Nasze projekty
archiwum prywatne

„Uratowała mnie Matka Urszula Ledóchowska”. Rozmowa z cudownie ocalonym Danielem Gajewskim

27 lat temu w Ożarowie Mazowieckim wydarzył się cud. Rażony prądem nastolatek upadł na ziemię i stracił przytomność. Jednak w ostatniej chwili od kabla odciągnęła go drobna urszulanka. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kobieta, która przybiegła wtedy na ratunek zmarła w 1939 roku, czyli prawie 60 lat przed tym wydarzeniem.

Reklama

Kto naprawdę ocalił życie tego czternastolatka? Co ten młody chłopak czuł w obliczu śmierci? Aż wreszcie, co dokładnie wydarzyło się tamtego pamiętnego dnia i jak wpłynęło to na jego wiarę i dalsze życie? O tym wszystkim rozmawiamy z cudownie ocalonym, dziś już 41-letnim Danielem Gajewskim.

Magdalena Prokop-Duchnowska: Wakacje w domu urszulanek. Chyba nikt nie spodziewał się, że w takim miejscu i pod taką opieką mogłoby wydarzyć się coś złego. Jak trafił pan do Ożarowa Mazowieckiego?

Daniel Gajewski:
Na pewno nie przez przypadek. Nieraz dane było mi się przekonać, że przypadki zdarzają się w gramatyce, ale nie w życiu. Całą rodziną mieszkaliśmy wtedy w Koszalinie, ale jako że tata pracował w Warszawie, postanowiliśmy przyjechać do niego na wakacje. Mama zatrudniła się w barze mlecznym, a ja głównie chodziłem z naszym psem na spacery. Ponieważ rodzice przyjaźnili się z urszulankami, pojawiła się propozycja, żebym wraz z tym psem przyjechał do Ożarowa. W tamtym czasie na terenie domu było duże gospodarstwo ze zwierzakami wiejskimi, więc przydawała się każda dodatkowa para rąk do pracy.

Jak to się stało, że akurat panu przypadło w udziale koszenie trawy?

Któregoś dnia rano, podczas rozdzielania obowiązków siostra kierowniczka spytała czy chciałbym się tym zająć. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc najpierw wszystko mi wyjaśniono. Ale powiedzmy sobie szczerze: obsługa standardowej kosiarki elektrycznej to nie jest jakaś wielka filozofia. Obiektywnie, nic złego nie miało prawa się wydarzyć.

Reklama

A jednak się wydarzyło…

Przed tym feralnym porankiem była burza i padał deszcz, więc trawa była jeszcze wilgotna. Chcąc uniknąć ciągnięcia kabla po ziemi, poszedłem rozłączyć przedłużacz, by zmienić jego położenie. Kabel wychodzący z kosiarki zakończony był gniazdkiem, a połączony z nim przedłużacz – wtyczką. W momencie rozłączania, końcówkę z wtyczką trzymałem w lewej dłoni. Ale ze względu na dużą wilgotności powietrza, między bolcami wytworzyło się napięcie elektryczne, pod wpływem którego końcówka przeskoczyła do prawej ręki. W ten sposób, palec wskazujący zaklinował się między bolcami i wtedy poraził mnie prąd o napięciu 220 V.

Jak zgodnie orzekli potem rzeczoznawcy: dla człowieka jest to dawka śmiertelna. Jak zareagowało pana ciało?

Wysokie napięcie spowodowało, że o własnych siłach nie byłem w stanie wypuścić wtyczki z rąk. Poczułem mrowienie i ogromny ścisk. Nie mogłem ruszać się i oddychać, więc zacząłem się dusić. Zaraz po tym, upadłem na ziemię.

CZYTAJ: Święta kobieta sukcesu. Matka Urszula Ledóchowska

Reklama

Co pan myślał i czuł w tak bliskiej perspektywie śmierci?

Miałem wrażenie, że czas nagle stanął w miejscu. To były zaledwie ułamki sekund, a mi wydawało się, że upłynęło już wiele minut. Nastała całkowita ciemność – jakby ktoś przyszedł i wyłączył światło. „Umarłem” – pomyślałem wtedy. „Ale ja nie chcę umierać! Boże głupi jesteś? Dlaczego na to pozwoliłeś?” – zacząłem wylewać swoje żale. Pamiętam, że martwiłem się, że będzie z tego wielkie zamieszanie, że przyjedzie policja, że rodzice i brat się załamią. Przed oczami mignął mi obraz napisu na plakacie, który wisiał w moim pokoju nad łóżkiem: „Panie Boże, z Tobą wszystko jest możliwe”. „Nie, nie mogę umrzeć w zakonie. Jezu ratuj mnie, proszę!” – zawołałem.

Zareagował?

Tak! Dosłownie w tym samym momencie „wróciłem na scenę”: znów zapaliło się światło, a ból, strach i napięcie dały o sobie znać. Kątem oka spostrzegłem, że w moją stronę biegnie urszulanka. „Co się dzieje?” – spytała. Nie mogłem mówić, więc tylko pomyślałem: „Prąd! Niech mnie siostra ratuje!”. Zakonnica oderwała moje ciało od kabla, a chwilę później straciłem przytomność.

Potem jednak, wrócił pan do „żywych”…

Pierwsze co usłyszałem po ocknięciu, to donośny pisk mojego psa. Nigdy wcześniej nie czułem się tak wyczerpany. Moje ciało było sztywne, miałem ogromne zakwasy. Choć z wielkim trudem przychodził mi każdy najmniejszy ruch, zdołałem doczołgać się do kontaktu, który znajdował się w kaplicy i wyjąć wtyczkę kosiarki z prądu. Wciąż byłem w szoku i nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co się przed chwilą wydarzyło. Gdy próbowałem oprzeć się o drewniane ławki, one – prawdopodobnie pod wpływem napięcia – odsuwały się ode mnie. W głowie miałem jedynie to, że zostałem ocalony, że przed chwilą umierałem, a jednak w dalszym ciągu żyję! Z wdzięczności objąłem i ucałowałem tabernakulum. Moją uwagę przykuły wtedy znajdujące się tuż obok relikwie św. Urszuli Ledóchowskiej. Pamiętam, że poczułem wobec nich jakiś wielki, nieopisany respekt.

Reklama
Kamień wotywny upamiętniający cudowne uratowanie Daniela przez Św.Urszulę przed domem i przedszkolem Sióstr SJK w Ożarowie | Fot. Archiwum Daniela Gajewskiego

W jakim stanie były pana dłonie i reszta ciała?

Na początku w ogóle o tym nie myślałem, ale w pewnym momencie poczułem swąd spalenizny. Spojrzałem na swoje dłonie i okazało się, że palce prawej dłoni są wypalone i to aż do kości. W dalszym ciągu byłem też naładowany napięciem, które powodowało, że chodziłem po kaplicy i nie mogłem usiąść w jednym miejscu. W ustach wciąż czułem jeszcze metaliczny posmak i żeby się go pozbyć, raz po raz spluwałem na podłogę. Przechodząc przez korytarz zerknąłem w lustro i zobaczyłem w nim… diabła. Długie, pełne resztek skoszonej trawy włosy dosłownie sterczały dęba. Oczy i skóra całe były czerwone, bo od pasa w górę popękały mi naczynia krwionośne. I w takim właśnie stanie zobaczyła mnie jedna z urszulanek – siostra Maria. Zdziwiło mnie, że dopytuje się co się stało – byłem przekonany, że to ona uratowała mi przed chwilą życie.

Czyli dopiero w szpitalu okazało się, że nie miała z tym nic wspólnego?

Po wypadku trafiłem na Oddział Chirurgii Dziecięcej Wojewódzkiego Szpitala w Dziekanowie Leśnym z poparzeniem III stopnia palca drugiego prawej ręki i II stopnia palca trzeciego prawej ręki oraz z uszkodzonym ścięgnem zginacza palca drugiego prawej ręki. Leżałem na OIOMIE, podpięty pod KTG. Trzeba było sprawdzić jak po rażeniu prądem pracują poszczególne organy. Mój stan był ciężki, lekarze oznajmili rodzicom, że w każdej chwili mogę umrzeć.

I to właśnie wtedy, podczas hospitalizacji postanowiłem podziękować s. Marii za ratunek. „Ale to przecież nie byłam ja” – odpowiedziała zdziwiona. I wtedy, naprawdę nie wiem skąd – przypuszczam, że od samego Ducha Świętego – przyszła do mnie taka myśl i jednocześnie pewność, że uratowała mnie Matka Urszula Ledóchowska.

ZOBACZ: Urszula Ledóchowska. Kobieta niepodległa

Wydarzyło się coś, co mogłoby tę śmiałą tezę potwierdzić?

Jakiś czas po wypadku moja mama, będąc na Eucharystii, wrzuciła do skrzynki z intencjami karteczkę z podziękowaniem dla s. Urszuli za ocalenie jej syna. Na tej samej mszy, w momencie przeistoczenia usłyszała jakiś kobiecy głos: „Nie ma sprawy, ale pamiętaj, że moje nazwisko pisze się przez ó”. Rozejrzała się dookoła, ale wszystkie siedzące w pobliżu siostry pogrążone były w modlitwie. Nie dawało jej to jednak spokoju, więc po mszy poszła otworzyć skrzynkę z intencjami. I faktycznie: okazało się, że mimo, że jest katechetką, napisała nazwisko s. Urszuli przez u.

Potem jednak, na jakiś czas temat przycichł…

Po trzymiesięcznej hospitalizacji każdy z nas wrócił do swojej rzeczywistości. Dopiero dwa lata później, gdy miałem 16 lat rodzice oznajmili mi, że pewna siostra chciałaby o tym całym wydarzeniu z kosiarką ze mną porozmawiać. To była s. Magdalena Kujawska, określana mianem „detektywa od cudów”. Jej zadaniem było znaleźć dokumenty i inne dowody, które mogłyby poświadczyć świętość Matki Urszuli, a co za tym idzie – przyczynić się do jej kanonizacji.

Gdy poszukiwania spełzły na niczym i miała już wracać do Watykanu z pustymi rękami, dzień przed wylotem przyśnił się św. Jan Paweł II. Siedzieli razem w parku na bujnej, zielonej trawie, a On powiedział jej, żeby zwróciła uwagę na trawę. Gdy s. Magdalena szła rano do kaplicy, jedna z napotkanych zakonnic spytała o rezultaty poszukiwania cudu, a słysząc, że nadal nic nie udało się znaleźć wspomniała, że piętro niżej zatrzymali się rodzice chłopaka, któremu wydarzył się jakiś dziwny wypadek podczas koszenia trawy w Ożarowie. I tak oto, doszło do rozmowy i spisania wszystkich faktów. A już po kilku miesiącach od tego wydarzenia, rozpoczęto proces o domniemanym uratowaniu mojego życia przez wstawiennictwo św. Urszuli.

Obchody dziękczynne z okazji 20 rocznicy dokonanego cudu przez Św. Urszulę w Ożarowie 2021 roku, przed domem Sióstr gdzie zostało uratowane życie Danielowi | Fot. Archiwum Daniela Gajewskiego

Jak wyglądała weryfikacja prawdziwości tych zdarzeń?

Oceniała ją komisja ekspertów: techników, lekarzy, etyków i teologów. Ja z kolei, zeznawałem pod groźbą ekskomuniki. Robili mi też badania psychologiczne, żeby wykluczyć konfabulację. Eksperci jednogłośnie potwierdzili, że nie jest możliwe, by człowiek samodzielnie uwolnił się od wpływu tak wysokiego napięcia. Orzekli też, że pomoc drugiej osoby skończyła by się jej natychmiastową śmiercią. Nikt się tutaj nie spierał, fakty mówiły same za siebie.

A w jaki sposób potwierdzono, że pana życie ocaliła akurat św. Urszula Ledóchowska?

Przypominało to trochę układanie puzzli. Różne osoby, wydarzenia, „zbiegi okoliczności” łączyły się w spójną całość. Taką wisienką na torcie były słowa s. Danuty Pawlak, która ostatni etap życia spędziła w Ożarowie i już na łożu śmierci oznajmiła, że idzie do nieba i zrobi tam taki raban, że „nasza Matka” zostanie świętą. I nagle, dwa miesiące po śmierci s. Danuty do Ożarowa przyjeżdża rudy Daniel, który łączy się z prądem… (śmiech).

…A kilka lat później zostaje wydany dekret o świętości s. Urszuli Ledóchowskiej.
I nagle staje się jasne, po co to wszystko się wydarzyło (uśmiech).

CZYTAJ: Szwecja: śladami Urszuli Ledóchowskiej, Matki Niepodległości

To wydarzenie wpłynęło jakoś na pana wiarę?

Trudno żeby nie wpłynęło! Nie wyobrażam sobie, żebym mógł mieć teraz jakiekolwiek wątpliwości co do życia wiecznego i obcowania świętych. Zyskałem też wielkiego świętego przyjaciela. Czuję, że Matka Urszula nieustannie mi w życiu towarzyszy. I naprawdę gorąco każdemu polecam, by znalazł sobie takiego bliskiego sercu świętego. Oni w Niebie bardzo na to czekają!

Daniel Gajewski
Yumiko i Daniel przed relikwiami Św. Urszuli, które to 11 Września 2016 roku zostały uroczyście wniesione przez rodziców Daniela w ich rodzinnej parafii pw. Ducha Świętego w Koszalinie | Fot. Archiwum prywatne Daniela Gajewskiego

Słyszał pan, żeby za sprawą tego cudu ktoś się nawrócił, żeby wpłynął on jakoś na czyjeś życie?

Był taki czas, że jeździłem w różne miejsca, żeby dawać świadectwo, ale szczerze mówiąc nie dotarły do mnie żadne konkretne historie zmiany życia etc. Jedyne co, to jadąc kiedyś tramwajem usłyszałem jak starsza pani opowiada tę historię swojej koleżance (uśmiech).

Podobno pana żona – rodowita Japonka – też ma coś wspólnego ze św. Urszulą?

I to jest kolejny cud, który wydarzył się w moim życiu. Pewnego razu zrozumiałem, że zarówno ten wypadek jak i późniejsze leczenie miały przygotować mnie związku z Yumiko. Pokazałem jej Pana Boga, a ona, mimo że dorastała w innej wierze, postanowiła przyjąć chrzest, podczas którego wybrała imię… Urszula.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę