Nasze projekty
Fot. Free-Photos/Pixabay

Kaplice w Centrach Handlowych

Na ulicy od wczesnego ranka ramiona bolą od obijania się o ludzi, w sklepach – pandemonium i najczarniejsze koszmary demografa. Chronisz się do kościoła, i nagle – po raz pierwszy w życiu – masz ochotę dziękować Bogu za obniżające się w Polsce wskaźniki mszalnej frekwencji.

Reklama

Fragment z nowej książki Szymona Hołowni „Last minute. 24 h chrześcijaństwa na świecie“.

Ktoś stwierdził, że Manila, stolica Filipin, mogłaby mieć w herbie dwa słowa: humidity (wilgotność) i humanity (ludzkość). Doświadczenie niewyobrażalnego tłumu, które dopada sekundę po tym gdy wyjdzie się samolotu przywiodło mi na myśl mojego białostockiego kolegę, który ilekroć jechał w interesach do Warszawy miał migreny i obstrukcje. Wysiadając na lotnisku w Manili po dwugodzinnym locie z  małomiasteczkowego Guam, miałem w uszach jego słowa: „Jak przyjadę do tej waszej stolicy, jak wyjdę pod Domy Centrum, jak zobaczę jak tam jeden drugiego potrąca, mam taką ochotę przywalić im dyplomatką, niechby się opamiętali, po jaką cholerę oni ganiają jak ten kot z pęcherzem?“.

Manila od pierwszego wejrzenia uczy: morzu nie zadaje się pytań, dlaczego takie głębokie, dlaczego prądy i dlaczego fale. Machaj człowieku kończynami, pilnuj by mieć głowę nad lustrem. Nie wierzgaj przeciwko żywiołowi, spróbuj sprytnie wykorzystać jego „power“, zamiast pomstować na wiatr – zostań kitesurferem. Albo szybownikiem. Musisz nauczyć się wyczuwać naładowane energią prądy wznoszące, w otaczającym cię tłumie goniących przed siebie setek ludzi dostrzegasz faceta, który mógłby uczyć slalomu samą Lindsey Vonn, nikogo nie potrąca, ale bezbłędnie przewiduje ruchy tańczących niby to w chaosie elektronów, wie czy wziąć delikwenta z lewej czy z prawej, z której pojawi się na chwile półmetrowe okienko. Siadasz gościowi na zderzak i robisz to, co kochają warszawscy kierowcy – pokonujesz korek jadąc za karetką. Powtarzasz manewr przy karuzeli z bagażami, później w drodze do bankomatu, szukając kierowcy, który miał na Ciebie czekać, ale tu jest z pięciuset kierowców i każdy na kogoś czeka i chce być dostrzeżony jako pierwszy, widzisz więc jakichś czterystu osiemdziesięciu robi co może, ale bez sukcesów.

Reklama

Tłum już cię nie opuści. Na ulicy od wczesnego ranka ramiona bolą od obijania się o ludzi, w sklepach – pandemonium i najczarniejsze koszmary demografa. Chronisz się do kościoła, i nagle – po raz pierwszy w życiu – masz ochotę dziękować Bogu za obniżające się w Polsce wskaźniki mszalnej frekwencji. Manilski Quiapo Church, znany szerzej jako Bazylika Czarnego Nazarejczyka to wariacja na temat któregoś z londyńskich dworców w godzinach szczytu. Kościół wygląda zresztą jak terminal – prostopadłościan na środku placu, boczne ściany całe z drzwi i okien, wszystko otwarte na przestrzał, spokojnie ze sto decybeli – hałas z ulicy, smog taki, że ciężko oddychać. Msze od czwartej rano do popołudnia co godzinę, na każdej dobre tysiąc osób, ludzie wchodzą i wychodzą, ksiądz przedłuża kazanie, gada już trzydzieści minut i nie wiesz kiedy przechodzi z angielskiego na miejscowy taglog oraz kiedy wraca. Gdzie się celebrans nie ruszy dwóch zakrystianów popycha za nim monstrualny, druciany, żółty wentylator. Dwudziestka pań w mundurkach z workami na tyczkach zbiera tacę. Kieszonkowiec wypatruje. Przepowiadacz przyszłości na chodniku drze się w niebogłosy. Próbuję wejść do kaplicy adoracji, rzucają się na mnie dwie niewielkie energiczne panie, każąc ściągnąć buty, schować do specjalnej szafki, idę do komunii, wystawiam rękę, pan który jej udziela szarpie mnie bo jego zdaniem powinienem przyjąć Ciało Chrystusa na lewą, nie na prawą, nie chce mu się tłumaczyć, więc wykręca mi nadgarstki.

Jeśli piekło istnieje ma w sobie z pewnością wiele z tego, czego może doświadczyć kierowca na manilskiej ulicy. Stolica jest nie tylko przeludniona, ale i ogromna terytorialnie, drogi są fatalne, co w połączeniu sprawia, że każdy wyjeżdżający na ulice Manili nie tylko ma wrażenie, że skacze na główkę do morza, dodatkowo jeszcze morze to bowiem się gotuje. Miliony ludzi wędrujących z miejsca na miejsce, tysiące przeróżnej maści prywatnych autobusów „city operations“ i „provincial operations“,  obklejone pasażerami tzw. jeepney – otwarte minibusy przypominające skrzyżowanie dżipa z tramwajem, taksówki z wymalowanymi na drzwiach informacjami dokąd kierowca może pojechać, a gdzie mu się nie chce – to wszystko wymuszające pierwszeństwo,  trąbiące co chwila na siebie i od siódmej do dwudziestej stojące w jednym wielkim megakorku. W komunikacyjnym piekle ludzie szukają oaz. Stają się nimi rosnące jak grzyby po deszczu wielkie centra handlowe. U nas patrzy się na nie jak na świątynie komercji, w Manili są błogosławieństwem, zajazdem na drodze umęczonego podróżnego. W Manili wyskoczyć po pracy na zakupy albo do kościoła mógłby chyba tylko ktoś dysponujący śmigłowcem. W mallu ma wszystko na miejscu. Mnie rzecz jasna najbardziej zafascynowały sklepowe kaplice. W jednej z nich, w drugim co do wielkości centrum handlowym Filipin – SM Megamall na piątym piętrze – „Kaplica Jezusa Eucharystycznego“, rozmiaru polskiego średniej wielkości kościoła. Obok kaplica adoracji (w godzinach otwarcia malla) – wielkości kościoła mniejszego. Ładny, nowoczesny wystrój, obok zakrystia gdzie można zamówić mszę, pogadać z księdzem, stale dyżuruje tu dwóch pracowników. Na ścianie dekret kardynała – „wychodząc na przeciw rosnącym potrzebom grup pracowników i konsumentów, ustanawiamy tę kaplicę licząc, że przyczyni się do pogłębienia relacji współczesnych ludzi z Bogiem wszędzie tam, gdzie prowadzą ich drogi…“. Jest wtorek, na mszy w południe około pięćset osób. Na wieczornej o osiemnastej – dobre siedemset. Zaskoczony frekwencją pytam kapelana, jak to możliwe, przecież kaplice są tu w większości centrów handlowych, w zwykłych kościołach też tłumy. Wzrusza ramionami: przyjdź w niedzielę, ludzie się nie mieszczą, na każdej mszy mam ich około trzech tysięcy. A mszy w niedzielę jest siedem.

Patrzę, jak ci ludzie się modlą, jak przygotowują do spowiedzi, jak adorują. Czuję jak spływają ze mnie polskie argumenty – że jak tak można, że przecież to człowiek powinien szukać kościoła, nie kościół człowieka, że to nieledwie profanacja. Zaprawdę, więcej profanacji widziałem w polskich parafiach niż w tym filipińskim sklepie. Już nie walczę. Wsiadam do taksówki, zamykam oczy, nie dopytuję kierowcy ile jeszcze do EDSA (głównej arterii komunikacyjnej stolicy) i dlaczego jedziemy tak wolno. Klaksony, szum, krzyki wszystko przepływa przeze mnie, gdy przestaję dyktować rzece jak ma płynąć odwdzięcza się przyjemnym uczuciem, zdejmuje z pleców ciężar wydumanej odpowiedzialności za cały świat. Tak organicznie przeżyta świadomość, że jesteś jednym z siedmiu miliardów a nie jedynym wyzwala. Rzeka niesie tam, gdzie zechce ponieść.

Reklama

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę