich nie interesuje. Chrystus nie oferuje złota, sukcesu, domu, tylko coś o wiele głębszego. Ale ludzie wolą tkwić w matriksie, bo wierzą, że matrix to całe ich życie, że nic poza nim nie ma.
Ten stan człowieka jest porównywalny do choroby, której świat nie umie zdiagnozować, leczy się więc tylko objawy. Ludzie walczą z objawami przez pracę nad sobą, kulturę osobistą, ale przychodzi moment, gdy skorupa poprawności pęka. Wystarczy, że ktoś ci zrobi krzywdę, nazwie cię debilem, wyrzuci cię z pracy, ośmieszy przy ludziach. Praca nad sobą bez Pana Boga to uszczelnianie szamba, prędzej czy później smród wyjdzie.
„Jesteś obłudnikiem, hipokrytą, grzesznikiem. Przed kim udajesz?”
Kiedy rano wstaję, mam to samo co Ewa w raju – przychodzi diabeł i mówi: „Bóg cię nie kocha, jesteś sam, wszystko musisz sam zrobić. Widziałeś Boga? Kto to w ogóle jest, czy On cię może kochać? Jesteś sam jak palec na tym świecie, czeka cię tylko cierpienie, starość i śmierć. Co ten Bóg ci daje? Jakieś obietnice, mrzonki. Ja ci dam więcej, dam ci konkret: możesz się zabawić, możesz mieć kasę, ustawić się, zainstalować”. Pojawia się pokusa, żeby walczyć o swoje – codziennie rano. Żeby rzucić w cholerę te wszystkie ideały, pójść w długą. Po co się użerać z tym wszystkim.
Czasem diabeł mówi inaczej: „Halo, z czym do ludzi? Kim ty jesteś? Jesteś obłudnikiem, hipokrytą, grzesznikiem. Przed kim udajesz?”.
Kiedy jednak biorę do ręki broń – psalmy, brewiarz – czuję, że zmienia mi się optyka. Widzę, że Słowo Boże to coś więcej niż same słowa, bo dotyka mojego serca. Dzięki niemu już nie myślę, że nic nie ma sensu, że nie dam rady ani że jestem super, a inni to debile, ani że jestem biedną, pokrzywdzoną ofiarą, a oni chcą mnie tylko wykorzystać, ani że jestem jedynym sprawiedliwym, który musi ciągle nadstawiać tyłek.
Słowo pokazuje, że wąż kłamie. To, co mówi mi o mnie albo o Bogu, nie jest prawdą. Prawda jest taka, że jestem Jego ukochanym dzieckiem. To zmienia wszystko. Nawet na co dzień widać, że nagle mniej mnie denerwuje sąsiad, który zawsze parkuje na moim miejscu, albo żona, która mi powie coś niemiłego. Bez modlitwy od razu wybucham i oddaję pięknym za nadobne. To niesamowite, że to zmartwychwstanie dostępne jest już tu, na ziemi. I kiedy już to wiem, to chcę się tym dzielić z innymi.
Przestań się miotać!
Ewangelia mówi, że Dobra Nowina jest głoszona przez głupstwo przepowiadania Słowa. Człowiek musi na chwilę stać się głupi – z punktu widzenia mentalności tego świata. Kiedy wzrastasz w tej mentalności, budujesz wokół swego serca mur, przez który Panu Bogu trudno jest się przebić. Zawsze jednak przychodzi moment, kiedy mury Jerycha można skruszyć. U mnie to się wydarzyło przez muzykę, podobnie jak w Biblii u Izraelitów: mury runęły, kiedy zadęli w trąby. Ponieważ sam doświadczyłem, że przez muzykę można dotrzeć do serca człowieka, staram się to teraz robić. Muzyka wprawia w pewien stan uniesienia, człowiek nagle staje się dzieckiem, a Ewangelia mówi: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego”. Trzeba puścić choć na sekundę tę kontrolę, którą się ma nad wszystkim. Dla mnie to bardzo trudne i w związku z tym cały czas przydarzają mi się różne historie: tu w coś puknę autem, tu mi zabraknie benzyny albo wleję nie taką, jak trzeba… Pan Bóg myśli: „Dlaczego ty się tak miotasz, Maleo? Może mi oddasz tę kierownicę?”. Cały czas muszę sobie przypominać, że moje życie nie jest w moich rękach. Tak naprawdę niewiele mogę sam z siebie. Dopiero razem – On ze mną albo ja z Nim – możemy zrobić coś dobrego, nie tylko dla mnie, ale też dla innych ludzi.
„Boga nie ma – jestem sam”
Mniej więcej półtora roku temu miałem potworny kryzys. Leciałem samolotem i przeczytałem artykuł o jakiejś świętej, której nie było. Ludzie sobie ją wymyślili, były jakieś tradycyjne przekazy, ale tak naprawdę taka postać nie istniała, co potem udowodniono. I nagle przyszła mi do głowy myśl, że to wszystko kłamstwo, bujda, Boga nie ma, jestem sam. To było dla mnie straszne przeżycie, najgorszy stan, jaki kiedykolwiek przeżyłem. Nie mogłem się nawet modlić. Trwało to może parę godzin – i minęło. Myślałem sobie potem: „Czemu mnie to spotkało? Dlaczego, Boże, dałeś mi coś takiego?”. Zobaczyłem, że chodzi o to, abym rozumiał ludzi, do których idę, różnych moich znajomych ze starych czasów, którzy żyją właśnie w taki sposób – jakby Boga nie było, żebym mógł doświadczyć, jak się czują na co dzień, i nie wywyższał się nad nich. To było naprawdę mocne. Zrozumiałem też niektóre grzechy, które czasem popełniam. Oczywiście zawsze wynikają z pychy, ale widzę też, że dzięki własnym upadkom nie mogę się już wywyższać nad ludzi, którzy tkwią w takich grzechach na co dzień. Pan Bóg zabrał mi wiele grzechów, szczególnie grzech pornografii, palenia marihuany – po prostu mi je odebrał. Nie stało się to moimi siłami. Palenie odeszło po jednym przebłysku świadomości. Nie jest tak, że jestem już całkowicie odporny na stare pokusy, ale jeśli teraz upadam, to wynika to właśnie z pychy, z tego, że sądzę ludzi, spisuję ich na straty, uważam się za lepszego. Wtedy takie rzeczy wracają, choć, dzięki Bogu, są to rzadkie sytuacje.
Mogę tylko dziękować, że On trzyma nade mną rękę. Dzięki wspólnocie, Drodze Neokatechumenalnej, widzę, że trzymanie się z dala od pewnych grzechów nie jest moją zasługą, bo moja natura jest tak naprawdę lubieżna i chciwa – siedzi we mnie ten stary człowiek. Gdyby Pan Bóg zdjął ze mnie rękę, prawdopodobnie poleciałbym na zatracenie.
W pewnym okresie dręczyła mnie myśl, że jeśli za bardzo pójdę za Panem Bogiem, stracę siebie, swoje „ja”, bo Pan Bóg coś mi zabierze – jakieś grzechy, przywiązania, z którymi żyłem przez lata i wcale nie chcę ich tracić. Potem doświadczyłem, że to bzdura. Pan Bóg daje wolność. Pokazuje mi moje prawdziwe „ja”, zakryte warstwą mułu i brudu. Zbliżanie się do Boga, który jest święty, piękny, wspaniały, powoduje, że mogę dopiero odkrywać siebie, swoją życiową misję, to, do czego zostałem stworzony. Każdy człowiek ma inną misję, inne powołanie, trzeba je więc odkrywać.
Pocałunki Boga
Jestem teraz na etapie odkrywania modlitwy serca, która była praktykowana przez ojców pustyni. Jest taka pokusa, żeby traktować Boga jak starą, wredną, bogatą ciotkę: obgadujesz ją i się z niej śmiejesz, ale przychodzisz grzecznie na imieniny, a w razie czego zawsze się zgłosisz po kasę. Można myśleć o Bogu, że wszystko stworzył nie tak. Starość mu się nie udała, choroby mu się nie udały – ja mam lepszy plan, więc dlaczego mi nie wyszło? Modlitwa serca, która polega na wpuszczaniu Boga do swojego wnętrza, stopniowo je leczy, oczyszcza, pokazuje prawdę. Oczywiście czasem to boli, jak borowanie zęba. Są znieczulenia, ale zawsze, gdy dentysta dotknie miejsca, gdzie miazga jest odsłonięta, podskakuję na krześle. Bywa, że pojawiają się nieuświadomione lęki, ale dzięki temu mogę zobaczyć, czego się w życiu boję. Odrzucenia, utraty prestiżu, braku zabezpieczeń… Mnie głównie bolało poczucie opuszczenia i samotności, co się wiąże z moją rodzinną historią. Jeśli dasz posłuch swojemu lękowi, uwierzysz mu, to zły duch przychodzi ze swoimi znieczulaczami, zatrutymi cukierkami, które uczynią twój ból znośnym. Ale przy okazji cię zniewalają.
Kiedy przychodzą takie myśli, Bóg reaguje. Dostaję wtedy małe znaki Jego miłości, takie pocałunki Boga. Kiedyś wracałem rowerem do domu przez warszawskie Włochy, w okolicy torów kolejowych. Było już ciemno. Nie zauważyłem, że wypadła mi z kieszeni komórka. Nagle słyszę z tyłu okrzyk: „Zgubił pan komórkę!”. Facet gonił za mną paręset metrów, był cały zasapany. Wcześniej go nie zauważyłem. Gdybym zgubił tę komórkę, miałbym doła. Nowy iPhone, na którym mam ważne notatki, nagrania, nowe pomysły muzyczne – rzeczy dla mnie bezcenne. To wydarzenie dało mi poczucie, że Bóg opiekuję się mną nawet w takich sprawach. Podobnych historii mógłbym opowiedzieć setki. Zawsze mam pewność, że to On. Jak Mu nie ufać?
Prawie wszyscy żyjemy w funkcji zasługiwania na pochwały: jeśli jesteś grzeczny, mama będzie zadowolona i da ci cukierka, a jeśli jesteś niegrzeczny – będą grymasy, obrażanie się. Automatycznie przerzucamy to na relacje z Bogiem. Bardzo trudno jest odkryć, że to jest zupełnie inna relacja, która ani trochę nie polega na zasługiwaniu i byciu grzecznym. Przed Nim mogę być właśnie prawdziwym sobą, bo wiem, że On mnie i tak kocha. Bóg nie czeka na mnie z karą, to ja sam robię sobie krzywdę, jeśli popełniam zło, nie On mnie ani ja Jemu, bo co ja Mu mogę zrobić, jeżeli on jest Bogiem? Ani Mu niczego nie przydam, ani niczego nie mogę Mu odjąć. Gra się toczy o mnie, o to, jaki jestem. Czy będę dobry ze strachu, czy wejdę w szczerą, prawdziwą relację, w której nie muszę nikogo udawać?
Tej szczerości, autentyczności uczy mnie moja wspólnota neokatechumenalna. Widzę w niej, jak ludzie przyznają się otwarcie do grzechów wobec siebie nawzajem, jak sobie szczerze wybaczają. Widzę małżeństwa odbudowywane na prawdzie, a nie budowane na fałszu. To są cuda, które obserwuję na własne zdumione oczy. Mam akurat to szczęście, że z Elą mamy relację nie tylko mąż – żona, ale też przyjacielską. Jaramy się tymi samymi rzeczami, muzyką, sztuką, to samo nam się podoba. Doceniam to, bo widzę, że w wielu małżeństwach tej przyjaźni nie ma. Bardzo się cieszę, że poznałem właśnie Elę, z którą nie podchodzimy do życia w kluczu „powinności małżeńskich”.
Na krawędzi śmierci
Moje życie wiele razy wisiało na włosku. Ciągnęło mnie w stronę autodestrukcji. Jak sobie kiedyś policzyłem, diabeł zamachnął się na moje życie kilkanaście razy. Ledwo wyszedłem z ciężkiej choroby nerek. Poraził mnie prąd. Topiłem się. Przeżyłem wypadek samochodowy, jadąc jako pasażer. Innym razem z Elą zatruliśmy się czadem, gdy w mieszkaniu na Grójeckiej zepsuł się piecyk. Ledwie uszliśmy z życiem. Miałem czterdzieści procent tlenku węgla we krwi. Gdyby pomoc nadeszła piętnaście minut później, pewnie bym już nie żył.
Zaczadzenie to dziwny stan, jak po głupim jasiu, nie czujesz żadnej trwogi, nie masz świadomości, co się dzieje. Patrzyłem, jak mój pies pierwszy upadł, i tylko się śmiałem. W ostatniej chwili zatelefonowałem do teściowej, ale nie byłem już w stanie nic powiedzieć, tylko bełkotałem. Jak przyjechała karetka, drzwi otworzyła im Kasia, która czuła się lepiej, bo leżała na górze piętrowego łóżka, ale też trafiła z zatruciem do szpitala. Kiedy się obudziłem, czułem się jak w filmie: najpierw widziałem jasną kropkę, która się powolutku powiększała, później zobaczyłem cały sufit, salę, w końcu lekarkę, która wołała: „Obudził się, obudził się!”. Tlen miałem ciągle podawany przez nos. Uświadomiłem sobie, że to rocznica naszego ślubu. Ela leżała w innej sali. Wstałem jako pierwszy, poszedłem po nią i świętowaliśmy, łażąc po korytarzu. Mocne przeżycie.
Innym razem jechałem na ruchomych schodach wewnątrz sklepu w jednej z galerii. Nagle zobaczyłem coś fajnego, wychyliłem się i zacząłem się przyglądać tej rzeczy. W ostatniej chwili odwróciłem się, jakby mnie ktoś tknął. Patrzę, a tam ściana. Gdybym się w ostatniej sekundzie nie uchylił, zgniotłaby mnie. Anioł Stróż klepnął mnie w plecy. W moim życiu było pełno takich sytuacji. Kiedyś nawet zapisywałem i liczyłem, ile razy mnie Maryja uratowała – bo czuję, że to Ona.