"Najciężej było pracować z dziećmi, a potem wychodzić do rodziców, by powiedzieć, że ich dziecko umarło" - wspomina anestezjolog z Mariupola, który w połowie kwietnia uciekł z oblężonego miasta na rowerze.
Kiedy zaczęła się wojna, jeszcze przez trzy dni pracowałem w swoim szpitalu (dziecięcym). Potem zaproponowano mi, bym przeniósł się do szpitala wojskowego, bo tam brakowało anestezjologów, a przywożono zarówno wojskowych, jak i cywilów, nawet dzieci. Pracowałem tam trzy tygodnie, dopóki nas nie zbombardowali – relacjonuje na łamach portalu Hromadske Anton Hrycunow, 29-letni anestezjolog z Mariupola.
„Ludzie umierali na stołach operacyjnych”
Przywozili do nas dzieci, które nie przeżyły – po prostu nie zdążyły dojechać do szpitala. Najciężej było pracować z dziećmi, a potem wychodzić do rodziców, by powiedzieć, że ich dziecko umarło – mówi Hrycunow.
Lekarz opowiedział, jak w wyniku bombardowania w szpitalu zabrakło prądu, a przez to pacjenci przestali otrzymywać tlen. Szybko nie dało się tego naprawić, dlatego wiele ludzi umarło na stołach operacyjnych. Mogliśmy ich uratować, ale z powodu nalotu oni zginęli – podkreśla.
Ukrywał się przez miesiąc, a później uciekł na rowerze
Gdy rosyjskie wojska zaczęły się zbliżać do szpitala, mężczyznę przeniesiono na teren zakładów Azowstalu, które obecnie są bombardowane. Hrycunow powiedział, że skorzystał z prawa do odmowy i nie dołączył do personelu medycznego, ponieważ obawiał się, że może się „nie wydostać”.
Do domu w Mariupolu przedzierał się przez trzy dni, wielokrotnie kontrolowany przez Rosjan. Jeszcze przez miesiąc ukrywał się z rodzicami na Ukrainie, a później zorganizował im ewakuację. Z kolei mężczyzna uciekł wraz z koleżanką, wojskową, na rowerach przez pola, aby uniknąć kontroli.
Przeczytaj również
Gdyby zobaczyli moje sieci społecznościowe, gdyby dowiedzieli się, że koleżanka jest wojskową – nigdy byśmy się nie wydostali – mówi.
kh, PAP/Stacja7