Nasze projekty
Reklama
materiały prasowe

Marianna Kolbe. Kobieta, która wychowała świętego

Marianna chciała budować życie własnymi siłami, według własnych planów, a Pan Bóg i tak poprowadził wszystko swoimi drogami. W końcu zrozumiała, że to nie ona jest panią losu swojego i swoich bliskich, że Bóg z każdym ma własną relację. Z Natalią Budzyńską, autorką książki Matka męczennika, kulturoznawcą i dziennikarką Przewodnika Katolickiego rozmawia Lidia Molak.

Lidia Molak: Dlaczego zajęła się Pani postacią Marianny Kolbe?

Natalia Budzyńska: W biografiach św. o. Maksymiliana jego rodzina jest przedstawiana dość powierzchownie. Kiedy zaczęłam zagłębiać się w życie Marianny Kolbe, ucieszyłam się, że to była naprawdę zwykła rodzina, wcale nie idealna. Szczególnie Marianna okazała się osobą bardzo ciekawą.

Czyli jaką?

Reklama

Bardzo doświadczoną przez życie. Pod wpływem tych doświadczeń kształtowała się również jej wiara – od bardzo infantylnej po bardzo dojrzałą, choć Pana Boga do końca nazywała „Bozią”. Miała silną osobowość, nikt nie był w stanie się jej sprzeciwić.

Otoczenie ją ceniło?

Wspomnienia są pełne szacunku.

Reklama

Szacunku do niej samej czy do niej jako matki o. Maksymiliana?

Owszem, była kojarzona z synem: rozwijał się Niepokalanów, Rycerz Niepokalanej był bardzo popularnym pismem… Ale felicjanki, u których spędziła w Krakowie ostatnie 30 lat życia, podkreślały jej dobroć, odpowiedzialność, opiekuńczość, pracowitość, pokorę, rozmodlenie.

Żyli bardzo skromnie, bo uważali, że dobra doczesne są zagrożeniem dla zbawienia. Juliusz nawet zrezygnował ze swojej części spadku po rodzicach

Opowiedzmy o jej rodzinie.

Reklama

Marianna Dąbrowska pochodziła z rodziny prostych robotników, tkaczy ręcznych ze Zduńskiej Woli, wtedy nazywanej „miastem tkaczy”. Ojciec nawet nie potrafił pisać. Dzieci nie chodziły do szkoły, były uczone przez matkę i pomagały rodzicom w ich warsztacie. Było biednie i pobożnie, z wyraźnym rysem maryjnej pobożności. Marianna chciała być zakonnicą. Nie wiem skąd się wzięło to jej pragnienie, bo w Zduńskiej Woli nie było klasztoru, a ona nigdzie nie wyjeżdżała i nie miała kontaktu z mniszkami. Bardzo ważny był dla niej ideał czystości, mówiła często: „Wolałabym umrzeć, niż wyjść za mąż”. A jednak Marianna znalazła kawalera, Juliusza Kolbego, który nie dość, że nie pił i nie palił, to jeszcze chodził na pielgrzymki do Częstochowy. Pobrali się i urodziła mu pięciu synów, z których dwóch najmłodszych wcześnie zmarło. Kolbowie przeprowadzali się kilka razy. Krótko mieszkali w Łodzi czasu „ziemi obiecanej” – zresztą w tym samym czasie co oni mieszkał tam Reymont, zbierający materiały do swojej powieści. Potem przenieśli się do Pabianic, gdzie pracowali w fabryce. Robotnicy uważali ich za „święte małżeństwo”. Oboje należeli do III zakonu św. Franciszka. Żyli bardzo skromnie, bo uważali, że dobra doczesne są zagrożeniem dla zbawienia. Juliusz nawet zrezygnował ze swojej części spadku po rodzicach.

A jednak Marianna swoich marzeń nie porzuciła. Nie wiem, czy namówiła swego męża, czy wyszło to od niego, ale kiedy chłopcy mieli po kilkanaście lat, Juliusz napisał żonie zwolnienie ze ślubów małżeńskich, pozwalając jej, by odeszła i poświęciła się w pełni służbie Bogu. Zanim się to stało, przez kilka lat co roku odnawiali śluby czystości, żyjąc jako białe małżeństwo.

Marianna doświadczyła więc wszystkiego, czego może doświadczyć kobieta: małżeństwa, bliskości z mężczyzną, macierzyństwa i życia w klasztorze.

Ale nie jako zakonnica. Okazało się, że oświadczenie męża nie wystarczy, by mogła nią zostać, choć bardzo się o to starała i starał się także o. Maksymilian. Jej mąż też szukał miejsca dla siebie przy klasztorach, nawet je znajdował, ale szybko okazywało się, że to nie dla niego. Nie odnajdywał się w takim życiu. W ten sposób, jeszcze przed czterdziestką, Juliusz został bez domu, bez żony, bez synów, którzy wówczas już wszyscy trzej byli w nowicjacie u franciszkanów. Bardzo tęsknił za nimi wszystkimi. Jego listy są naprawdę rozpaczliwe. Ostatecznie zaginął nie wiadomo gdzie, udawszy się na poszukiwanie najstarszego syna, który zbiegł z klasztoru na wojnę w 1914 r. wraz z sześcioma innymi klerykami. A Marianna, tak jak chciała, żyła przy klasztorze i obserwowała życie swoich synów – którzy również realizowali jej pragnienia.

A jednak jeden się zbuntował.

Najstarszy, który od początku był planowany przez rodziców na księdza. Franciszek, czyli brat Walerian. Najpierw został żołnierzem, a potem się ożenił, czego Marianna nie zaakceptowała do końca życia. Nie akceptowali tego również jego bracia. W swoich listach o. Maksymilian snuje wizje, że Franciszek wróci jeszcze do zakonu i że do zakonu pójdzie również jego żona i córka. Marianna zaś miała żal do Franciszka, że opuścił klasztor – uważała, że z niego uciekł. 

Ale Franciszek nie opuścił przecież zakonu z powodu przyszłej żony.

Nie, po prostu doszedł do wniosku, że nie chce być zakonnikiem. Pociągało go inne życie. Rodzina Kolbów była bardzo patriotyczna, chowała synów w duchu wolnej Polski i trudno się dziwić, że kiedy zaczęła się wojna, kiedy pojawiła się szansa na niepodległość, młody mężczyzna rwał się do wojaczki. Zresztą i Maksymilian miał na to ochotę; sam pisał, że gdyby nie był w tym czasie w Rzymie, to kto wie… Franciszek dotarł z legionami aż na Węgry, został tam ranny, był w szpitalu. Doświadczył wojny, walk na bagnety, także braterstwa broni. A skoro tego posmakował, to trudno sobie wyobrazić, że wróciłby do zakonu, do którego najwyraźniej nie miał powołania. Potem walczył w II wojnie światowej jako żołnierz AK i zginął w Auschwitz.

Szczególnie lata wojny postawiły go w sytuacji, w której wykazał wierność samej istocie chrześcijaństwa i ducha franciszkańskiego.

Czy Franciszek miał wcześniej swobodny wybór drogi życiowej?

Bracia Kolbowie chodzili do gimnazjum we Lwowie przy klasztorze franciszkańskim, do nowicjatu wstąpili mając po 15, 16 lat. Marianna izolowała ich jako dzieci od rówieśników. Mieli siedzieć w domu, chodzić do szkoły, do kościoła, uczyć się, modlić; chór kościelny i owszem, ale już biegać po podwórku – nie bardzo. Była niezadowolona, kiedy szkoła handlowa, do której chodzili Franciszek i Rajmund, stała się koedukacyjna. Myślę, że o. Maksymilian przejął od matki trochę tego lęku przed kobietami. Wyrażał się o nich – podobnie jak matka – „baby”.

Był jeszcze jeden syn.

Józef, w zakonie brat Alfons. To też ciekawa postać. Beniaminkiem pozostał właściwie do końca życia. Żył zresztą niedługo, zmarł koło trzydziestki z powodu za późno rozpoznanego zapalenia wyrostka. Również został franciszkaninem, był nawet przez jakiś czas przeorem w Niepokalanowie, kiedy o. Maksymilian, zawsze konkretny, niezależny, pojechał do Japonii. Brat Alfons – bardzo wrażliwy, zależny od emocji matki, jej nadopiekuńczości, piszący wiersze, miał duży wkład w tworzenie Niepokalanowa i Rycerza Niepokalanej. Niestety, zbyt mało się go wspomina.

Na ile o. Maksymilian został ukształtowany przez matkę, rodzinę?

Niewątpliwie te osoby miały wielki wpływ na to, kim się stał. Ale ja wyraźnie widzę jego późniejszą drogę jako zupełnie samodzielną. Szczególnie lata wojny postawiły go w sytuacji, w której wykazał wierność samej istocie chrześcijaństwa i ducha franciszkańskiego. Niepokalanów stał się dzięki niemu miejscem, gdzie pomoc mogli otrzymać wszyscy bez wyjątku potrzebujący, również liczna grupa Żydów z Wielkopolski. Wszystkim tym ludziom o. Maksymilian udzielał pomocy aż do granic swego wyczerpania. Wszystko postawił na jedną kartę. To, jak się skończyło jego życie, było następstwem tego, jak żył i Komu ufał.

Maksymilianowi udało się skutecznie i w porę przeciąć pępowinę. Wiedział, jaki jest jego cel, i do niego dążył. A jego niechęć dotyczyła nadmiernego afektu matki, sieci, jakimi próbowała go osaczyć. Odrzucił relację, która tak naprawdę jest niszcząca, bo zagraża wolności młodego człowieka.

Patrząc na jego relację z Marianną, myślę o słowach Jezusa, że kto nie ma w nienawiści matki i ojca, nie może być Jego uczniem.

Maksymilianowi udało się skutecznie i w porę przeciąć pępowinę. Wiedział, jaki jest jego cel, i do niego dążył. A jego niechęć dotyczyła nadmiernego afektu matki, sieci, jakimi próbowała go osaczyć. Odrzucił relację, która tak naprawdę jest niszcząca, bo zagraża wolności młodego człowieka. Sądzę jednak, że Maksymilian był wolnym człowiekiem.

Jak jego niezależność przyjmowała Marianna?

Tęskniła za nim, jak to matka. Ale on miał już własne życie, własną drogę, własną rodzinę franciszkańską, i był tego całkowicie świadomy. Ona w listach między wierszami robiła mu wyrzuty, że jej nie odwiedził, kiedy przejeżdżał przez Kraków, że nie wyszedł do niej, kiedy ona odwiedziła go w Niepokalanowie.

Jak przeżyła jego śmierć?

Bardzo mocno. Przyznała się później, że zwątpiła w dobroć Boga, miała do Niego wielki żal, że zabrał jej syna, i to w taki sposób, że ona nawet nie wie, gdzie jest pochowany – a przecież, mówiła – on był tak oddany Bogu i należało mu się coś innego. Ale ten bunt, który Marianna przeżyła, trwał tylko przez moment.

Sądzę, że Marianna zrozumiała, iż chciała budować życie własnymi siłami, według własnych planów, a Pan Bóg i tak wszystko swoimi drogami poprowadził.

Wspomniała Pani na początku, że wiara Marianny dojrzewała w jej cierpieniu.

Pod koniec życia napisała w liście do franciszkanów, do Niepokalanowa, że była niedoskonałą żoną i matką i że to, jacy byli jej synowie, nie było zupełnie jej zasługą. Myślę, że pisała szczerze – siedemdziesięciokilkuletnia kobieta, która przeżyła wszystkich synów, synową i zapewne męża, z których nikogo nie dane jej było pochować. Na jej pogrzebie nie było żadnej osoby z rodziny.

Sądzę, że Marianna zrozumiała, iż chciała budować życie własnymi siłami, według własnych planów, a Pan Bóg i tak wszystko swoimi drogami poprowadził. Zrozumiała, że to nie ona jest panią losu swojego i swoich bliskich, że Bóg z każdym ma własną relację. Myślę, że ona to faktycznie w końcu zrozumiała.

Dlaczego tak mało wiemy o Mariannie?

Zapytałabym raczej, dlaczego żaden z biografów św. Maksymiliana nie był gotowy, by opowiedzieć więcej o jego rodzinie. A przecież korzystali z tych samych materiałów, co ja. To mnie uderzyło, że ktoś może myśleć, iż nie jesteśmy gotowi przyjąć prawdy o rodzinie Kolbów. Tak jakby to coś ujmowało o. Maksymilianowi i jego świętości.

Może mamy tendencję do dwubiegunowości: albo idealizujemy, albo potępiamy?

Ale przez to dostajemy czasami tani, pięknie podkolorowany święty obrazek. A przecież to była rodzina autentyczna, ludzka, z krwi i kości. Popełniała błędy, jak każdy z nas. Jeśli w rodzinie tak dalekiej od ideału wyrósł święty – to dlaczego nie miałby wyrastać w mojej czy twojej rodzinie? I to jest dla mnie istotne pytanie. Nie jesteśmy doskonali. Mylimy się, bo jesteśmy tylko ludźmi, ale Boga w Jego szczodrości to nie ogranicza.

Tekst pochodzi z najnowszego numeru miesięcznika dla kobiet „List do Pani”.

Pismo ukazuje się od lutego 1993 r., a jego wydawcą jest Polski Związek Kobiet Katolickich. Miesięcznik poświęcony szeroko pojętej formacji religijnej, adresowany jest do kobiet, które pragną ogarnąć refleksją swoje życie i zadania wynikające z kobiecego powołania. Punktem odniesienia dla twórców pisma jest Ewangelia i nauczanie Jana Pawła II, Jego teologiczna wizja kobiety i jej zadań w misterium Stworzenia i Zbawienia. Wpisany w nurt tak pojętego nowego feminizmu „List do Pani” ukazuje niezwykłą rolę kobiety w rodzinie, społeczeństwie, w nowej ewangelizacji; upomina się o powszechny szacunek dla macierzyństwa, ojcostwa, rodziny, dziecka, o politykę prorodzinną; stara się wykazać, jak błędne i szkodliwe są postawy i ideologie zaprzeczające w pełni ludzkiemu i duchowemu rozumieniu rodziny, kobiety i dziecka.

Informacje o prenumeracie dostępne są na stronie internetowej miesięcznika.

Reklama

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Zatrudnij nas - StacjaKreacja