Nasze projekty
Sergey Zhumaev/Pexels

Temperamenty. Czy potrafisz zgodzić się na siebie?

„Dopiero wtedy, kiedy przyjdzie do mnie Chrystus ze swoim światłem, mogę wreszcie obejrzeć swoje serce. I nagle odkrywam, ile we mnie jest czułości, cierpliwości, łagodności. Jak bardzo potrafię być wrażliwy i bezinteresowny. Aż dziwne, ile dobra jest we mnie!” Z ks. Mirosławem Malińskim „Maliną” rozmawiam o rozwoju, który jest sprawą życia lub śmierci, o drodze do serca, która wiedzie przez poznanie swojego temperamentu, i o tym, po co nam poczucie humoru.

Reklama

Anna Hazuka: Gdybym zapytała Cię o rozwój, to…

Ks. Mirosław Maliński: …powiedziałbym, że jest wpisany w samą naturę, albo, że wynika z tzw. natury rzeczy. Istotą i celem każdego organizmu żywego od strony biologicznej jest nie tylko przekazanie życia, ale także doprowadzenie tego życia do pełnej samodzielności. Czyli – jak bociany mają swoje pisklaki, to bocianim rodzicom nie chodzi tylko o to, żeby te pisklaki latały, ale mają tak latać, żeby doleciały do Afryki. Rozwój to nie jest sprawa zależna od czyjegoś uznania – może być, albo nie. Rozwój jest dla organizmów żywych sprawą życia lub śmierci. A jeśli pytasz o ludzi – to z jednej strony mamy pełną analogię do świata przyrody. Człowiek też rodzi się nieporadny, w pełni zależny od innych i dopiero z biegiem czasu nabiera samodzielności. Ale z drugiej strony trzeba zaznaczyć, że nie jesteśmy tylko biologią. Jesteśmy mieszanką biologiczno-duchową. Niektórzy chcieliby widzieć w nas czystą naturę, ale przecież my nieustannie za czymś tęsknimy. Tak jesteśmy zbudowani, że jeżeli wyjdziemy na otwartą przestrzeń, to zawsze na wysokości oczu widzimy horyzont – tę cienką linię spotkania nieba z ziemią. Zastanawiałaś się kiedyś, czemu tak jest? Ja myślę, że chyba po to, żebyśmy kontemplowali to, co się w nas dzieje. Bo w nas spotyka się to, co ziemskie, z tym, co pozaziemskie. Całą swoją postawą kierujemy się ku górze. Bardzo niewielką częścią ciała dotykamy ziemi. Zobacz, jaka to jest mała powierzchnia! A cała reszta uderza w górę. W nas jest wpisana tęsknota za czymś więcej. Biologia daje nam bardzo dużo, ale z drugiej strony czujemy, że jest naszym ograniczeniem.

Szczególnie wtedy, kiedy zaczyna w nas coś szwankować…

Reklama

Ale wtedy następuje często gwałtowny rozwój duchowy. Dla wielu ludzi, którzy stają w obliczu poważnej choroby czy niepełnosprawności, ratunkiem okazuje się poszukiwanie głębi w sobie. Zobacz na Nicka Vujcica – radykalne ograniczenie biologiczne popchnęło go ku radykalnemu rozwojowi duchowemu.

Jednym z celów naszego życia jest odnalezienie miejsca, gdzie przecinają się wszystkie delikatne linie naszej osobowości: intelekt, wiedza, uczuciowość, seksualność, historia naszego życia, temperament i tak dalej. To wszystko zbiega się w jednym miejscu – w moim sercu. Tam jest moje „ja”.

Jeśli rozpoznaję w sobie tę tęsknotę, jak mam zacząć rozwijać moją duchowość?

Zawsze zachęcam studentów, żeby wyruszyli na wędrówkę do swojego serca. Jestem głęboko przekonany, że jednym z celów naszego życia jest odnalezienie miejsca, gdzie przecinają się wszystkie delikatne linie naszej osobowości: intelekt, wiedza, uczuciowość, seksualność, historia naszego życia, temperament i tak dalej. To wszystko zbiega się w jednym miejscu – w moim sercu. Tam jest moje „ja”. Trzeba znaleźć sposób, aby wejść niejako do siebie i poczuć się u siebie dobrze. Spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć „Oto ja jestem”. Rozgościć się w sobie.

Reklama

Tylko, że czasem to, co znajdujemy w sobie, wcale nie jest dla nas łatwe do przyjęcia.

Tak, czasem to nasze serce wygląda jak zagracone mieszkanie, gdzie nawet ciężko otworzyć drzwi. A czasem jest w nim bardzo ciemno. Kiedyś jeden student powiedział mi, że jedyne, co odnalazł w swoim sercu to właśnie ciemność i pustkę. Na początku zrobiło mi się go strasznie żal, ale potem pomyślałem, że to niezwykle dobre odkrycie. Że ono jest prawdziwe. Bo przecież w nas nie ma źródła światła. Zatem to nie było pejoratywne stwierdzenie. Światło pochodzi spoza mnie. Światło przychodzi z zewnątrz. Dla nas – chrześcijan tą światłością przychodzącą z zewnątrz jest Jezus Chrystus. Bardzo dużo czytamy o światłości przy okazji Świąt Bożego Narodzenia. Jan Chrzciciel przyszedł, aby zaświadczyć o światłości. Bardzo wyraźnie jest napisane w Ewangelii, że on nie był światłością, ale przyszedł zaświadczyć o światłości. A pamiętasz, jak Chrystus określił Jana?

Największy urodzony z niewiasty.

Reklama

Największy człowiek urodzony z niewiasty, a i tak nie było w nim światła! To znaczy, że nikt z nas nie jest światłością. I tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy przyjdzie do mnie Chrystus ze swoim światłem, mogę wreszcie prawidłowo obejrzeć swoje serce. I nagle odkrywam, ile we mnie jest czułości, cierpliwości, łagodności. Jak bardzo potrafię być wrażliwy, bezinteresowny. Aż dziwne, ile dobra jest we mnie! Ale paradoksalnie – warunkiem nieodzownym tego doświadczenia, jest właśnie odkrycie wewnętrznej ciemności. Bo światło w ciemności świeci.

A kiedy znajduję w sobie pustkę?

Pustka oznacza, że już jest we mnie pragnienie drugiego człowieka. Już jest we mnie pragnienie Boga. Gorzej, znacznie gorzej jest, kiedy jestem pełny. Kiedy moje serce jest pełne po brzegi wszystkich tych „ja uważam”, „ja sądzę”, „ja wiem”. Jedno niekończące się ja, ja, ja. Wielka jajecznica. Nikt nie chce zajrzeć do takiego serca, bo tam dla nikogo nie ma miejsca.

Na egoizm chorujemy wszyscy, niezależnie od tego czy jesteśmy wierzący, czy nie. Jedyny problem, jaki może się pojawić to złudne przeświadczenie człowieka niewierzącego, że praca nad sobą przyniesie mu to ostateczne rozjaśnienie ciemności jego serca. Powtórzę raz jeszcze: światła w nas nie ma… Światło przychodzi z zewnątrz.

Dzisiaj jest pewna moda na rozwój. Coaching ma się świetnie, terapeuci mają zapełnione kalendarze na kilka miesięcy naprzód. A z drugiej strony jest chrześcijańska duchowość z niejako wpisanym w nią rozwojem osoby. Czy są jakieś fundamentalne różnice pomiędzy tymi rzeczywistościami?

Żyjemy w rozdartym świecie, dlatego bardziej chciałbym szukać tego, co nas łączy niż tego, co nas dzieli. Mam wrażenie, że tu nie ma zbyt dużych różnic. Przecież i jedna, i druga strona może chorować na egoizm. Na to akurat chorujemy wszyscy, niezależnie od tego czy jesteśmy wierzący, czy nie. Jedyny problem, jaki może się pojawić to złudne przeświadczenie człowieka niewierzącego, że praca nad sobą przyniesie mu to ostateczne rozjaśnienie ciemności jego serca. Powtórzę raz jeszcze: światła w nas nie ma… Światło przychodzi z zewnątrz.

Powodem naszej rozmowy jest Twoja najnowsza książka „Temperamenty”. Skąd pomysł, żeby zająć się akurat nimi?

Takim moim duszpasterskim odkryciem jest to, że temperamenty są świetnym pretekstem do mówienia o zgodzie na siebie. Na to, że jestem taki, a nie inny. Że jest taka część mnie, na którą nie mam wpływu. I to – wbrew pozorom – jest spora część mnie. Mój wzrost, kolor oczu, budowa ciała, tembr głosu i wreszcie temperament. Jest we mnie bardzo wiele czynników niezależnych ode mnie, które mogę tylko zaakceptować. Zgoda na naszą genetykę wydaje mi się czymś bardzo istotnym w życiu.

Książka ma też niepokojący podtytuł „Gdybym był inny, tobym siebie kochał”.

To parafraza z filmu Andrieja Zwiagincewa „Powrót”. Pamiętasz, tam jest taka scena jak jeden z synów rzuca się na tego długo nieobecnego ojca z nożem i mówi „Kochałbym ciebie, gdybyś był inny”. Wydaje mi się, że te słowa streszczają problemy naszych czasów. Cały czas słyszę takie zwroty „Kochałbym swoją żonę całym swoim sercem, gdyby tylko była inna”, „Proszę księdza, ja bym życie za mojego męża oddała, gdyby tylko był inny”. Najpoważniejszy problem dzisiejszych czasów to miłość, która stała się warunkowa. Tyle osób nie akceptuje swojego ciała, tyle dziewczyn nie jest w stanie spojrzeć na swoje odbicie  w lustrze. Gdybym była inna, gdybym był inny, gdybym miał innych rodziców, gdybym gdzie indziej się urodził… Wielka niezgoda na siebie, na innych ludzi.

Temperamenty są świetnym pretekstem do mówienia o zgodzie na siebie. Na to, że jestem taki, a nie inny. Że jest taka część mnie, na którą nie mam wpływu. I to – wbrew pozorom – jest spora część mnie.

Dzisiaj dość ryzykowne jest majstrowanie przy liście szkolnych lektur, ale gdybym tylko mogła, dopisałabym do niej „Temperamenty”. Musimy jednak liczyć się z tym, że nie wszyscy kupią tę książkę. Dlatego powinnam zapytać, czym właściwie jest temperament?

Temperament to zespół wrodzonych cech osobowości, które określają pierwotny sposób naszego reagowania na różne bodźce, na inne osoby, na niespodziewane sytuacje. I te sposoby reagowania są różne u różnych ludzi. Niektórzy reagują gwałtownie i natychmiast, inni z pewnym opóźnieniem. Reakcje tych pierwszych są zwykle widowiskowe, ci drudzy całe widowisko zachowują tylko dla siebie, przy czym najczęściej ludzie o temperamentach introwertycznych, wbrew pozorom, przeżywają swoje stany emocjonalne dłużej i bardziej intensywnie od ekstrawertyków. I już Hipokrates zauważył, że niektóre z tych sposobów reagowania lubią występować u poszczególnych ludzi razem. Jego podział temperamentów na ekstrawertycznego choleryka i sangwinika oraz introwertycznego flegmatyka i melancholika jest powszechnie znany i pomimo tego, że niesie z sobą ryzyko uproszczenia, jest bardzo czytelny.

Jaka jest relacja temperamentu do charakteru?

Charakter to wielki plac budowy, a elementy budowlane to w dużej mierze składowe temperamentu. Tworzenie charakteru w oparciu o temperament wydaje mi się bardzo słuszne. Rozpoznając swój temperament, dowiaduję się, jakie są moje zasoby. Lubię myśleć o charakterze, że to taki pomysł na siebie. Każdy z nas jakoś musi sam dojść do tego, jaki chce być. Najpierw wymyślają nas rodzice. Tu coś przytną, tam coś dogną, a potem – poprzez bardzo pożądany bunt młodzieńczy – bierzemy wszystko we własne ręce i sami zaczynamy o sobie stanowić, sami siebie wymyślamy. I to jest potrzebne. Wtedy rodzi się samodzielność, tzn. zaczynamy brać za siebie odpowiedzialność. Fundamentalnie ważne jest to, aby najpierw znaleźć w sobie odpowiedź na pytanie, jakim człowiekiem chcę być, a potem jaką rolę chcę w życiu pełnić. Czyli – kim chcę być? Jeśli chcę być lekarzem, ojcem i kolarzem amatorem, to kolejnym wyzwaniem na drodze rozwoju będzie zharmonizowanie tych wszystkich ról.

Kluczową sprawą w temacie rozwoju jest znaleźć odpowiedź na pytanie, po co ja w ogóle chcę się rozwijać. I można odpowiedzieć, że po to, aby mi samemu było łatwiej ze sobą, żebym odnalazł jakąś wewnętrzną harmonię i był szczęśliwy. Tylko, że dość szybko okaże się, że to zdecydowanie za mało.

Bardzo dużo piszesz o sile i potencjale, jaki drzemie w każdym temperamencie, ale również o tym, co nas osłabia na drodze rozwoju. Mocno dotknęło mnie to, że w pewnym momencie wszystkie te zagrożenia sprowadzasz do wspólnego mianownika, jakim jest egoizm, egocentryzm.

Kluczową sprawą w temacie rozwoju jest znaleźć odpowiedź na pytanie, po co ja w ogóle chcę się rozwijać. I można odpowiedzieć, że po to, aby mi samemu było łatwiej ze sobą, żebym odnalazł jakąś wewnętrzną harmonię i był szczęśliwy. Tylko, że dość szybko okaże się, że to zdecydowanie za mało. Że w gruncie rzeczy poza samozadowoleniem nie za wiele tu zyskałem. Natomiast zupełnie inaczej wygląda sprawa, jeśli założę, że rozwijam się dla kogoś. Że ten gigantyczny wysiłek związany z przekraczaniem siebie, swoich ograniczeń czy naturalnych skłonności robię dla kogoś innego, dla innych. Dla męża, dla narzeczonej, dla dzieci, dla rodziców. Wychodzę z izolacji, idę ze sobą ku drugiemu.

Czyli wchodzę w relacje…

Olga Tokarczuk w swojej najnowszej książce „Czuły narrator” mówi, że zostaliśmy wygnani z raju nie dlatego, że przekroczyliśmy jakieś prawa Boże, ale dlatego, że uznaliśmy siebie za coś odrębnego od reszty świata, pojedynczego i monolitycznego. Według niej na tym polegał grzech pierworodny. To jest bardzo interesująca intuicja. Bo przecież jesteśmy bardzo związani z całym światem i nieustannie żyjemy dla kogoś. Chrystus nie powiedział w zasadzie niczego nowego, czego nie znaleźlibyśmy w Starym Testamencie, z jednym wyjątkiem – „To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali…” (J 15,12). Czyli już nie tylko miłuj bliźniego, ale zgódź się na to, że ty też potrzebujesz czyjejś miłości. Zgódź się na to, że będziesz od kogoś zależał. Kochaj i pragnij być kochanym.

„Żebyś tylko od nikogo nie zależała”, „Musisz być niezależna” – słyszy od swojej mamusi niejedna córeczka. Wielka nieprawda, szczególnie by móc budować więzi. Kocham drugiego, ale też potrzebuję jego miłości.

Ale przecież niezależność jest miarą sukcesu.

Nam jest bardzo potrzebna samodzielność, a nie niezależność. Ten ptak, o którym mówiliśmy na początku, musi sam dolecieć do Afryki, ale nie ma żyć w separacji od innych. A chyba do tego zmierza niezależność i dlatego wydaje mi się, że jest wielką pułapką. I masz rację – niezależność jest dzisiaj modna. „Żebyś tylko od nikogo nie zależała”, „Musisz być niezależna” – słyszy od swojej mamusi niejedna córeczka. Wielka nieprawda, szczególnie by móc budować więzi. Kocham drugiego, ale też potrzebuję jego miłości. Miłość jest nieustannym dialogiem. Przykazanie miłości wzajemnej trzeba najpierw przyjąć w sobie. Ja sam muszę się zgodzić na to, że potrzebuję być kochany. To gotowość na wyznanie: „Bez twojej miłości nie potrafię żyć”. To świat wielkich zależności.

Duży nacisk kładziesz w książce na akceptację. Mówisz, że świadoma akceptacja tego, kim jestem, leży u początku rozwoju. Sposób, w jaki opisujesz temperamenty, jest niezwykle afirmatywny. Chyba nikt nigdy tak nie wyściskał znerwicowanych choleryków czy zmęczonych sobą melancholików. A jednak zauważyłam, że wiele osób, którym kupiliśmy „Temperamenty” pod choinkę, w momencie, w którym odkrywało, jaki ma temperament, załamywało ręce. Z czego to może wynikać?

Chyba przede wszystkim z tego, że my – jako ludzie – uwielbiamy koncentrować się na braku. Często całymi latami przeżywamy nasze życie od strony straty – tego nie mam, nie jestem taki, jak inni, tyle mi jeszcze brakuje. Upatruję w tym zranienie mające swoje źródło w grzechu pierworodnym. Nie potrafimy ucieszyć się tym, co mamy. Mam wrażenie, że często nie chcemy do końca się określić. Wolimy pozostać w sferze otwartego niedookreślenia niż odważnie opowiedzieć się za czymś. Chłopak znalazł sobie dziewczynę, ale zamiast się tym cieszyć, bardzo głęboko przeżywa to, że zamknął sobie drogę do poznania tysiąca innych dziewczyn. Odkrywam, że jestem sangwinikiem i to mnie smuci, bo nigdy nie będę refleksyjnym melancholikiem. Zamiast powiedzieć – odnalazłem siebie, mówię – straciłem wiele potencjalnych możliwości. A tymczasem znalezienie drogocennej perły idzie w parze ze sprzedaniem wszystkiego innego. A my chcielibyśmy mieć wszystko. Tworzenie fikcji, że to jest możliwe, uważam za jedną z największych szatańskich pokus. Mordercza pokusa.

Zostańmy jeszcze na chwilę przy tej akceptacji siebie, bo to często jest bardzo długi i trudny proces. Istnieje sposób, żeby go zintensyfikować?

Odwołam się znowu do Olgi Tokarczuk i jej mowy noblowskiej, w której mówiła o czułości. Żyjemy wbrew pozorom w brutalnych czasach, gdzie wszystko podlega bardzo surowym ocenom. Internet nas tego niestety nauczył; albo łapka w górę, albo łapka w dół. Albo lajkuję, albo hejtuję. W tym wszystkim brakuje właśnie czułości, która by to złagodziła. Wypchnęłaby nas z tego radykalnego różnicowania: albo kocham, albo nienawidzę. Zauważ, że ostrość ocen powoduje, że my tak naprawdę bardzo zawężamy sobie spektrum widzenia.

Czułe serce przestaje ferować wyroki, a zaczyna obdarzać zrozumieniem. I wtedy spektrum widzenia bardzo się poszerza. Dlatego zacząłbym od delikatności także względem samego siebie. Popatrzmy na siebie czułym, łagodnym i dobrym spojrzeniem.

Mało się widzi tylko w dwóch kolorach… 

Bardzo trafne porównanie. Jak zatem przejść od filmu czarno-białego do kina kolorowego?  Kiedy zrezygnujemy z oceniania, możemy wejść w obszar czułości. Ona pozwala zobaczyć światłocienie i zajrzeć głębiej. Czułe serce przestaje ferować wyroki, a zaczyna obdarzać zrozumieniem. I wtedy spektrum widzenia bardzo się poszerza. Dlatego zacząłbym od delikatności także względem samego siebie. Popatrzmy na siebie czułym, łagodnym i dobrym spojrzeniem. Jak śpiewał Sojka „Wrażliwe słowo, czuły dotyk wystarczą”.

Skąd pomysł, żeby każdy rozdział kończyć pytaniami do czytelnika?

Pytania to moja próba prowadzenia dialogu z czytelnikiem. Jestem głęboko przekonany, że jest on w gruncie rzeczy mądrzejszy ode mnie. Dlatego chcę go sprowokować do samodzielnej pracy. Bo najważniejsze odpowiedzi są w nas samych. Potrzeba tylko impulsu, żebyśmy ich poszukali.

Wspomniałeś o znajomej pani profesor, która była zła, że nie umieściłeś na początku „Temperamentów” ostrzeżenia przed niekontrolowanymi wybuchami śmiechu podczas lektury. Jak to jest z tym poczuciem humoru? Potrzebujemy go w życiu?

Niemalże jak powietrza, a już szczególnie, kiedy przychodzi nam się spotkać samym ze sobą. Poczucie humoru unosi nas trochę ponad problem. Łagodzi tę wyuczoną katolicką bezwzględność wobec słabości. W tych naszych intymnych spotkaniach z własnymi niedomaganiami i ograniczeniami atmosfera jest czasem bardzo gęsta. Żart potrafi to rozładować.

Drugą część książki poświęcasz dzieciom. W rozczulający sposób bierzesz w obronę małych sangwiniczków, tłumaczysz potrzebę snu u flegmatyczków i wołasz o morze empatii dla melancholiczków. Myślałam, że opiszesz połączenia temperamentów w małżeństwach…

Opisałem dzieci, bo byłem i jestem zdecydowanie częściej o to pytany. Czasem nie wprost. Kiedyś przyszli do mnie stroskani rodzice, których dziecko zaczęło obracać się w środowisku LGBT. Po dłuższej rozmowie odkryliśmy, że pierwotny problem leżał gdzie indziej. W tych rodzicach była jakaś wielka niezgoda na temperament swojego dziecka. Oni nie mogli zaakceptować tego, że on jest, jaki jest. Kiedy popatrzyliśmy na ich sytuację rodzinną od strony temperamentów, okazało się, że problem z LGBT był jednak tematem zastępczym.

Kończysz swoją książkę modlitwą czcicieli Serca Jezusowego „Jezu cichy i serca pokornego…”. Czy Pan Jezus miał temperament?

Oczywiście. Myślę, że w Chrystusie było dużo elementów flegmatyka i choleryka. Czułość i stanowczość. Delikatność i zdecydowanie. To w Nim było. Skrajności, które niesamowicie równoważył. Czasem wybrzmiewał w Nim mocniej choleryk, kiedy indziej czuły i wrażliwy flegmatyk. Pan Jezus nie był nijaki. On miał określony temperament, sposób bycia. Dlatego warto właśnie Jego obrać sobie za przewodnika w naszej drodze do serca. Niech On uczyni je według Serca Swojego.


Ks. Mirosław Maliński – wrocławski duszpasterz akademicki, autor wielu publikacji z dziedziny rozwoju osobowego, ceniony rekolekcjonista, kierownik duchowy niezliczonej rzeszy studentów, narzeczonych i małżonków.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę