Kościół wyśniony, czyli dyktatura postępu
Kościół musi się unowocześnić, Kościół musi zacząć mówić dzisiejszym językiem, Kościół musi zrozumieć, że czasy się zmieniły. I tak w kółko. Trudno oprzeć się wrażeniu, że postęp polega na tym, by jak najwięcej Kościół musiał...
Tymczasem nie jest on ani pastelowym stowarzyszeniem miłośników Jezusa, ani jego utopijną polityczną partią rybackich proletariuszy, ani też fundacją na rzecz zbawienia, aby musieć takim romantycznie życzeniowym myśleniem zaprzątać sobie głowę. Kościół jest Kościołem – instytucją jedyną w swoim rodzaju z zasadami jedynymi w swoim rodzaju. Sensem jego istnienia nie jest wiecznie spóźnione zabieganie za duchem czasu, gdyż – zgodnie z przegenialną diagnozą Chestertona – duch czasu zmierza donikąd. Sensem istnienia Kościoła jest zasada definiująca ostatni przepis w Kodeksie Prawa Kanonicznego: jest nią zbawienie. I jeśli karykaturalne ubóstwienie postępu na kształt okołomarksistowskich agitek, w których Kościół zawsze był jego hamulcowym, miałoby w tym zbawieniu komukolwiek przeszkodzić, Kościół nie chce i nie ma prawa podążać za jego zmiennymi zachciankami. Kropka.
To jedna sprawa. Druga to prosta obserwacja, że oto są tacy, którzy na nienowoczesność Kościoła narzekaliby nawet, gdyby kardynałowie głosowanie podczas konklawe przenieśli na Twittera pod odpowiedni hashtag. Pozostaje trzecia – apoteoza postępu.
Logika podpowiada, że rozwój może się odbywać zasadniczo w dwie strony: w tył i w przód jako regres i progres. Pozytywnie oceniać wypada tylko ten drugi. Człowiek, który zapomina przyswojoną dawniej ortografię, gubi swoje oczytanie, przestaje radzić sobie z liczeniem bez kalkulatora – oto człowiek, który się zmienia, rozwija, ale bynajmniej nie w dobrym kierunku. Tymczasem ubóstwienie postępu zdaje się mieć głęboko w nosie kierunek zmian, byle ta zmiana nastąpiła. Bo zmiana jest dla samej zmiany warunkiem istnienia.
Przeczytaj również
Trudno o bardziej wyraźne zdefinowanie samej siebie jako symbolu bezcelowości. To dlatego medialne rady dla Kościoła przybierają tak chaotyczny charakter. Niezadowolenie z jego nieprzystawalności do czasów współczesnych, z jego stereotypowo kulawego pościgu za nowoczesnością bierze się z tego, że media same nie wiedzą w którym kierunku ten wózek, a właściwie łódź Kościoła pociągnąć. Już w przedbiegach widać, że rada medialnych ekspertów nie wytrzymuje porównania z jednym papieżem.
Żeby nie pozostać gołosłownym: mamy to szczęście, że Duch Święty postawił obok siebie w ciągu jednej epoki dwóch bardzo różnych od siebie papieży: Benedykta XVI i Franciszka. Jaka jest główna oś, wokół której buduje się zarzuty (dla pierwszego) i pochwały (dla drugiego)? Jest nią właśnie postęp. Nikt w mediach tzw. głównego nurtu nie zadaje sobie uczciwych pytań o jego kierunek i perspektywiczne efekty, podobnie jak dziecko przy odpustowym straganie nie przejmuje się potencjalnym bólem zęba, tylko wymaga od rodziców kolejnej porcji lodów.
Benedykt XVI choć słowami Anglicanorum Coetibus poczynił krok milowy w dialogu ekumenicznym, zmienił zasady przebiegu konklawe, wprowadził zewnętrzną inspekcję do Banku Watykańskiego i przekroczył Rubikon mediów społecznościowych, a był pancernym, czarno-białym jak stary film hamulcowym postępu. Franciszek, choć przez ostatnie miesiące pontyfikatu nie uczynił niczego bardziej znaczącego – jest tego postępu mesjaszem, upragnionym kontestatorem zastanego kształtu Kościoła, a jego encyklikę bez standardowego oburzenia publikuje nawet Krytyka Polityczna. Czym zatem jest postęp?
Odpowiedź na to pytanie nie wydaje się zbytnio zaprzątać głowy zasypanej stereotypami. Wystarczy tylko, że sam termin kojarzy się pozytywnie i że bycie postępowym otwiera wszystkie ważne drzwi dzisiejszego świata. A do czego prowadzi? Nieważne.
Ale tym bardziej warto w zaciszu własnego rozumu zadać sobie to pytanie i być o krok przed dziennikarzami, którzy lada moment zaserwują nam kolejny tekst o potrzebie zmiany Kościoła.