Nasze projekty

Nie bój się żyć

Ojciec Joachim Badeni. Miłośnik pięknych kobiet, uwiedziony przez Boga. Żołnierz i zakonnik całkowicie oddany ludziom. Miłośnik Biblii i Tolkiena, ale też mistyk, który uzdrawiał przez telefon. 11 marca 2015 roku mija piąta rocznica jego odejścia

Reklama

Świadectwa

 


Sylwia Sajuszkiewicz, pielęgniarka opiekująca się ojcem Joachimem


 

Reklama

Nie po raz pierwszy opiekowałam się umierającym dominikaninem. Wcześniej zajmowałam się ojcem Feliksem Bednarskim i wtedy właśnie poznałam ojca Joachima Badeniego. Założyliśmy nawet „klub październikowy”, bo wszyscy urodziliśmy się w tym miesiącu.

 

Badeni i Bednarski to były dwie różne osobowości. Pamiętam, jak się kiedyś przy nich uśmiałam. Byliśmy we troje w celi; ojciec Feliks odczytał intencje modlitewne, które ktoś mu przekazał. Badeni zaproponował: No to pomódlmy się teraz w ciszy. Bednarski się zgodził, po czym zaczął odmawiać na głos Zdrowaś, Mario.

Reklama

Po śmierci ojca Feliksa, w 2006 roku spotkałam ojca Joachima kilka razy w klasztornych krużgankach, ale nie rozmawialiśmy. W styczniu 2010 roku bracia zadzwonili do mnie i zapytali, co mają robić, bo ojciec Badeni upadł w celi i odniósł kontuzję. Na podstawie ich relacji stwierdziłam, że prawdopodobnie nastąpiło złamanie szyjki kości udowej i trzeba wezwać pogotowie. W szpitalu potwierdzono moje przypuszczenia, ale okazało się też, że złamanie było wtórne, ponieważ ojciec Joachim przewrócił się z powodu zasłabnięcia. Miał niewydolność serca. (…)

 

Dominikanie poprosili, żebym doglądała ojca i się nim opiekowała, więc przychodziłam najpierw do szpitala, potem do celi klasztornej. Ta opieka była opatrznościowa: od grudnia sama chorowałam, w styczniu próbowałam wrócić do pełnego wymiaru pracy, ale wystąpiły powikłania pogrypowe i było to niemożliwe – dzięki temu mogłam spędzić czas przy Badenim. W szpitalu odwiedzałam ojca Joachima razem z dominikanami. Niestety, doszło już do pierwszych odleżyn i w okolicy kości lędźwiowo-krzyżowej utworzyła się bardzo głęboka rana ze zmianami martwiczymi. Kiedy lekarze pozwolili współbraciom zabrać ojca Joachima do klasztoru, sprowadzono do jego celi specjalne łóżko rehabilitacyjne. Bracia pełnili całodobowe dyżury, a mnie poproszono, żebym kierowała opieką nad pacjentem. Ściągnęliśmy też do klasztoru chirurga, który oczyścił ranę. Opieka nad ojcem Joachimem była naprawdę trudna: obracając pacjenta, trzeba było bardzo uważać, żeby nie przesunęła się złamana kość biodrowa. Wiele czerpałam z doświadczeń w klinice neurologii, gdzie pracuję – tam ustalamy stałe godziny zmiany opatrunków i ułożenia pacjenta. Potrzebna była ogromna sprawność i wytrzymałość braci. A oni przychodzili stale, czuwali, pomagali, karmili ojca Joachima, żartowali i modlili się. (…).

Reklama

 

Nie bój się żyć

Pamiętam, że ojciec Joachim wrócił ze szpitala we wspomnienie Marty Robin, czyli 6 lutego. Myślę, że był wtedy szczęśliwy – chory zawsze czuje się lepiej we własnym domu. W klasztorze był spokojniejszy (…). Jednak w Środę Popielcową pobudzenie wróciło. Wiem, że nie miało podłoża farmakologicznego. Nasiliło się u ojca Joachima cierpienie fizyczne, ale też duchowe. Zwołał wszystkich braci. Widać było u niego wewnętrzne poruszenie, które daje niesamowitą siłę. Nie wiem, czy to była siła w sensie pozytywnym, ale tylko tamtego dnia chciał siedzieć – mimo przeciwwskazań lekarskich – i siedział, co nie jest zwyczajne przy złamaniu i tak głębokiej ranie. Nie wiem, jak uzasadnić to zachowanie, na pewno nie zostało wywołane przez środki przeciwbólowe, bo ojciec Badeni relacjonował, co się działo… Prosił o modlitwę…

 

Nie wiem, w jaki sposób udało mu się zwołać wszystkich braci, ale kiedy weszłam do celi, byli przy nim. Przyszedł też przeor ojciec Adam Sulikowski oraz prowincjał Krzysztof Popławski (trwała właśnie kapituła prowincjalna i wybierano nowych przełożonych). Poproszono mnie o obecność, ponieważ ojciec Joachim chciał, żebym tej nocy została w klasztorze. Wyraziłam ogromne zdziwienie, bo wcześniej – mimo iż długo opiekowałam się ojcem Feliksem – zawsze na noc wracałam do domu. Odpowiedziałam, że nie wiem, czy to jest możliwe. Na co ojciec Joachim, zupełnie świadomy tego, co się dzieje, wiedząc, ilu braci jest w celi, powiedział: Trzeba to z nimi wytargować. Bardzo mnie rozbawił tym stwierdzeniem, no i faktycznie, wyszliśmy z ojcem Krzysztofem na rozmowę. On, wiedząc, że sama nie jestem jeszcze w pełni zdrowa, zapytał, jak się czuję i co myślę na temat nocnego dyżuru. Rozsądek podpowiadał mi, że powinnam wrócić do domu i nie godzić się na całodobową opiekę, ale czułam też przekonanie, że skoro ojciec Joachim prosi, to w tym jest coś więcej. Zdecydowałam się zostać. I rzeczywiście, u ojca Badeniego nastąpiło wtedy ogromne nasilenie bólu fizycznego, które minęło dopiero po północy.

 

Ojciec wreszcie zasnął spokojny. Obudził się o trzeciej. Był do mnie odwrócony tyłem; siedziałam na krześle. Niespodziewanie zawołał: Sylwia?… Czy u ciebie wszystko w porządku? Przeszły mnie dreszcze. Zastanawiałam się, jak on w chorobie i wycieńczeniu potrafił jeszcze myśleć o kimś innym… Tamtego dnia cierpiał i prosił wszystkich o modlitwę. Kiedy stałam przy jego łóżku, powiedział, że dominikanie mają zdać się na mnie, a ja na Ducha Świętego. To był moment, kiedy stałam i zastanawiałam się, czy wszystko, co się dzieje, jest związane z okresem liturgicznym, czy z tym, że on właśnie tego dnia umrze. Gdy chciał rozmawiać z przełożonymi, pomyślałam, że się żegna…  A bracia przychodzili przez cały Popielec – pielgrzymki trwały do późnych godzin wieczornych.

 

To, co wyniosłam z celi ojca Joachima, to umiłowanie ciszy. Znałam go krótko, ale wiem, że był wrażliwy na ciszę. Na początku moich wizyt powiedział raz: Sylwia, broń mnie. W pierwszej chwili nie wiedziałam, o czym mówi, ale po chwili zrozumiałam, że chodzi mu o modlitwę. Rozumieliśmy się bez konieczności prowadzenia długich rozmów. On powiedział, ja przyjęłam to do wiadomości. Przez cały czas czułam, że w tej celi i w tej sytuacji jest wielka tajemnica, w którą jestem w pewnym sensie włączona, choć do końca jej nie rozumiałam. Miałam natomiast świadomość, że uczestniczę w sposób pośredni w czymś tajemniczym, czego jeszcze dzisiaj nie potrafię dobrze zwerbalizować…

Zdjęcie pochodzi z książki

Ciekawe było to, że tam czas się rozpływał. Jestem raczej osobą aktywną, żyję w ciągłym ruchu, stale coś załatwiam – nie potrafię inaczej, bo taka jestem i tego wymaga moja praca w pogotowiu i klinice. Lubię działać, kontrolować czas, przebywać w dużych przestrzeniach, a tam byłam zamknięta w małej celi, nie miałam zegarka i wszystko było wyznaczone porami posiłków, mszy, nieszporów. Uczestniczyłam w życiu klasztornym i w ogóle mi się nie dłużyło, choć  choroba ojca Joachima trwała kilka tygodni. Dla mnie samej to było zastanawiające, jak mogę funkcjonować w takich warunkach.

 

Najważniejsza była właśnie cisza. Zawsze po wykonaniu czynności pielęgnacyjnych miałam pełne przekonanie, że nie chodzi o to, żebym zamęczała teraz ojca Joachima pytaniami czy przedstawiała mu jakieś swoje sprawy, problemy, ale żebym mu zapewniła spokój. Miałam zupełną jasność, że to jest czas, kiedy mam się modlić. Mimo że zawsze miałam problem z modlitwą różańcową, tam ją odmawiałam – na miarę własnych możliwości; czytałam Pismo Święte i modliłam się Koronką do Bożego Miłosierdzia. Wokół takich czynności wszystko się kręciło. Był jednak moment, gdy postanowiłam nadrobić zaległości prasowe – nie będę wchodzić w szczegóły, co czytałam, ale zaczęły się dziać rzeczy, które mnie przestraszyły. Potrząsnęło mną tak, że znowu zaczęłam się modlić… i wszystko puściło.

 

Nie wiem, jak ojciec Joachim się modlił; nigdy nie słyszałam, żeby używał takich form, z jakich my korzystamy. Dla mnie on był cały zatopiony w Bogu. Trudno o tym opowiedzieć, bo jego nieustanną modlitwę bardziej się czuło, niż słyszało… Myślę, że modlitewne formuły nie były mu już potrzebne.

 

To może zabrzmieć dziwnie, ale wydaje mi się, że Pan Bóg to nie koronka czy różaniec. Ojciec Joachim miał zupełnie inną relację z Bogiem. Takie jest przynajmniej moje subiektywne odczucie, trudne do przekazania. Nie umiem tego opisać, po prostu byłam przekonana, że jego relacja z Bogiem przebiega na wyższym poziomie.

 

Nam były i są potrzebne formy, on potrzebował tylko Eucharystii. Odprawiano ją w jego celi codziennie, ale ja brałam w niej udział tylko dwa razy: w dniu wspomnienia świętego Kazimierza i w tej ostatniej. Ojciec Joachim świadomie uczestniczył we mszy. Choć milczał, nie powtarzał słów za kapłanem, to wiedział, co się dzieje, i wyrażał to gestami liturgicznymi. Myślę, że mógł nie słyszeć słów celebransa, ponieważ nie podawaliśmy mu już aparatu słuchowego, nie obserwował też naszych zachowań; miał zamknięte oczy, ale wiedział, kiedy następuje konsekracja, i zawsze podnosił wtedy rękę. To było niesamowite… Wszystko, co się działo w tej celi, przechodziło moje pojęcie…


Zobaczcie pełną rozmowę w wersji video

 


Brat Andrzej Pastuła, infirmariusz, opiekował się ojcem Joachimem przez cały okres choroby, koordynował wizyty osób świeckich


 

Odejście ojca Joachima to świadectwo, które pokazuje, że miał on kontakt z Panem Jezusem. Przykładem, który jest niejako pieczęcią, są ostatnie godziny jego życia. Widzieliśmy z panią Sylwią, że coś się dzieje, że moment odejścia może nastąpić już wkrótce. Ojciec Joachim tracił mowę, ale zauważyliśmy, że stara się nam coś przekazać, a jednocześnie denerwuje się, że nie potrafi. Zapytaliśmy więc: Co nam ojciec chce powiedzieć? I usłyszeliśmy tylko: Dzi… dzi… dzi… Słowa były przerywane. Poprosiliśmy, by mówił bardzo powoli. To trwało chyba około czterdziestu minut. Po jednym słowie odkrywaliśmy, co nam przekazuje. Najpierw powiedział: Dzisiaj… A potem, po licznych naszych pytaniach, próbach podpowiedzi, zrozumieliśmy, że mówił, iż nastąpią zaślubiny z Chrystusem. Wszystko przygotowane – powiedział. Takie było jego ostatnie zdanie.

 

Ojciec Joachim chciał, żebyśmy potwierdzili, że dokładnie wszystko zrozumieliśmy. Powtórzyliśmy jego słowa i wiedzieliśmy, że to prawda, że to wszystko nastąpi. Wiedzieliśmy również, iż coś się jeszcze musi stać. Nie pamiętam już kto, ale ktoś z nas zapytał ojca Badeniego, czy chce, by odprawiono mszę świętą. On kiwnął głową na potwierdzenie. To było przed południem, ale nie pamiętam dokładnego czasu. Pobiegliśmy do ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego z prośbą, żeby wyznaczył kogoś do odprawienia tej mszy.

 

Najbardziej przekonujące w tym świadectwie życia i umierania ojca Badeniego było to, że nie powiedział już później nic więcej. To były ostatnie jego słowa. Potem były już tylko gesty podczas Eucharystii. Nie wiem nawet, kto był jeszcze w celi, tak mocno skoncentrowałem się na ojcu Joachimie. Pamiętam, że postanowiłem szeptać mu do ucha, jaka część liturgii się odbywa, żeby miał orientację. I mówię cicho: Ojcze, Ofiarowanie. On miał dłonie położone bezwładnie na kołdrze i ku naszemu zdumieniu w chwili konsekracji podniósł rękę. Wiedzieliśmy, że on też konsekruje Ciało i Krew Chrystusa. Staliśmy i zastanawialiśmy się, skąd ma tę siłę…

 

Nie było tak, że on chciał grać świętością; podczas ostatniej Eucharystii jego ręka sama uniosła się do góry.



„Dzisiaj będą zaślubiny”

 

Judyta Syrek, fragment ostatniego rozdziału z biografii


 

17 lutego 2010 roku, Środa Popielcowa. Od rana ojciec Joachim jest niespokojny – to początek trudnej walki z diabłem, oczyszczanie duszy starego zakonnika, który dla jednych był kontrowersyjny, nieopanowany, zbyt gwałtowny, dla drugich – fascynujący, barwny, autentyczny i mądry. Ojciec Badeni bał się zostać sam w celi – diabeł lubił wykorzystywać jego samotność. Zwoływał więc braci i prosił, żeby pomogli mu się modlić. Dominikanin Paweł Pawlikowski zawsze miał duże nabożeństwo do Matki Bożej, ale Jej siłę poczuł dopiero w tej celi. Czuwał przy ojcu Joachimie najwięcej.

 

18 lutego, drugi dzień Wielkiego Postu. Za oknem sporo śniegu, mróz i malowniczy krajobraz. Stary kasztanowiec, na którym ojciec Joachim przez ostatnie lata „przywieszał” problemy i choroby ludzi, swoją dostojnością przykuwa spojrzenia wchodzących do celi osób. Przez kilka ostatnich zim ojciec, siedząc w wygodnym fotelu, wpatrywał się w to drzewo, modlił i czekał na wiosnę. Brat Andrzej Pastuła, infirmariusz, nieraz też się z nim wpatrywał i słuchał opowieści o tym, jak Bóg prostuje ludzkie problemy. „Żaden problem nie jest martwy” – powtarzał Badeni. Kiedyś zapytał Pastułę: „Widzisz tę gałąź zaplątaną?”. „No, widzę, ojcze”. „Ona się wyprostuje” – powiedział spokojnym, pewnym siebie głosem. „A widzisz tamtą, co ma dużo rozrostów? To nawarstwienie problemów…” Czyich? Nigdy nie dopowiadał szczegółów. W ten sposób próbował ukonkretnić sobie intencje ludzi, którzy dzwonili do niego codziennie, przez wiele lat, i prosili o modlitwę. Po kilku dniach choroby, przykuty do łóżka, ojciec Joachim sam poprosił, żeby ustawić go twarzą do okna…

 

10 marca. Rano ojciec Joachim wiedział już, że przyjdzie śmierć: „Dziś wieczorem… wszystko przygotowane… Dziś wieczorem będą zaślubiny” – powtarzał do tych, którzy opiekowali się nim od paru tygodni. Początkowo nie mogli zrozumieć, o czym do nich mówi. Próbowali pisać dużymi literami jego słowa na kartce, pokazywali mu i pytali, czy dobrze słyszeli. Stojąca obok łóżka pielęgniarka Sylwia przeczuwała, że zaczyna się dziać coś, co przechodzi jej ludzkie pojęcie. Choć nigdy wcześniej nie wydawała takich poleceń, tym razem powiedziała do braci dominikanów, że muszą się zacząć modlić i zapewnić ojcu Joachimowi spokój. Czuła, że on potrzebuje już tylko ciszy i modlitwy…

 

Nie bój się żyć

11 marca, godzina pierwsza szesnaście. W celi ojca Joachima zagościł głęboki spokój, skończyła się walka, skończyło się cierpienie. Piętnaście minut wcześniej wyszedł stamtąd młody dominikanin ojciec Tomasz Franc. Przez lata zachodził tam posprzątać, pożartować, porozmawiać. Ten ostatni raz przyszedł potrzymać ojca Joachima za rękę i pogłaskać po głowie – skończyły się słowa, zostały gesty. Chwilę po nim do celi weszła pielęgniarka Sylwia. (…) Tego ostatniego dnia modliła się, żeby nie było jej dane widzieć tej śmierci. I nie było. Śmierć przyszła tuż przed jej powrotem do celi.

 

Kazimierz Joachim Badeni, dominikanin, zmarł w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat, po krótkiej, ale ciężkiej chorobie. Po raz pierwszy w historii krakowskiego konwentu umierającemu zakonnikowi towarzyszyli świeccy – przyjaciele, wychowankowie. W zakonie spędził sześćdziesiąt sześć lat. Uważany był za mistyka – jednak nie przez wszystkich. Dominikanie w krakowskim klasztorze po śmierci ojca Joachima napisali, że zmarł w opinii świętości, ale są wśród nich tacy, którzy się z tym nie zgadzają. Pan Bóg oceni, czy był święty – powtarza jeden ze współbraci. Pan Bóg już chyba ocenił? – pytam w rozmowie telefonicznej. Dominikanin nie chce udzielić wywiadu. Niech sobie ludzie budują obraz, że był święty. Nie będę go burzył – rzuca do słuchawki.

 

Obraz, który zaczęli budować ludzie, ma dwa kolory: czarny i biały.

 


Książka "Nie bój się żyć. Biografia Ojca Joachima Badeniego" autorstwa Judyty Syrek ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.

 

Potomek rycerza spod Grunwaldu i szwedzkiego pirata, oczko w głowie matki – Kazio Badeni. Był temperamentnym dzieckiem, guwernantki miały z nim wiele kłopotów. Podczas studiów w Krakowie, jak na arystokratę przystało, miał pieniądze, własny apartament, lokaja i samochód. A w tańcu uwodził niczym Fred Astaire.

Żył beztrosko i towarzysko. Aż do pewnego czerwcowego wieczoru, kiedy to poczuł na plecach łagodny dotyk. Pod jego wpływem zamiast do klubu nocnego, poszedł do kościoła. Kilka lat później wstąpił do dominikanów.


 

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę