Niezapomniany ślub Dariusza Malejonka
Rodzice zaczęli napierać, żebyśmy wzięli ślub. Nam było wszystko jedno. Mówiłem: „Po co nam papierek? Możemy mieć wszystko bez niego”.
Fragment pochodzi z książki „Urodzony by się nie bać” [KLIKNIJ I ODBIERZ 40% RABATU!]
Zdecydowaliśmy się jednak, i to szybko. Pierścionek zaręczynowy dla Eli dostałem od swojej mamy – wybrała jeden z własnych pierścionków, bo nie stać mnie było na nowy. Ela go zresztą potem sprzedała, kiedy znów nie mieliśmy kasy. Poszedłem się oświadczyć w obecności przyszłych teściów. Ładnie się ubrałem, to znaczy nie włożyłem skóry, tylko sweter, do tego słynne spodnie arrasy uszyte z kapy babci. Nie klękałem, formułek żadnych nie mówiłem; szybko zaczęła się gadka o tym, kiedy ślub, gdzie wesele, i tak dalej.
Nasz ślub był tak odlotowy, że wszyscy pamiętają go do dziś. Totalna schiza, jak na filmach Kusturicy. Najpierw Elę fryzjerka tak uczesała, że natychmiast po powrocie do domu panna młoda wsadziła głowę pod kran. Miałem marzenie, żeby ktoś zagrał mi na ślubie Błękitną rapsodię na pile. Był jeden gość w pałacyku ślubów na Mokotowie, niedaleko Morskiego Oka, który umiałby to zagrać, ale my braliśmy ślub w urzędzie stanu cywilnego na Ochocie i faceta nie udało się załatwić. Rapsodia miała więc popłynąć z taśmy. Wszyscy czekamy, ceremonia się zaczyna, a tu nagle słyszymy: „I’m singing in the rain…”. Ja pierdzielę, ale skucha! Pomylili się po prostu.
Świadkami byli Ania Wesołowska, koleżanka Eli ze szkoły, i Bartek System. Teściowa załatwiła autobus dla członków rodziny, którzy przyjechali spoza Warszawy, żeby ich zawiózł ze ślubu na wesele. Ale moi koledzy jakoś się zgadali, wyszli przed końcem ślubu, kiedy rodzina składała życzenia, i zajęli wszystkie miejsca w autokarze. Powiedzieli do kierowcy: „Jedź!” – i pojechał. A rodzina dojeżdżała potem tramwajem, autobusem, taryfą.
Przeczytaj również
Na wesele w sali na Okęciu przyszło więcej osób, niż zostało zaproszonych. Zespół grający na żywo szybko został pozbawiony instrumentów. Chłopaki z Houka im pozabierali i zaczęli grać jakieś bluesy, a potem już poszedł punk rock, czad. Tamci grajkowie tylko siedzieli i patrzyli, a chłopaki nie chcieli im oddać instrumentów. Była z tego spora afera.
Wrona chciał zatańczyć najpierw z jedną matką, a potem z drugą. Najpierw poprosił mamę Eli i pamiętam, że trochę go tam wyobracała w tańcu. Kiedy potem tańczył z moją mamą, centralnie się na nią zrzygał. Gdy to zobaczyłem, uciekłem, a mama podeszła do Eli i zrobiła jej awanturę, że mój kolega na nią narzygał.
Gogo Szulc przyszedł w skórzanych rękawiczkach, chodził między stołami, ręką w tej skórzanej rękawiczce wybierał kotlety i je zjadał.
Był taki moment, kiedy Ela stanęła na krześle, a dookoła niej tańczyli kawalerowie i panny. Świętej pamięci Tadeusz upadł w tańcu i ktoś przeleciał się kowbojkami po jego twarzy. Właściwie było chyba tak, że ten ktoś chciał go podnieść, ale Tadeusz był cięższy, przeważył go i razem upadli. Tadeusz stracił wtedy przedni ząb.
Stopa spał na stole pod Beatą, która też się zwarzyła, a na nich spał ktoś jeszcze. Wszystko przez to, że któryś z kuzynów Eli od początku za szybko polewał mu wódki – tak szybko, że Stopa był załatwiony w ciągu pół godziny. Facet Eleonory, cioci Eli, wyrzygał za to sztuczną szczękę. Tak się nawalił, że puścił pawia, a razem z nim tę szczękę i potem szukał jej w tym wszystkim.
Moja mama załadowała do malucha dwanaście osób i odjechali. My zostaliśmy, bez pieniędzy, bez transportu. Okazało się jeszcze, że Eli ktoś zwinął kurtkę. Do kogo tylko dzwoniliśmy, to spał, komórek oczywiście jeszcze nie. Drugi grudnia, zima, Ela w samej sukience, w butach na obcasie, w ciąży, ze spuchniętymi nogami… A do przystanku autobusowego trzeba było dojść spory kawałek. Dałem jej jeden mój but, bo inaczej by nie doszła – i tak na jednej nodze dokicaliśmy do autobusu. Dla Eli skończyło się to zapaleniem płuc.
Pod koniec maja wyjechałem z Izraelem do Londynu nagrywać płytę 1991. Wróciłem, kiedy Ela urodziła już Kasię i mieszkała u rodziców po wyjściu ze szpitala. Przyjechałem z kasą, z zarobionymi funtami, które nas wtedy uratowały. Był rok 1990